„Daredevil” i „Jessica Jones” zapoznali widzów z mroczniejszą twarzą uniwersum Marvela. Gdy Tony Stark przerzucał się docinkami z Brucem Bannerem, Matt Murdock leżał zakrwawiony w śmietniku. Gdy Thor próbował pochwycić Lokiego, Jessica radziła sobie z własnymi demonami za pomocą alkoholowego ciągu. Widzowie w kinach otrzymywali herosów niosących nadzieję (może poza dwiema częściami „Kapitana Ameryki”, które kładły większy nacisk na jego ludzką stronę), podczas gdy na ekranach telewizorów doświadczali mniej heroicznej twarzy MCU. „Luke Cage” doskonale wpisuje się w ten trend, ale nie poprzestaje jedynie na utrzymaniu schematu. Twórcy idą dalej, ograniczając powoli zalewającą ludzi superbohaterszczyznę na rzecz poruszenia kilku istotnych tematów społecznych i politycznych.
Ostatnimi czasy strach jest otworzyć lodówkę, by nie dostać w twarz kolejną zapowiedzią jeszcze jednej adaptacji komiksu. DC szturmuje telewizję, pompując balon zwany „Arrowverse” (choć ilość rzadko idzie tu w parze z jakością), Marvel próbuje eksplorować przeszłość i teraźniejszość S.H.I.E.L.D, Fox ma plany związane z mutantami. Zupełnie inaczej wygląda zakątek MCU powstały w skutek współpracy Marvela z Netflixem. Hell’s Kitchen to dzielnica, gdzie pieniądze i zbrodnia idą w parze, a spotkać kogoś z mocami jest równie łatwo, co dostać nożem pod żebro. Właśnie tam widzowie poznali Luke’a Cage’a, człowieka dysponującego nadludzką siłą i niezniszczalną skórą. Wymuszona wydarzeniami z „Jessiki Jones” przeprowadzka na Harlem zdawała się być dobrym pomysłem. Przynajmniej do momentu, gdy Power Man dostał się w sam środek gangsterskich porachunków…
Przeniesienie miejsca akcji okazało się być strzałem w dziesiątkę. Hell’s Kitchen posiadało specyficzny klimat, ale było jedynie tłem. Ważnym, posiadającym odpowiednio zarysowaną społeczność oraz klimat, ale jednam nie wysuwającym się na pierwszy plan. Tymczasem Harlem i jego mieszkańcy rozkwitają na oczach widza. Wystarczy kilka chwil, by zacząć rozpoznawać ulice i budynki. Przeszłość Harlemu wylewa się z ekranu, gdy postaci co chwila wspominają ludzi wywodzących się z dzielnicy. Pojawiają się takie nazwiska, jak Walter Mosley, Donald Goines, czy Percy Sutton, podczas gdy w budynku nazwanym imieniem Crispusa Attucksa (który to został zabity podczas bostońskiej masakry i którego uznaje się za pierwszą ofiarę rewolucji amerykańskiej) jeden z przeciwników Cage’a urządził sobie twierdzę. Dzielnica tętni życiem i kulturą pokazywaną poprzez muzykę i grafitti, ale to tylko jedna z twarzy Harlemu. Druga jest o wiele bardziej niebezpieczna. Jest to miejsce, gdzie dzieci bez ojców dają się wciągnąć do gangów, nad którym niepodzielną władzę sprawuje Cornell Stokes, zwany Cottonmouthem. Gdzieś w środku tego wszystkiego funkcjonuje salon fryzjerski Popa (w tej roli świetny Frankie Faison), neutralny teren, należący do byłego gangstera starającego się pokazać młodym, że przestępstwo nie jest jedyną możliwością. To właśnie tam Luke Cage zatrudnił się po ucieczce z Hell’s Kitchen. Pracuje tam na utrzymanie jako zamiatacz, by wieczorami dorabiać na zmywaku w nocnym klubie Harlem’s Paradise. Robi co tylko się da, byle zniknąć w tłumie i prowadzić zwyczajne, nudne życie.
Pomimo bycia adaptacją komiksu, „Luke Cage” pełnymi garściami czerpie z kryminałów i filmów nurtu blaxploitation, z rzadka odwołując się do superbohaterszczyzny, przez co miłośnicy rozwałki mogą poczuć się rozczarowani. Cage unika korzystania z mocy, a bijatyka najczęściej kończy się porozstawianiem przeciwników klapsami po kątach i wymianą podziurawionej kulami garderoby. Podczas oglądania serialu, a szczególnie drugiej jego połowy, czułem klimat miniserii „Luke Cage Noir”, w której Mike Benson i świetny rysownik Shawn Martinbrough zabrali czytelników do czasów prohibicji, gdzie Luke został wynajęty do rozwiązania sprawy morderstwa białej kobiety w Harlemie. Ciężki klimat, piętrzące się zagadki i polowanie na wrobionego w morderstwo Cage’a sprawiło, że nie mogłem oderwać się od tej czteroczęściowej serii, podobnie jak i od samego serialu.
Skoro ciężko tu o widowiskowe starcia z superzłoczyńcami, a efekty specjalne są na standardowym dla Netflixa, przeciętnym poziomie, o sile „Luke’a Cage’a” decyduje opowieść oraz kreacja postaci. Pierwsza połowa sezonu kręci się wokół serii nieporozumień, które doprowadzają do wojny pomiędzy Power Manem a Cottonmouthem. Pomimo świetnej kreacji grającego Cornella Stokesa Mahershala Ali, jego postać nie może się równać z Willsonem Fiskiem. Odnosi się wręcz wrażenie, że duet tworzony przez Stokesa ze starszą kuzynką, Mariah Dillard (Alfre Woodard) pełnymi garściami czerpie inspiracje z Kingpina. Cottonmouth reprezentuje gangstera o wrażliwej na sztukę duszy, podczas gdy Mariah jest sprawną manipulatorką, za pomocą przestępczej działalności finansującą kampanię wyborczą. Niestety, ten duet złoczyńców okazuje się być nieco rozczarowujący. Choć Stokes jest w stanie wzbudzać w mieszkańcach Harlemu lojalność zmieszaną ze strachem, okazuje się być bezsilny w konfrontacji z Cagem, przegrywając z nim nawet w słownym pojedynku z kościelnej mównicy – a to przecież tam powinien mieć przewagę nad swym oponentem. Również Mariah nie wydaje się prezentować szczególnego zagrożenia, miotając się między klubem kuzyna a udzielaniem niezbyt porywających wywiadów. Historia mocno zmienia oblicze w siódmym odcinku, w którym twórcy serialu stawiają wszystko na głowie. Zabójstwo Stokesa pozwala Mariah rozwinąć skrzydła, a w mieście pojawia się nowy gracz, Willis „Diamondback” Stryker, człowiek żywiący do Cage’a osobistą urazę oraz dysponujący bronią zdolną pozbyć się go raz na zawsze.
Grana przez Erika LaRay’a Harvey’a postać wyróżnia się na tle innych złoczyńców serwowanych widzom przez Netflixa. Nie jest szczególnie skomplikowany, nie kryje się za nim wyjątkowa trauma, ani nie sprawia wrażenia geniusza zbrodni. Diamondback jest po prostu dysponującym sporymi zasobami gotówki psychopatą, któremu przemoc i brak skrupułów pozwoliły stworzyć potężną organizację przestępczą. Pomimo początkowych zastrzeżeń co do jednowymiarowości tej postaci, Diamondback okazał się idealnym przeciwnikiem dla Cage’a, a jego szeroki uśmiech i kryjąca się za nim groźba sprawiły, że głęboko zapadł mi on w pamięć. Co więcej, zadbano nawet o jego znany z komiksów, klasyczny strój!
Jednak bez wątpienia serial należy do trzech kobiet. Wspomniana powyżej Alfre Woodard w roli Mariah Dillard (znana w komiksach jako Czarna Maria) wyrasta na przebiegłą i groźną postać, manipulującą opinią publiczną z równie wielką wprawą, co wrabiającą innych w popełnione zbrodnie. Doskonale wypada również Rosario Dawson, czyli znana z „Daredevila” oraz „Jessiki Jones” Claire Temple, która w końcu otrzymała odpowiednią ilość uwagi, przesuwając się na pierwszy plan. Na tle poprawnie grającego Mike’a Colter błyszczy Simone Missick, czyli Mercedes „Misty” Knight, ewoluując z potencjalnego love interest Luke’a do pełnokrwistej, twardej niczym kostka brukowa postaci.
Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że scenarzyści nie mieli pomysłu na wypełnienie trzynastu odcinków. Trzymające w napięciu sceny oraz rozmowy na temat przeszłości i przyszłości Harlemu sąsiadują z rozgrzebanymi wątkami, których potencjał albo zmarnowano (jak ten dotyczący zmarłej żony Cage’a), albo służyły jedynie dociągnięciu do założonej ilości odcinków (wycieczka do więzienia Seageate). Jednak największe zastrzeżenia miałem do postaci Shadesa (Theo Rossi), który przez pierwszą połowę sezonu jedynie snuje się wokół Cottonmoutha, działając jako pośrednik między nim a Diamondbackiem. Całe szczęście, w drugiej części zaczął nabierać charakteru równolegle do kuzynki Stokesa, udowadniając dlaczego jest tak cennym sprzymierzeńcem.
„Luke Cage” pojawił się w bardzo dobrym momencie. Nie ma dnia, by nie docierały do nas doniesienia o kolejnych incydentach na tle rasowym, a w mniej lub bardziej przypadkowych strzelaninach ginie coraz więcej ludzi. Kuloodporny człowiek o nadludzkiej sile i niezachwianym poczuciu praworządności wydaje się być idealnym kandydatem na superbohatera naszych czasów. Twórcy serialu bez wahania zajmują stanowisko w tej kwestii, ukazując korupcję w polityce i policji, a znany slogan „Black lives matter” wkładają w usta Czarnej Marii. Nie czynią jednak tego bezmyślnie – nie wskazują winnych, ani nie obarczają odpowiedzialnością białych (choć trafiłem w sieci na takie głosy). Zamiast tego dowodzą, że nawet w miejscach tak przeżartych przez przestępczość i narkotyki, jak ich wersja Harlemu, nadal żyją ludzie, którym wystarczy dać nadzieję, by murem stanęli za osobą niosącą wizję lepszej przyszłości. Zgodnie ze słowami skomponowanego na potrzeby serialu utworu Adriana Younge i Ali Shaheeda Muhammada, „Bulletproof Love”. Nawet jeśli Iron Man nie przybędzie na ratunek ludziom z Harlemu, oni mają własnego herosa. Serial jest pełen odniesień do o wiele mniej chlubnej części współczesnej historii USA. Dobrym przykładem jest bluza z kapturem, którą bohater nosi przez większość sezonu. To czytelne odniesienie do Trayvona Martina, jednego z pierwszych, nieuzbrojonych czarnoskórych chłopaków, zastrzelo rzekomo w samoobronie. Jego śmierć poruszyła media na całym świecie, doprowadzając do fali protestów, marszy i petycji, na dobre rozpoczynając ruch zwany „Black lives matter”.
Czy warto obejrzeć „Luke’a Cage’a”? Zdecydowanie tak. Choć serial miewa dłużyzny i o wiele lepie poradziłby sobie przy ośmiu odcinkach, to opowiada wciągającą historię z bardzo ważnym (nie tylko w obecnych czasach) morałem. Serial otrzymał ponadto świetną ścieżkę dźwiękową, mogącą śmiało rywalizować pod tym względem ze „Stranger Things”, którą z przyjemnością kupię na płycie, nawet mimo gustowania w nieco innym gatunku muzyki. Niestety, ostatni odcinek trochę psuje ogólnie pozytywne wrażenie, wieńcząc serial cliffhangerem połączonym z klamrą, pozostawiając widzów z poczuciem niedosytu. Pozostaje czekać na premierę „Iron Fist” , która zgodnie z zapowiedziami ma mieć miejsce 17.03.2017r.