Jeśli po Kolorze magii ktoś poczuł, że został wrzucony w absurdalny młyn zrobiony z okładek Heavy Metal Magazine i dowcipów o czarodziejach z chroniczną niemocą twórczą, to Blask fantastyczny powinien go albo utwierdzić w przekonaniu, że Pratchett to bóg chaosu z klawiaturą, albo – o dziwo – mile zaskoczyć, bo jest to sequel, który robi to, co większość sequelów boi się zrobić – faktycznie poprawia poprzednią część.
To wciąż opowieść o Rincewindzie, który jest czarodziejem tylko z nazwy, a ze wszystkich zaklęć zna tylko jedno – to, które nie pozwala mu zginąć. Towarzyszy mu Dwukwiat, niepoprawny turysta z nieprawdopodobnym optymizmem i niebezpiecznie aktywnym aparatem fotograficznym. Mamy też Kuferek – absolutnego MVP całego cyklu, który w tej części przypomina bardziej demona zemsty niż bagaż podróżny.
Słowem: wszyscy są, ale tym razem Pratchett zamiast tworzyć cztery odcinkowe segmenty z gagami i pastiszami, pisze powieść. Taką z celem, napięciem i zaskakującym zakończeniem.
Koniec świata? Możliwe, ale najpierw przerwa na herbatę
Ziemia – to znaczy Dysk – ma problem. Zbliża się koniec świata. A raczej: koniec świata już trwa, tylko nikt się nie przyznał. Bogowie grają w kości. Magowie bełkoczą. A Rincewind, jak zwykle, próbuje się z tego wszystkiego wymiksować. Tym razem, niestety, od jego obecności na miejscu zależy nieco więcej niż jego własne zdrowie psychiczne.
W Blasku fantastycznym widać już, że Pratchett nie chce tylko kpić z Tolkiena czy Howarda – zaczyna budować świat, który ma zasady, historię, absurdalne religie i bardzo logiczne potwory. Nie mamy tu jeszcze genialnych struktur znanych z Straży czy Wiedźm, ale pojawiają się zalążki głębi.
Widać, że Pratchettowi zależy na czymś więcej niż seria żartów – nawet jeśli tych żartów jest dużo, a połowa z nich dotyczy śmierci, nagości, teleportacji lub przeliczników walut turystycznych.
Rincewind jako bohater? Tak, ale nie licz na heroizm
To, co czyni tę książkę wyjątkową – i na swój sposób ważną – to fakt, że główny bohater to tchórz, który nie uczy się na błędach, nie zdobywa odwagi i nie odkrywa swojego przeznaczenia. On po prostu nie chce umrzeć i to jest jego życiowa filozofia.
I, kurczę, to działa. Bo Rincewind jest ludzki. Jak najbardziej ludzki z całego tego świata na żółwiu. Tęskni za ciszą. Nie rozumie, co się dzieje. Ucieka. Czasem ratuje świat tylko dlatego, że tam akurat stał. A Dwukwiat? Dwukwiat jest sercem tej historii – niezłomny entuzjasta rzeczywistości, który nie zauważa nawet, że świat się kończy, bo akurat robi zdjęcie smokowi.
Ta relacja – między lękiem a naiwnością, między intelektualnym rozkładem a niezniszczalnym optymizmem – jest sercem tej książki. I, wbrew pozorom, ma emocjonalny ciężar. Przez chwilę – krótką, jak u Pratchetta – nawet nam zależy.
Pratchett zaczyna się właśnie tu
Blask fantastyczny to ten moment w cyklu Świata Dysku, kiedy Pratchett z żartownisia zmienia się w budowniczego. Świat wciąż jest absurdalny, ale absurd zaczyna mieć strukturę. Humor wciąż jest lekki, ale niesie ciężar. I choć książka wciąż bywa chaotyczna, to już widać kierunek – i to cholernie obiecujący.
Dla fanów: to lektura obowiązkowa. Dla początkujących: dużo lepsze miejsce na start niż Kolor magii. Dla tych, którzy myślą, że fantasy musi być poważna: książka, która z uśmiechem i kufrem na nóżkach rozwala ten mit w drobny mak.