Recenzja autorstwa Piotra „Vivaldi” Saroty z portalu Efantastyka, umieszczona w ramach bliskiej współpracy naszych portali.
Jaki jest zombie, każdy widzi. Pełźnie to powoli ulicą, gubiąc czasem to palec, to nos, śmierdzi niemożebnie i wygląda paskudnie, jak przystało na rozkładające się zwłoki. Podejść się nie da, bo łapy wyciągnie i spróbuje kiszki wyżreć, a jak się uda to i na kawałki rozerwać, a inteligencji u niego tyle, co w uschniętej paprotce. Taka jest prawda. A właściwie była.
Od kilku lat coraz częściej pojawiają się teksty, zarówno literackie, jak i filmowe, które próbują taki stan rzeczy zmienić, a przynajmniej nieco galerię żywych trupów urozmaicić. Dreszcze Cronenberga przyniosły wizje seksualnych zombie, a jego Wścieklizna pokazała plagę wściekłych osobników myślących tylko o tym, żeby kogoś dziabnąć. Podobnie zachowywali się nieszczęśnicy w filmie 28 dni później, zarażeni dziwnym wirusem. Wysyp żywych trupów zaskoczył romantyczną komedią z zombie w tle, a Fido – satyrą na idealne miasteczko, wzorowane na Ameryce lat 50. i 60., z tą różnicą, że zamiast czarnych mieliśmy żywe trupy. Tylko problemy te same. Kwestię praw nieumarłych podniósł także Uśmiechnięty nieboszczyk, gdzie Anita Blake próbowała walczyć o prawa zombie i chronić je przed wyzyskiem.
Do tego grona postanowił dołączyć S.G. Browne, tworząc swój Lament zombie. Ale w przeciwieństwie do wyżej wymienionych tytułów, jemu te zmiany na zdrowie nie wyszły.
Fabuła jest prosta: Andrew Warner ginie w wypadku, razem z żoną. Tyle że trzy dni później on wstaje z martwych. Nie najszczęśliwsza sytuacja, prawda? Tym bardziej, że w świecie Andy’ego, choć zjawisko rezurekcji jest powszechne (i ma długą tradycję), zombie traktowani są jak podgatunek ludzi: nie mają praw, nie są chronieni żadnymi przepisami i budzą powszechną odrazę. Ci, którzy nie mają szczęścia posiadać rodziny zdecydowanej na trzymanie w domu nieumarłego, służą jako manekiny w crashtestach lub jako materiał do ćwiczeń dla chirurgów plastycznych. Za każdy przejaw agresji wobec żywych mogą dostać kulę w łeb albo zarobić kąpiel w napalmie. A gdy na dodatek wygląda się jak stereotypowy, żywy trup, tak jak Andy, to ma się już całkiem przechlapane. Siedzisz w piwniczce, słuchając jak ojciec grozi ci posłaniem do zoo dla zombie, a jedyni przyjaciele, jakich masz, to kumple ze spotkań Anonimowych Nieumarłych. Całkiem fajne miejsce, gdzie możesz poczuć się swojsko. Znaleźć miłość. Zjeść swojego psychoterapeutę. I wywołać małą rewolucję…
Browne’a należy pochwalić za pomysł na tło całej opowieści. Oczywiście idea, by postawić zombie w charakterze dyskryminowanych i tępionych podludzi, nie jest nowa czy oryginalna, trzeba jednak zauważyć, że autor podszedł do problemu nieco inaczej, niż np. twórcy Fido. W Lamencie zombie nieumarli to nie krwiożercze monstra rzucające się na żywych. To jednostki, które nadal posiadają świadomość, pamięć swego życia przed rezurekcją i stare przyzwyczajenia, które w nowej sytuacji przysparzają im mnóstwa kłopotów i frustracji. Potrafią mówić, myśleć i odczuwać emocje, nawet jeśli nie wiążą się z tym doznania fizyczne. Mimo to nie mogą uczestniczyć w normalnym życiu: iść do kina, zjeść obiadu w restauracji, grać w lokalnej drużynie baseballa czy nawet spokojnie spacerować ulicą. Wszędzie ludzie odnoszą się do nich z niechęcią, wrogością i nienawiścią. Są obrzucani obelgami, resztkami jedzenia, a w najgorszym wypadku rozczłonkowywani przez pijanych studentów. I niemal wszyscy (poza samymi nieumarłymi) uważają, że to sytuacja normalna, ba, pożądana nawet. Nie będzie w końcu trup pluł nam w twarz! Nieźle wypada też główny bohater, który pod wpływem uczucia i nowej diety zaczyna godzić się z tym, czym się stał; co utracił, a co zyskał. Jednocześnie narasta w nim poczucie niesprawiedliwości, chęć walki o swoje prawa, chęć pokazania, że nie jest tylko łypiącym paszczą umarlakiem, ale mającym uczucia człowiekiem. Może martwym, ale jednak. Jego krucjata, poczynając od aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa, poprzez zmasowany atak medialny, aż do wybuchowego finału, jest chwalebna, ale z góry skazana na porażkę.
Tyle marchewki. Czas teraz wziąć kija i porządnie wygarbować panu Browne skórę. A jest za co. Przede wszystkim, zupełnie nie mogę uchwycić jego zamysłu podczas pisania tej powieści. Książka reklamowana jest jako romantyczna, czarna komedia. I owszem, komedii trochę się znajdzie, takoż romansu. Jest i horror, i nieco satyry, trochę akcji i dramatu. Jak na nieco ponad dwustupięćdziesięciostronicową powieść, to ciut za dużo. Wszystko to po prostu się rozpływa, przez co książka w moim odczuciu zupełnie nie ma wyrazu. Zaczyna się nieźle, jest sporo przemyśleń natury egzystencjalnej i społecznej, trochę humoru, a potem ni z gruchy ni pietruchy zaczyna się nieumarłe love story, zakończone masakrą. Nie, proszę pana autora, tak się nie bawimy.
Słabo wypadają również bohaterowie. Są płascy, opisani przez jedną, główna cechę, wokół której obudowana jest cała ich charakterystyka, od początku do końca. Nie zapadają w pamięć, nie można się z nimi utożsamić ani polubić. Poza głównym bohaterem, jego kumplem – kreowanym na wesołka Jerrym i doświadczonym, sprytnym Royem nie ma w zasadzie postaci, która w jakiś sposób ciekawi bądź zaskakuje. No, chyba że weźmiemy pod uwagę obrażenia kolejnych nieumarłych, które bywają czasem bardzo oryginalne.
Razy spadną także na grzbiet autora za bawienie czytelnika na siłę. Kulinarna wyliczanka potraw, jakie można zrobić z mięsa oddychacza, jest fajna za pierwszym i drugim razem, ale gdy powtarza się po raz piąty, to już przestaje być zabawne, a zaczyna irytować. Podobnie jak postrzeganie każdego spotkanego człowieka w kategorii wykwintnego dania lub fast foodu. Tym bardziej, że Browne ma miejscami potworne problemy z utrzymaniem napięcia. Akcja rwie się niemiłosiernie, przeplatając fragmenty emocjonujące chwilami, gdzie nie dzieje się niemal nic, a bohaterowie prowadzą rozmowy pokazujące to, co czytelnik już wie lub czego się domyślił.
Jednak największa wada Lamentu zombie to dziwaczne dla mnie pomysły autora, które miały odmienić wizerunek żywego trupa. OK, pomysł z wcinaniem kosmetyków, żeby się nie rozpaść, łykam. Podobnie jak motyw z ludzkim mięsem, hamującym w cudowny sposób procesy gnilne i leczącym obrażenia. Ale w to, że mięso z oddychacza może cofnąć rozkład, przywrócić bicie serca, krążenie i oddech, to ja nie uwierzę. Ostatecznym absurdem jest jednak sytuacja, w której taki kwitnący (nie wiem, jak inaczej nazwać proces odwrotny do gnicia) umarlak wesolutko parzy się ze swoją równie umarłą panną, która następnie… zachodzi w ciążę. Jasne. Ja rozumiem, że w produkcjach o zombie raczej nie dba się o naukowe tłumaczenia, ale trzymajmy jakiś poziom!
Osobne baty należą się tłumaczce. Pominę kwestie tłumaczenia tekstów piosenek, literówek, powtórzeń i tym podobnych – te zdarzają się zawsze. Ale gdy czytam książkę o zombie, liczę na to, że tłumacz właściwie odmieni nazwisko George’a Romero, twórcy Nocy żywych trupów, tym bardziej, że raz używa poprawnej, a innym razem złej odmiany…
Zmęczyła mnie ta książka, choć nie jest przecież obszerna. Był pomysł. Był potencjał. Miało być jak nigdy, wyszło jak zawsze. Nie wiem, komu polecić tę książkę. Fanom zombie? Raczej odrzuci ich powolna akcja i rozwleczony wątek romansowy. Nastolatkom? Chyba jednak Andy nie nadaje się na Don Juana. Komu więc? Nie mam pojęcia.
Jeszcze tylko dreszcze przechodzą mi po karku, gdy pomyślę, że mają to jeszcze sfilmować…