„Kiedy gasną światła” to jednocześnie debiut reżyserski Davida F. Sandberga oraz próba przeniesienia jego popularnego filmu krótkometrażowego z 2013 roku do pełnoprawnej kinowej produkcji. Zadanie to nie należało do łatwych, głównie ze względu na fakt, że fani horroru potrafią być bardzo wymagający, co w sumie nie powinno dziwić. Ile razy można obserwować, jak potwór wyskakuje z szafy lub wciąga kogoś pod łóżko, nim te chwyty staną się oklepane? Niestety, w filmie Sandberga podobnych motywów jest sporo.
Scena otwierająca „Kiedy gasną światła” zapowiadałaby naładowane grozą widowisko… gdyby nie została zepsuta dla każdego, kto postanowił przed seansem obejrzeć zwiastun. Zmarnowany potencjał razi tym bardziej, że wprowadzenie istoty prześladującej bohaterów stanowi jednocześnie jedną z najlepszych scen filmu. Niestety, trend ten przenosi się na warstwę fabularną. Za każdym razem, gdy akcja nabiera tempa, a widz pozwala się wciągnąć w atmosferę grozy, wszystko zostaje rozładowane idiotycznym jump-scarem albo naiwną próbą wytłumaczenia przeszłości oraz motywów tajemniczej istoty.
Pierwsza połowa filmu została jednak zrealizowana poprawnie, a chwilami nawet dobrze. „Kiedy gasną światła” to dość kameralny horror, ograniczający się prawie tylko do dwóch głównych lokacji oraz piątki aktorów , dzięki czemu widz może lepiej wczuć się w klimat, a jednocześnie zdąży poznać tragiczne losy rozbitej rodziny. Maria Bello, występująca w roli Sophie, matki głównych bohaterów, od lat zmaga się z chorobą psychiczną, która w przeszłości doprowadziła do zniknięcia jej byłego męża oraz wyprowadzki córki, Rebecci (w tej roli Teresa Palmer). Po kilku latach względnego spokoju, których efektem było znalezienie nowego męża oraz urodzenie syna, kobieta przeżywa nawrót choroby. To właśnie w tym momencie film robi najlepsze wrażenie. Gdy drugi mąż Sophii, Paul (Billy Burke) ginie, kilkuletni Martin zostaje sam na sam z bezustannie mówiącą do siebie matką w ogromnym domu. Poczucie zagrożenia jest wzmacniane przez coraz mniejszą ilość światła w budynku oraz znikające z lamp żarówki. Gdy Martin staje twarzą w twarz z trzymającą się cienia istotą, towarzysząca jej otoczka tajemnicy pozwala żywić nadzieję na wyłamujący się stereotypom film, kręcony na wzór świetnego „Babadooka”.
Razem z pojawieniem się przyrodniej siostry Martina, Rebecci oraz jej chłopaka, Bretta (w tej roli Alexander DiPersia), zaczynają się problemy. Próby uczłowieczenia atakującego z cienia demona kompletnie psują atmosferę zagrożenia, a w chwili, gdy stwór zyskuje imię, motyw oraz twarz, klimat zostaje rozłożony na łopatki. Dziwacznie wypadają również modyfikowane co chwila zasady pojawiania się istoty oraz wpływania na świat fizyczny. W pierwszej połowie wszystko zdawało się być oczywiste. Stwór może istnieć jedynie w ciemności, a nawet najsłabsze światło go dematerializuje. Tak stworzona istota działała najlepiej, a scena z neonem wypadła niesamowicie. Jednak im więcej bohaterowie dowiadywali się o przeszłości stwora, tym mniej widz się jej obawiał. Pojawiały się również kolejne nieścisłości. Przykładowo, okazuje się, że o ile istota może wpływać na włączniki światła i psuć żarówki, to latarki zdają się być poza jej zasięgiem. Im bliżej finału, tym trudniej opędzić się od wrażenia, że autorowi scenariusza, Ericowi Heissererowi, nie udało się rozciągnąć trwającego niecałe trzy minuty shorta do pełnometrażowych rozmiarów, więc postanowił doprawić go gatunkowymi schematami. Niestety, działa to jedynie na szkodę całości, zastępując atmosferę strachu przeraźliwie głośnymi jump-scareami, lęk zastępując poirytowaniem.
Na tle tak nierównego scenariusza, gra aktorska wypada pozytywnie. Na szczególną pochwałę zasługuje Gabriel Bateman, wcielający się w Martina, jedenastoletni aktor, którego można było zobaczyć już w takich produkcjach, jak „Annabelle”, „Outcast”, czy „American Gothic”. Trochę gorzej wypada Teresa Palmer, która od czasu do czasu potrafi zagrać dość sztucznie, ale tworzy z Alexandrem DiPersia całkiem zgrany duet, z którym widz może się szybko utożsamić. Najgorzej wypada Maria Bello, przed którą postawiono najtrudniejsze zadanie. Granie postaci paraliżowanej strachem przed samotnością, a przy tym rozdartej między rodziną a chorobą psychiczną, jeśli wykonane dobrze, mogło spokojnie nadrobić mankamenty scenariusza. Niestety, aktorka wyraźnie nie daje sobie rady z rolą, wypadając sztucznie nawet w scenie finałowej, która w zamiarze miała być szokująca oraz nieść ze sobą coś na wzór morału.
Zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu jest muzyka. Pomijając przesadnie głośny atak akustyczny podczas jump-scare’ów, odpowiedzialny za oprawę muzyczną Benjamin Wallfisch wykonał kawał dobrej roboty. Jego dzieło nie tylko doskonale współgra z wydarzeniami na ekranie, ale również wprowadza widza w odpowiedni nastrój, we właściwym momencie budując napięcie.
„Kiedy gasną światła” z pewnością nie zrewolucjonizuje gatunku i nie ma szans w starciu ze wspomnianym wyżej „Babadookiem”, czy z wciąż pokazywaną w kinach „Obecnością 2”. Próby przełamania kilku schematów (szczególnie w finale) oraz pochodzące ze wspomnianego shorta Sandberga pomysły giną pomiędzy kopiami utartych rozwiązań. Potencjalnie oryginalny film w drugiej połowie został sprowadzony do przeciętnego poziomu przez nieprzemyślany scenariusz autorstwa Erica Heisserera.