W recenzji „Thunderbolts: Bez pardonu” zarzucałem temu komiksowi między innymi kiepską, pełną dziur fabułę, jednowymiarowe postaci i paskudnie wyglądające, nakładane komputerowo kolory. Wydany w sierpniu „Thunderbolts: Czerwony postrach”, choć odrobinę lepszy od poprzednika, konsekwentnie powtarza większość jego błędów.
Marnowanie potencjału powinno być karalne. Daniel Way dostał do dyspozycji drużynę złożoną z jednych z najciekawszych postaci ze stajni Domu Pomysłów, po czym okazało się, że nie wie co z nią zrobić. Sam Deadpool mógł stać się motorem napędowym serii, nie wspominając o zyskujących na popularności (między innymi dzięki obecności w drugim sezonie „Daredevila”) Punisherze i Elektrze. Jeśli dodać do nich postać Czerwonego Hulka, który na koncie ma takie wyczyny, jak odebranie Silver Surferowi jego deski oraz pobicie Thora Mjölnirem… Gdzieś tam w tle przewija się również Agent Venom (kompletnie zmarginalizowany, choć dysponujący interesującą przeszłością, jak również odmiennym od Brocka i Gargana stosunkiem łączącym go z Symbiotem) oraz Leader (wprawny manipulator, maczający palce między innymi w stworzeniu Czerwonego Hulka), ale stanowią oni raczej formę bezużytecznego tła.
Razi to tym bardziej, że początek komiksu zapowiada się interesująco. Way postanawia zamknąć drużynę o wątpliwej moralności w łodzi podwodnej. Czytelnik mógłby oczekiwać, że w tym momencie narastające w drużynie napięcie osiągnie punkt krytyczny. Zazdrosny o romans Punishera z Elektrą Deadpool przystąpi do działania, albo drużyna przyprze Rossa do muru i zmusi go do wyjawienia prawdziwego celu stworzenia Thunderbolts. Niestety, rozwiązanie jest równie rozczarowujące, jak reszta fabuły. Naprędce zrealizowana próba załatwienia Czerwonego Hulka w walce spełza na niczym, a drużyna wyrusza na kolejną misję, podczas której trup ściele się gęsto, Deadpool jest nieśmieszny, a potencjał postaci po raz kolejny zmarnowany.
O ile sam scenariusz utrzymuje wypracowaną przez poprzedni tom pozycję najsłabszego z oferty Marvela na naszym rynku, to zmiana rysownika sprawiła, że „Czerwony postrach” ogląda się o wiele przyjemniej. Zastąpienie Steve’a Dillona przez Phila Noto okazało się być naprawdę dobrą decyzją. Tam, gdzie poprzednik zwyczajnie nie dawał sobie rady (jak przy postaci Elektry), nowy artysta udowadnia, że „Thunderbolts” mogą być przynajmniej przyzwoitym kawałkiem komiksu. Choć Noto, znany między innymi ze świetnych rysunków do solowej serii Czarnej Wdowy, tym razem nie mógł pozwolić sobie na swobodę twórczą (utrzymując styl zbliżony do poprzednika), to w jego wykonaniu postaci stały się przyjemniejsze dla oka, a i sceny akcji zyskały na dynamice. Najlepiej widać to w połączeniu z ostatnim zeszytem wchodzącym w skład „Czerwonego postrachu”, gdzie Dillon znowu chwyta za ołówek, a jakość rysunków leci szybciej niż Deadpool po ciosie Czerwonego Hulka. Efekt osiągnięty przez Noto jest niestety nadszarpywany przez nieumiejętnie komputerowo dodawane kolory. Sprawiają one, że kolejne kadry wyglądają zbyt czysto (jak na ogólny rozlew krwi oraz ilość trupów), a przez to sztucznie.
„Thunderbolts: Czerwony postrach” pod względem scenariusza to nadal festiwal chybionych pomysłów, złożony z kiepskiej historii oraz jednowymiarowych, a przez to nudnych postaci. Jednak dzięki zmianie rysownika, komiks ten wypada lepiej od poprzednika. Na szczęście, od dwunastego zeszytu serię przejął Charles Soule, co pozwala z nadzieją wyglądać kolejnego tomu. Nawet, jeśli ów dwunasty zeszyt, wchodzący jeszcze w skład „Czerwonego postrachu” nie powala na kolana. Bez wątpienia najlepszą częścią tomu jest zbiór okładek autorstwa świetnego Juliana Totino Tedesci, a co za tym idzie, z czystym sumieniem mogę odradzić zakup drugiego tomu przygód drużyny Czerwonego Hulka. Szczególnie, że na naszym rynku pojawia się coraz więcej dobrych komiksów z superbohaterami.