Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Konsole

Carmageddon: Max Damage (recenzja)

Lata dziewięćdziesiąte były dziwnym okresem w popkulturze – wszystko musiało być ekstremalne, napakowane i z odpowiednią ilością testosteronu. Trend ten szczególnie widoczny był w komiksach, ale i na grach komputerowych odcisnął swoje piętno, czego znakomitym przedstawicielem był wydany w 1997 roku „Carmageddon” – orgia przerysowanej przemocy ubrana w mechanikę wyścigów samochodowych. I choć niezwykle kontrowersyjny, „Carmageddon” był przy tym po prostu świetną grą – z pełnymi sekretów mapami, ładną grafiką, świetną fizyką i ciekawymi projektami wozów. Nic więc dziwnego, że z miejsca stał się pozycją kultową. Po latach twórcy postanowili wskrzesić legendarną produkcję i dzięki zbiórce na kickstarterze sfinansowano „Carmageddon: Reincarnation”. Wydana w maju 2015 roku gra pełna była błędów, a jej optymalizacja wołała o pomstę do nieba. W tym roku, pod nazwą „Carmageddon: Max Damage”, śmiertelnie niebezpieczne wyścigi zadebiutowały na konsolach PlayStation 4 oraz Xbox One. Czy w ciągu roku twórcom udało się poprawić wady wydania PC?

 

 

Szybkie przypomnienie czym właściwie jest „Carmageddon”: to krwawe wyścigi, w których czas i punkty zyskujemy głównie za rozjeżdżanie przechodniów oraz rozbijanie aut przeciwników (w im bardziej makabryczny sposób, tym lepiej), korzystając przy tym z szeregu znajdowanych na planszy power-upów. Co prawda podstawowy rodzaj wyścigu (jest jeszcze kilka dodatkowych, jak np. polowanie na lisa) da się ukończyć przejeżdżając całą trasę jako pierwszy, ale znacznie ciekawsze są pozostałe dwa sposoby na wygraną – zniszczenie wszystkich wrogich aut lub anihilacja każdej żywej istoty na planszy. No, to ostatnie interesujące jest tylko wtedy, kiedy uda nam się zdobyć znajdźkę zaznaczającą przechodniów na mapie, w innym wypadku szukanie lokalizacji ostatnich trzech gości na wielkiej mapie staje się katorgą. I właśnie tego typu podejście twórców do graczy widoczne jest przez całą grę – nawet jeśli można by dodać proste mechanizmy, sprawiające, że rozgrywka stanie się nie tyle łatwiejsza, co mniej frustrująca, deweloperzy najwyraźniej uznali, że nie warto zawracać sobie tym głowy. Zupełnie jakbyśmy wciąż mieli rok 1997.

Podobnie ma się sprawa z modelem jazdy, która została niemal żywcem przeniesiona z produkcji sprzed dwudziestu lat. Samochody poruszają się niczym niezgrabne klocki na tafli lodu, przez co każdy zakręt, pochyłość czy wyskok staje się loterią. Nawet dobijanie niemal doszczętnie zniszczonych wozów przeciwników potrafi tu być męką, a powinno przecież sprawiać ogromną frajdę. Do dzisiaj lubię pograć w wersję z 1997 roku i z racji nostalgii potrafię jej wiele wybaczyć, jednak tak fatalny model jazdy w grze wydanej w 2016 roku jest nie do zaakceptowania.

car

Widać, że przy okazji wersji na konsole twórcy „Carmageddon: Max Damage” większość czasu spędzili przy optymalizowaniu silnika. Nie ma więc tutaj mowy o błędach, jakie zdarzały się w wersji na PC (a przynajmniej nie tak często), niemniej grze wciąż zdarza się chrupnąć. Przy co większych rozwałkach lub wyjeżdżaniu na otwarte, pełne ludzi przestrzenie liczba klatek zauważalnie spada. Zaawansowana fizyka samochodów to wymagająca rzecz dla bebechów konsoli, trzeba jednak pamiętać, że graficznie ta gra stoi na poziomie produkcji sprzed dekady, a i na sztuczną inteligencję przeciwników raczej nikt nie przekazał specjalnie dużej mocy obliczeniowej – ci są durni jak w rzadko której grze.

I chociaż od kilku akapitów nie robię nic poza narzekaniem, muszę przyznać, że „Carmageddon: Max Damage” był w stanie wciągnąć mnie na długie godziny. Co prawda kolejne fragmenty wyścigów bywają frustrujące, grafika i spadki klatek kują w oczy, ale kiedy tylko mamy okazję rozjechać drużynę futbolową, zniszczyć kilka wrogich wozów ogromnym kowadłem albo zrobić czołgiem naleśnik z auta wroga, to, choć brzmi to przerażająco – uśmiech sam się pojawia. Ta cała przerysowana przemoc, bezkompromisowość i żenujący humor wciąż mają w sobie wiele uroku.

„Carmageddon: Max Damage” to niemalże remake produkcji z 1997 roku (nawet konstrukcja map jest niezwykle podobna) i chociaż wciąż potrafi zapewnić rozrywkę, dzieje się tak raczej z racji tego, że na rynku brakuje podobnych pozycji. To pozostałość z mrocznych dziejów, kiedy to jucha lała się z ekranów hektolitrami, a ekstremalne rozwiązania, bezkompromisowość i obrazoburczość były wartościami samymi w sobie. Gry komputerowe mają już jednak ten etap buntu za sobą i w 2016 potrzeba czegoś więcej, żeby być udaną produkcją – sama groteskowa przemoc to za mało. Starym wyjadaczom „Carmageddona” polecam wrócić do oryginału, nowym – poczekajcie aż „Carmageddon: Max Damage” trafi na wyprzedaż ze sporą zniżką. Taką na poziomie 70%…