Na przestrzeni ostatnich lat, Ubisoft stał się firmą kojarzoną z ciągłym odgrzewaniem starych pomysłów oraz wypuszczaniem na rynek produkcji tak obciążonych błędami, że często niegrywalnych w dniu premiery. Zapracował sobie na tę opinię, ale nie można zaprzeczyć, że francuskie studio od czasu do czasu nie boi się podjąć ryzyka, tworząc nowe IP, lub odmieniając te już lekko zakurzone.
Dobrym przykładem zmiany podejścia do zasłużonej serii są dwie gry sygnowane nazwiskiem Toma Clancy’ego. „Rainbow 6 Siege”, pomimo wątpliwości miłośników serii, okazało się być strzałem w dziesiątkę, szybko odnajdując miejsce dla siebie na rynku gier e-sportowych, podczas gdy „The Division” nadal skupia sporą ilość graczy. „For Honor”, którego zamknięta alfa skończyła się w miniony poniedziałek, to przykład skłonności Ubi do podejmowania ryzyka. W żadnym razie nie rozgrzesza to tego studia z przeszłych (a i pewnie przyszłych) wpadek, ale wskazuje drogę dla innych, tkwiących w sequelach prequeli deweloperów.
Wersja alfa „For Honor” nie zdradza praktycznie nic z fabuły. Seria katastrof naturalnych zmienia oblicze Ziemi nie do poznania. Zmuszeni do koczowniczego stylu życia, ludzie przemierzają ruiny w poszukiwaniu wody i pożywienia, co ostatecznie doprowadza do starcia trzech kultur, reprezentowanych przez rycerzy, wikingów i samurajów. Sześciu wojowników, trzy mapy i tyle samo trybów gry sprawiło, że na kilka dni zagłębiłem się w tym (w sumie postapokaliptycznym) świecie, tocząc zażarte starcia tak z graczami, jak i kierowanymi przez SI botami. I bawiłem się przy tym świetnie!
„For Honor” za pomocą krótkiego samouczka zapoznaje gracza z sednem rozgrywki, czyli systemem walki. Choć na pozór prosty, oferuje on zaskakująco dużo możliwości. Każdy z wojowników dysponuje jednakowym zestawem podstawowych ataków. Szybkie oraz wolne ciosy można zadawać z trzech stron (lewo, prawo, góra), wybierając kierunek za pomocą wychylenia analoga. Ataki przeciwnika blokuje się na podobnej zasadzie. Wystarczy ustawić broń w kierunku ciosu. Łatwe? Niby tak, ale w tym miejscu zaczynają się schody. Łączenie szybkich i wolnych ciosów w serię, specjalne ataki, których nie można zablokować, kontry oraz przełamania obrony… a to wszystko przy często zawrotnym tempie starć, często w samym środku bitewnej zawieruchy. Owszem, podczas walki gra komunikuje z którego kierunku nadejdzie atak, ale przy szybszych postaciach oraz płynnych zmianach stron ataku, jedynie szczęście pozwala ocalić głowę. Jeśli dodać do tego mój ulubiony sposób radzenia sobie z wrogiem, czyli wrzucanie w przepaść, ogień, ewentualnie nabijanie na kolce, otrzymujemy głęboki gameplay, który będzie wymagał szlifowania umiejętności. Dochodzą do tego dodatkowe, specjalne umiejętności wojowników, których wykorzystywanie potrafi odwrócić bieg bitwy. Każda postać zaczyna z zestawem czterech, ale im wyższy poziom doświadczenia zdobywamy, tym więcej się ich odblokowuje (w alfie było ich dwanaście), dając graczom sporo możliwości customizacji.
Skoro już przy modyfikowaniu wojowników jesteśmy, należy wspomnieć o całej masie elementów, które możemy zmienić. Zaczynając od wyglądu postaci (tatuaże, barwy, symbole), a na elementach wyposażenia kończąc; ostatniego dnia alfy ciężko było spotkać dwie takie same postaci. Wspomniany ekwipunek, w odróżnieniu od kosmetyki, znacząco wpływa na osiągi wojownika. Tutaj pojawia się najpoważniejsze zastrzeżenie. Elementy wyposażenia można zdobyć po zakończeniu walki, ale są one również dostępne w sklepie za zdobywaną w grze walutę. Wnioskując z systemu mikrotransakcji funkcjonującym w „Rainbow 6 Siege”, za prawdziwą gotówkę najprawdopodobniej będzie można nabywać nie tylko dekoracje dla broni i operatora, ale i wspomnianą grową walutę. Niesie to ze sobą poważne zagrożenie dla balansu, gdzie gracze dysponujący zasobniejszym portfelem od początku będą mogli biegać z lepszym sprzętem, podczas gdy reszta będzie musiała urządzać mozolny grind.
Nie ulega jednak wątpliwości, że w „For Honor” najbardziej liczą się umiejętności, zręczność oraz spryt. O ile bezmyślna młócka może pomóc w grze z początkującymi, tak bardziej zaawansowani wojownicy w kilka chwil rozprawią się z nieskoordynowanym atakiem. Doskonale widać to podczas starć z żywymi graczami. Każdy z trzech trybów zapewnia nieco inne emocje. Typowy pojedynek jeden na jednego to prawdziwy test, gdzie nie można liczyć na pomoc, a błędy karane są dotkliwie. Walka dwóch na dwóch wprowadza nieco odmiany, ponieważ osoba, która rozprawiła się z własnym przeciwnikiem bez przeszkód może wmieszać się w starcie drugiej pary, często zmieniając wyrównane starcie w desperacką walkę na dwa fronty. Jednak sednem gry, a zarazem najbardziej obleganym trybem, jest bitwa ośmiu graczy. Drużyny rozdzielane są na atakujących i broniących, a głównym celem jest przejęcie trzech punktów na mapie i osiągnięcie maksimum punktów. Tutaj gra zaczyna przypominać mariaż podboju z „Battlefielda” oraz walki liniowej z tytułów MOBA. O środek mapy toczą się nieustanne starcia prowadzonych przez SI bezimiennych żołnierzy, między którymi walczą gracze. To właśnie tam pojedynki niosą ze sobą najwięcej emocji. Zależnie od tego, która strona ma przewagę, walczący gracze są otaczani przez SI, która bezlitośnie rzuca się na przeciwnika.
Graficznie alfa, przynajmniej w wersji na PS4 prezentowała się dobrze. Animacja jednostek wypadła płynnie, ale zdecydowanie najwięcej uwagi poświęcono modelom wojowników. Te są dopieszczone w najdrobniejszych detalach i sam ich wygląd może być spełnieniem mokrych snów miłośników fantasy. Podobnie sprawa wygląda z oprawą audio. Bitewny zgiełk wypada niesamowicie. Szczęk oręża, krzyki rannych i umierających pozwalają się wczuć w klimat, a nad tym wszystkim unosi się przyjemna, nie przeszkadzająca ścieżka dźwiękowa.
Nie ukrywam, że nie mogłem się oderwać od alfy „For Honor”. Owszem, od czasu do czasu trafiały się problemy z matchmakingiem, a niektórych graczy wyrzucało w samym środku walki, ale działo się to na tyle rzadko, że nie wpłynęło na czerpanie przyjemności z gry. Jeśli Ubisoft nie zboczy z zaprezentowanego w alfie kursu, to „For Honor” może okazać się jednym z obowiązkowych tytułów dla miłośników sieciowych starć.