John Boyega podczas panelu na C2E2 w Chicago ujawnił, że w pierwotnej wersji sceny na pustynnej planecie Pasaana jego bohater miał wykrzyczeć wprost: „Jestem Jedi!”.
W finalnej wersji filmu Finn zdążył jedynie krzyknąć: „Rey, nigdy ci nie powiedziałem…”, po czym został wciągnięty pod piasek – i temat magicznie zniknął razem z nim.
Boyega przyznał, że kręcono ujęcia, w których jasno wyjawiał swoją wrażliwość na Moc. Ostatecznie zdecydowano się jednak na klasyczne niedopowiedzenie. Reżyser J.J. Abrams próbował potem tłumaczyć, że Finn nie zamierzał wyznawać miłości, tylko właśnie swoją przynależność do Jedi-wersum. Fani oczywiście nie kupili tego tłumaczenia – i w sumie trudno im się dziwić, biorąc pod uwagę jak bardzo ta scena wyglądała jak klasyczne „kocham cię!” rzucone w ostatniej chwili.
Boyega nie obwinia Abramsa – wręcz przeciwnie, chwali go za próby rozwinięcia postaci Finna. Podkreślił, że przy takim ograniczeniu czasu i fokusie na Rey, trudno było rozwinąć w pełni drugi wątek Jedi. Oficjalnie więc Finn pozostaje bohaterem „prawdopodobnie czułym na Moc”, ale bez miecza świetlnego, bez szkolenia i – szczerze mówiąc – bez większego znaczenia dla Mocy jako takiej. A przyszłość tej postaci? Wciąż teoretycznie otwarta – ale bardziej przypomina rozgrzebaną piaskownicę niż faktyczne plan.
Powiedzmy sobie szczerze – czy Finn jako Jedi naprawdę miałby sens? Charyzmy miał tyle, co przeciętny droid protokolarny na urlopie, a jego wątek i tak nigdy nie został porządnie napisany. Wydaje się, że bardziej niż miecz świetlny, Finnowi brakowało charakteru.
Więc może dobrze się stało, że nie zobaczyliśmy kolejnego półproduktowego rycerza Jedi, którego nikt nie prosił, nikt nie chciał i który zamiast rozwijać sagę, zamieszałby w niej jeszcze bardziej. W tym chaosie, jaki zostawiła po sobie nowa trylogia, czasami mniej naprawdę znaczy więcej. A Finn? Niech sobie biega z blasterem. Będzie bezpieczniej dla wszystkich.