„Just Cause 3” spotkał się z krytyką już w dniu premiery. Gracze narzekali na błędy, wolne tempo rozgrywki oraz szarpaną animację, gdy na ekranie działo się więcej niż silnik graficzny był w stanie uciągnąć. Część z niezadowolonych użytkowników Steam wystąpiło z prośbą o zwrot pieniędzy, podczas gdy inni wrócili do poprzedniej odsłony przygód Rico Rodrigueza.
Do „Just Cause 3” podchodziłem bez szczególnych oczekiwań. Znając poprzednie części oraz zapowiedzi twórców, wiedziałem czego się spodziewać i to mniej-więcej dostałem. Gra obfituje w efektowne eksplozje oraz motywy rodem z filmów akcji z lat 80tych, a ogromna mapa jest obsiana różnego rodzaju znajdźkami, jak również miejscami, które należy wyrwać z rąk dyktatora. Problem pojawia się, gdy gracz zrozumie, że robi cały czas to samo a zmieniają się jedynie okoliczności przyrody.
Niewiele dobrego mogę powiedzieć o fabule, ponieważ animacje towarzyszące zadaniom służą raczej jako streszczenie celów niż sposób ukazania rozwoju postaci czy kształtowaniu zależności między nimi. Jak na prywatną wendettę wymierzoną w dyktatora odpowiedzialnego za śmierć rodziców Rico, generała Sebastiano Di Ravello, opowieść jest zaskakująco uboga. Bohater powraca do Medici, kraju położonego gdzieś w rejonie Morza Śródziemnego, chcąc przeszkodzić sztampowemu dyktatorowi w podboju świata. Znacie ten typ. Wąsaty, niezrównoważony i lubiący zabijać podwładnych, a mimo to utrzymujący się przy władzy. Myślałby kto, że wojsko po kolejnej egzekucji wykonanej w przypływie histerycznej złości zwróciłoby się przeciwko otyłemu szaleńcowi. To by było tyle, jeśli chodzi o opowieść.
Akcja jest kręgosłupem serii i nie zabraknie jej przez wiele godzin podróży po wyspach Medici, niezależnie czy chodzi o walkę na lądzie, wodzie czy w powietrzu. Rico może z wprawą przejąć prawie każdy pojazd i broń. Gracz musi zniszczyć szczególnie umocnioną bazę wroga? Żaden problem! Wystarczy trochę ją zmiękczyć nalotami, a następnie wjechać czołgiem przez bramę. Platforma wiertnicza stawia zaciekły opór? Kilka rakiet wystrzelonych ze śmigłowca pomoże. Nie lubicie latać? Działo zamontowane na podprowadzonym reżimowi okręcie powinno was zadowolić. „Just Cause 3” to pięknie wyglądający festiwal śmierci i zniszczenia, w którym każdy gracz spragniony porządnej rozwałki powinien znaleźć coś dla siebie. O ile jest w stanie przełknąć dwadzieścia pięć misji fabularnych, z których większość polega na eskortowaniu lub ubezpieczaniu celów. Szczyt lenistwa osiągnięto w trzech zadaniach dotyczących wyłączenia zabezpieczeń centrów dowodzenia każdej z wysp. Zadania te są identyczne, krótkie i kompletnie rozczarowujące. Z drugiej strony, raz na jakiś czas twórcy puszczają oko do gracza, jak przy okazji „Watcher On The Wall”, która zaczyna się sceną oddawania moczu z wysokiego muru przez jedną z postaci. Niestety, takie sytuacje są na tyle rzadkie, że giną w zalewie powtarzalności.
Nie sądziłem, że jakakolwiek gra będzie w stanie zirytować mnie bardziej od „Resident Evil 4” i Ashley Graham drącej się „Leeeon! Heeeelp!”, gdy byle kultysta przewieszał ją przez ramię i zaczynał zwiewać. Trzecia odsłona przygód Rico to kilkugodzinna zabawa w opiekunkę. Prawie w każdej misji musimy bronić towarzyszy, którzy choć mają możliwość ostrzeliwania przeciwnika, to robią to na tyle rzadko oraz niecelnie, że najlepiej by było, gdyby zaszyli się gdzieś i zaczekali na zakończenie potyczki. Jest to szczególnie irytujące w przypadku gry, która z założenia zachęca gracza do szukania różnych sposobów walki, częstej improwizacji i wykonywania masy akrobatycznych sztuczek. Zupełnie odwrotnie sytuacja wygląda w przypadku sił wroga. Przeciwnik pojawia się z pełną mocą, mknąc w helikopterach, pojazdach i czołgach, kryjąc ogniem gracza i jego sprzymierzeńców zażarcie oraz celnie. Niejednokrotnie musiałem powtarzać zadanie, ponieważ ktoś z moich towarzyszy zginął. Patrząc na pokaz nieporadności w wykonaniu rebeliantów oraz pozornie twardego duetu najemników człowiek zastanawia się jakim cudem nie zostali rozgromieni jeszcze nim pomyśleli o wznieceniu buntu.
Sam Rico zdaje się poruszać ociężale. Gdzieś zniknęła gracja oraz zręczność towarzysząca tej postaci w „Just Cause 2”. Teraz zarówno jego bieg, jak i używanie harpuna przypomina poruszanie się w smole. Na dodatek Rodriguez zdaje się pozapominał część ruchów będących od początku dostępnych w dwójce. Dla przykładu – celowanie. Umiejętność tak oczywista jak wymierzenie do wroga inaczej niż z biodra przerasta możliwości dzielnego wojaka. Przynajmniej do momentu, gdy będziemy mogli ją odblokować poprzez rozgrywania odpowiednich wyzwań (czyli stanowczo za późno). Samo prowadzenie ognia (jak cała gra), mało ma wspólnego z realizmem, co niestety nie może tłumaczyć faktu, że strzela się tu po prostu kiepsko. Ten element gry jest odległy od intuicyjności i doprowadziło to do tego, że… praktycznie przestałem używać broni palnej, rozwiązując konflikty za pomocą harpuna lub czołgu. Wyzwania dzielą się na kilka kategorii (w rodzaju wyścigu, zniszczenia czy strzelnicy) i polegają na wykręcaniu jak najlepszego wyniku, za który gra przyznaje od jednego do pięciu punktów. Po zdobyciu kilku gracz otrzymuje nowe ulepszenie dla Rico. Zależnie od rodzaju ukończonego wyzwania, dostaje się przyspieszenie dla pojazdu, większą moc harpuna, a nawet wspomnianą już możliwość celowania. W większości przypadków zadowalający wynik można uzyskać już po kilku próbach, ale inne potrafią zaleźć za skórę. Wymuszanie w ten sposób realizowania przez gracza pobocznych wyzwań jest wyjątkowo perfidnym zabiegiem, mającym na celu wydłużenie rozgrywki.
Nowością w serii jest wingsuit, czyli dodatek do standardowego wyposażenia Rico, który we wprawnych rękach i kombinacji z harpunem oraz spadochronem pozwoli po nabraniu wprawy błyskawicznie pokonywać ogromne odległości. Pod koniec gry byłem w stanie pokonać całą długość największej z trzech wysp Medici, Insula Striate, bez stawiania nogi na ziemi. W stosunku do poprzednich części gry rozbudowano też funkcjonalność harpunu. Na wzór modu do „Just Cause 2” można teraz przy jego pomocy łączyć dwa obiekty, a następnie przyciągać je do siebie. Ten prosty mechanizm często okazywał się znacznie skuteczniejszy (i przyjemniejszy w użyciu) niż karabin czy wyrzutnia rakiet.
W „Just Cause 3” jest co podziwiać. Każda z wysp ma specyficzny klimat, a rajskie plaże i sielskie miasteczka walczą o prym z ośnieżonymi szczytami gór oraz wybetonowanymi bazami sił reżimu. Równie chętnie siałem zniszczenie, co podziwiałem okoliczności przyrody, a to spory komplement dla twórców. Nic tak nie poprawia humoru jak rozwałka wśród kwitnących słoneczników. Dodatkowo część otoczenia można zniszczyć. Nie jest to co prawda model zniszczeń rodem z „Red Faction”, ale powinien zadowolić graczy. Poczynając od elementów, które zniszczyć trzeba (by przejąć kontrolę nad miastami, bazami i posterunkami) przez wieżyczki strażnicze i baraki, a na mostach, drzewach i murach kończąc. Aż chciało by się wykorzystać to w starciach z innymi graczami.
Te niestety zostały ograniczone w zaskakujący dla mnie sposób. Seria nie oferowała do tej pory trybu zabawy online (nie licząc świetnego fanowskiego moda z 2013 roku), ale sposób zaimplementowania go w trzeciej części pozostawia niedosyt. Rywalizować z innymi graczami można jedynie za sprawą wyzwań oraz zdobywania jak najlepszych wyników w tak zwanych wyczynach (czyli pomniejszych czynnościach w rodzaju największej ilości zabitych przeciwników na jednym magazynku, najdłuższy czas utrzymywania się w powietrzu za pomocą wingsuita itd.). Osobiście czułem irytację, gdy za każdym razem po włączeniu gry byłem zasypywany informacjami, że kolejny anonimowy gracz pobił mój wynik, na którym kompletnie mi nie zależało. Tryb online w obecnej formie jest w „Just Cause 3” niepotrzebny i wymusza jedynie stale połączenie z siecią. Jest to o tyle rozczarowujące, że tryby w postaci pełnowymiarowej bitwy z wykorzystaniem pojazdów lub obrona bazy przed szturmem graczy mogłyby niesamowicie przedłużyć żywotność tytułu. Biorąc jednak pod uwagę kłopoty z optymalizacją silnika gry zarówno na PC jak i konsolach, raczej niczego podobnego się już nie doczekamy.
„Just Cause 3” jest grą do bólu przeciętną. Otrzymaliśmy grywalną kontynuację przygód Rico Rodrigueza, którą spośród tłumu gier akcji wyróżnia jedynie pozwalająca na wiele rozwałka. Pojazdy wybuchają tu od byle dotknięcia (nawet tzw. Soap Box Car), przeciwnicy niemal nigdy się nie kończą, a i zwiedzić jest co. Jeśli macie ochotę na grę stawiającą na pozbawioną realizmu akcję rodem z kina lat 80tych, to możecie śmiało sięgać po ten tytuł. Radziłbym jednak poczekać aż gra trafi na wyprzedaże, lub doczeka się wydania GOTY, zawierającego wszystkie DLC.