Zapraszamy Was do lektury wywiadu z Jackiem Komudą, autorem doskonale Wam znanych pozycji jak Samozwaniec, Ostatni honorowy oraz Hubal.
Na początek może luźniej i nieco około literacko. Jest Pan wielkim miłośnikiem koni i wiem, że przy tworzeniu opisów związanych m.in. z jeździectwem korzysta Pan z autopsji. Czy można wiedzieć, jak rozpoczęła się ta pasja i czy w jakimś innym stopni pomaga Panu w twórczych pracach? Bo z pewnością służy także jako forma relaksu.
Zaczęła się już na studiach, kiedy w ramach WF-u zapisałem się na kurs jazdy konnej. Uważałem, że skoro pisuję opowiadania o I Rzeczypospolitej i zamierzam zajmować się dawną Polską jako historyk, powinienem nauczyć się tej podstawowej dla każdego szlachcica umiejętności. Kłopot w tym, że nie interesowało mnie jeździectwo sportowe, ale rekonstrukcja formacji kawaleryjskich, a w latach 90. mało kto to robił. Przestałem jeździć; wróciłem do tej pasji dopiero w 2008 roku, kiedy wstąpiłem do chorągwi pancernej Towarzystwa Jazdy Dawnej i zobaczyłem jak wygląda nie tylko pole bitwy, ale i walka z konia. Potem spotkałem moją drugą połowę i końską muzę – Potęgę, którą kupiłem i sprowadziłem do Warszawy. Niestety nie sądziłem, że środowisko jeździeckie w stolicy to w dużej części dom wariatów, a koń traktowany jest albo jako symbol bogactwa, albo staje się obiektem kompleksów erotycznych rozhisteryzowanych piętnastolatek. W pierwszej stajni moją klacz głodzono, potem okazało się, ze jest w ciąży i tak nagle z jednego konia zrobiły się dwa: Potęga i Piorun, nazwany tak na cześć opowiadania Marka Nowakowskiego „Piorunek”. Z posiadacza konia stałem się prawie hodowcą.
Nie przypominam sobie czy jakikolwiek pisarz polski miał tak emocjonalny stosunek do koni. Historia zapisała nam rumaka Sobieskiego czy Kasztankę Piłsudskiego, ale spośród ludzi pióra dopiero Jan Chryzostom Pasek wspomina w pamiętnikach o swoim ukochanym koniu.
Kiedy natchnęła Pana myśl, inspiracja, pomysł, aby napisać powieść o Henryku Dobrzańskim?
Zaczęło się od tego, że napisałem opowiadanie o ułanach, rozgrywające się pod koniec września 1939 roku. Antologia, do której było zamówione, jednak nie ukazała się. Chciałem przerobić ten tekst na powieść, ale nagle przyszło mi do głowy, że jeśli pisać książkę o wojnie obronnej, to najlepiej zrobić bohaterem majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, bo to jest przecież mit. Mówimy: polski wrzesień, a słyszymy: Hubal. Nie było równie znanej co tragicznej postaci.
Wspomniał Pan na portalu społecznościowym, że „Hubal”, najnowsza książka sygnowana pańskim nazwiskiem, jest najtrudniejszą książką w Pana pisarskiej karierze. Czy można wiedzieć dlaczego? Czy może chodzi tu o zbieranie materiałów na temat majora Dobrzyńskiego? A może snucie opowieści wespół z autentycznymi wydarzeniami było nader wyczerpujące?
Najtrudniejsza emocjonalnie, ponieważ historia Oddziału Wydzielonego jest równie tragiczna jak los Polski w 1939 roku. W trakcie pisania dosłownie przeżywałem całą tragedię wrześniową, okupację Polski, okrucieństwa SS i Gestapo. Przez cały czas, nawet teraz prześladują mnie obrazy ostatnich ułanów na tle polskich dróg, płotów i chałup, toczących beznadziejną walkę do gorzkiego końca. Najciekawsze zaś, że major Dobrzański był chyba jedynym dowódcą w Europie, który samotnie prowadził działania wojenne przeciw Niemcom na lądzie. Na zachodzie od 14 września trwała przecież „Dziwna Wojna”, gdzie żaden angielski ani francuski tchórz nie ważył się nawet strzelić w stronę niemieckiej granicy. Jedyne starcia miały miejsce na morzach – na przykład bitwa u ujścia La Platy – i w większości były inicjowane przez Niemców.
Jako historyk podczas pisania utworów literackich zapewne korzysta Pan z fachowych tekstów źródłowych, kronik, map et cetera. Czy jednak zdarza się Panu zalepiać pewne białe plamy dziejów fikcyjnymi zdarzeniami? Oczywiście chodzi mi o jakieś większe wydarzenia, które być może nie wpływają aż tak znacząco na fabułę, ale na tło powieści już tak.
Trzymam się faktów historycznych takich, jakie były, ale cała reszta to już moja wyobraźnia. W „Hubalu” zgodne z rzeczywistością są bitwy, przemarsze i opisy miejscowości, w których stacjonował oddział majora, ale wątki poboczne to często elementy dodane przeze mnie albo oparte na przekazach ustnych, od ostatnich świadków pamiętających Oddział Wydzielony.
Oddaje Pan w swych dziełach realizm historyczny – z jednej strony demitologizuje obyczajowość społeczeństwa Polskiego, acz z drugiej pokazuje Pan sarmatów nie tyle w lepszym świetle, co nie wyłącznie jako warchołów, zdrajców, raptusów i chamów. Czy przełamanie pewnych stereotypów ma na celu edukować, uświadamiać? Czy chodzi o to, aby całokształt danego utworu sprawiał wrażenie bardziej autentycznego?
Chciałbym pokazać społeczeństwo polskie z XVII wieku takie, jakie było naprawdę i jakie przedstawione jest w dokumentach sądowych, pamiętnikach i listach, a nie w „Trylogii” Sienkiewicza. Ci ludzie myśleli zupełnie inaczej od nas, a paradoksalnie ich wybuchowy charakter sprawiał, że sprawdzali się jako żołnierze, poza tym wzbudzali lęk. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie myślał czterysta lat temu o podboju Rzeczypospolitej – kraju, gdzie co 10-20 kilometrów wznosił się dwór zaopatrzony w broń, mający za mieszkańca szlachcica i kompanię gotowych na wszystko awanturników – jego czeladź i pocztowych.
Jacek nad Jackami to protagonista m.in. niedawno wznowionego „Diabła Łańcuckiego”, „Samozwańca” czy „Banity”. Ciekawi mnie dlaczego wybrał Pan akurat Dydyńskiego na bohatera swych utworów?
Bo miał ciekawy zawód –zajezdnika, specjalisty od zajazdów, poza tym jednak odznaczał się honorem – miał swoisty kodeks postępowania, bez którego nikt nigdy nie wynająłby go do żadnej roboty. Poza tym lubię tamte strony –Ziemię Sanocką i Przemyską razem z Bieszczadami. Do dziś mieszkańcy zachowują się czasem jak zaściankowa szlachta w XVII wieku.
Po analizie sylwetek pojawiających się na kartach Pana książek można dojść do wniosku, że przepada Pan – oczywiście w sferze kreowania postaci – za summa summarum antybohaterami. Niewątpliwie, kontrowersyjne charaktery wzbudzają większą ciekawość, aniżeli cni rycerze bez skazy ni zmazy. Czy jest w tym ziarno prawdy? Czy raczej to wyłącznie lekka nadinterpretacja?
W szkole podstawowej musiałem czytać tyle komunistycznych czytanek o różnych chłopkach-roztropkach i biedakach gniecionych podkutym, jak by dziś powiedziała Olga Tokarczuk albo Krytyka Polityczna, butem szlacheckiego kolonializmu, że zacząłem lubić złych bohaterów i wszelakich ciemiężycieli. Nawet Krzyżaków wolałem niż naszych, bo mocni, bogaci i fajne gęby mieli na obrazkach. Poza tym moi bohaterowie nie są źli. Dydyński ani Zborowski to nie są zdrajcy, nie jeżdżą skamleć do XVII-wiecznej Brukseli jak Kijowski czy Schetyna, są ludźmi swojej epoki, która, aby można było przetrwać, wymuszała zachowania, które przerażają dzisiejszych zniewieściałych ludzi.
Jest Pan znawcą m.in. Rzeczypospolitej szlacheckiej, dlatego nikogo nie powinien dziwić fakt, że większość Pana dzieł osadzonych jest w tym okresie. Można jednak zapytać – skąd zainteresowanie właśnie tamtymi realiami?
Rzeczpospolita była po prostu tak dziko piękna; pięknem zarówno koni, strojów, dworów, husarii, ale też szlacheckiej dumy, wolności, swawoli, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To świat, z jego przestrzenią i kolorami, przez który można by jechać na koniu całymi miesiącami; świat niebezpieczny, ale przez to prawdziwszy od naszego. Gdzie trzeba było pokazać, że się jest mężczyzną, gdzie wybory były proste, miłość do ostatniego tchu, walka na śmierć, a przyjaźni nie zawiązywało się na Facebooku.
Kultura szlachecka to jedyne dziedzictwo, które mamy. Dlatego też z taką furią chcą zniszczyć ją różne pseudoautorytety i dziejowi mędrcy polskiej literatury.
Chciałbym zapytać o kontynuację „Orłów na Kremlu”. Czy wiadomo już może, kiedy przypuszczalnie ukaże się „Moskiewska ladacznica”?
Na pewno w przyszłym roku, bo mam już podpisaną umowę i muszę się z niej wywiązać. Wracam za miesiąc z Pogórza Przemyskiego i Bieszczadów, przywożę z powrotem konia i siadam do pisania.
Interesuje mnie również Pana praca przy scenariuszu do gry „Wiedźmin”. Czy uważa ją Pan za interesujące doświadczenie? I czy można wiedzieć, czy tworzenie historii w świecie wykreowanym przez innego pisarza było dla Pana wyzwaniem?
Praca przy grach komputerowych – zwłaszcza przy scenariuszach i designie – to dobra lekcja cierpliwości i pokory dla młodych twórców. Kiedy trzeba dziewięćdziesiąt procent pomysłów wyrzucić do kosza, bo nie pasują do gry, od razu zaczyna patrzeć się inaczej na własne teksty.
Na koniec zapytam o ulubionych autorów zarówno beletrystycznych, jak i naukowych. Czy ma Pan ulubione dzieła, a być może po prostu książki warte przeczytania, które mógłby polecić Pan czytelnikom interesującym się tematykami pańskich utworów?
Bardzo dużo tego jest, poza tym ja częściej czytam źródła, a więc pamiętniki, listy i relacje żywych osób, niż powieści. Nie dzieląc jednak na beletrystykę i literaturę naukową, wrzucając wszystko do jednego worka, to z czasów I Rzeczypospolitej będą to kolejno: Władysław Łoziński „Prawem i lewem”, Józef Hen „Crimen”, Łoziński „Oko proroka”, Jan Władysław Poczobut-Odlanicki „Pamiętniki”, Henryk hr. Rzewuski „Pamiątki Soplicy”, Radosław Sikora „Fenomen husarii”.
Jeśli chodzi o literaturę nie związaną z kulturą szlachecką, to po kolej: Leopold Tyrmand „Zły”, Marek Hłasko, wszystko, Marek Nowakowski, wszystko poza „Null”, Jan Himilsbach „Łzy sołtysa”, Stanisław Rembek „Wyrok na Franciszka Kłosa”… tego w ogóle jest dużo, dużo więcej, ale ja nie umiem katalogować wszystkiego co przeczytałem, nie mam też jakiejś swojej osobistej hierarchii, że to jest na szczycie, a tamto mniej ważne. Do „Hubala” na przykład poza książkami podałbym film i dwa seriale: „Hubal” z 1973 roku Bohdana Poręby, „Polskie Drogi” i „Dom”, ale też, choć nie traktuje o okupacji,„Balladę o Januszku” czy „Popielec”– prawie zapomniany serial z lat 80. na podstawie też zapomnianej powieści Włodzimierza Kłaczyńskiego.
Serdecznie dziękuję i życzę kolejnych sukcesów na polu artystycznym (i nie tylko).