Przełom października i listopada okazał się być szczególnie owocny dla miłośników strzelanek. Na rynku pojawiły się takie tytuły, jak „Gears of War 4”, „Titanfall 2”, a już czwartego listopada ma miejsce premiera „Call of Duty: Infinite Warfare” wzmocniona przez remaster „Modern Warfare”. Jednak najbardziej wyczekiwanym zarówno przeze mnie, jak i rzeszę graczy na całym świecie tytułem tej jesieni był „Battlefield 1”, który wreszcie trafił na sklepowe półki.
Choć „Battlefield 4” został wydany trzy lata temu, nadal skupia na serwerach imponującą ilość graczy. Między weteranami mogącymi pochwalić się kilkoma tysiącami godzin spędzonych na wirtualnych polach bitew, co jakiś czas pojawiają się fale nowych graczy, skuszonych promocjami i darmowymi dodatkami, dzięki czemu czwórka pomimo kilku lat na karku (oraz wydania kolejnej odsłony serii – „Battlefield Hardline”), ma się bardzo dobrze. Jednak gracze coraz głośniej domagali się czegoś nowego. Gdy po sieci zaczęły krążyć plotki o osadzeniu akcji kolejnej części w realiach Wielkiej Wojny, prawie od razu pojawiły się dwa stronnictwa. Jedni byli znudzeni ciągłym parciem w kierunku konfliktów pełnymi garściami czerpiących z fantastyki naukowej i głośno wyrażali zachwyt nad decyzją o powrocie do przeszłości. Drugim dobrze było tam, gdzie seria znalazła się razem z BF4 i oczekiwali równie łagodnego przejścia do nowej części, jakie miało miejsce między trójką a czwórką. Później nadciągnął pierwszy zwiastun oraz stream z rozgrywki multiplayer, przekonując zdecydowaną większość graczy, że DICE wie co robi.
„Battlefield 1” przenosi graczy do 1918 roku, na kilka miesięcy przed zakończeniem najkrwawszego konfliktu w historii ludzkości. W realia wojny, która miała zakończyć wszystkie inne wojny wprowadza nas zaskakująco udany (jak na serię) tryb fabularny. Nie jest tajemnicą, że seria Battlefield za wyjątkiem dwóch części „Bad Company” oferowała bardzo słaby tryb dla jednego gracza. Wszystko wskazuje na to, że DICE posłuchało fanów, ponieważ tym razem zaserwowano nam świetną, choć krótką, kampanię. Podzielona na pięć odcinków (plus krótki wstęp oraz epilog), opowieść może nie jest wypełniona emocjami równie mocno co genialne „Valiant Hearts”, ale oferuje prawdziwie filmowe przeżycia. Choć moim ulubieńcem został włoski piechur z rozdziału Avanti Savoia, to właściwie każdy miłośnik filmów wojennych znajdzie tu coś dla siebie. Mamy poszukiwanie zaginionego brata, jest świeżak przydzielony jako kierowca czołgu Mark V, szuler i kłamca siadający za sterami dwupłatowca, weteran próbujący nauczyć rekruta sztuki przetrwania oraz kobieta, która u boku Lawrence’a z Arabii stawia czoła Ottomańskiej machinie wojennej.
Misje są różnorodne, w jednej chwili sadzając gracza w czołgu, by w następnej wrzucić go na ulice pogrążonego w śnie miasteczka. Nie istnieje również jedyna słuszna ścieżka wykonywania zadań. DICE pozwoliła graczom indywidualnie podejść do wyzwań, sugerując jedynie możliwe rozwiązanie. Wolicie przekraść się przez obóz wroga, eliminując żołnierzy po cichu? Nie ma sprawy. Kusi was stojący samotnie lekki czołg? Możecie go przejąć. Zawsze istnieje też opcja frontalnego ataku na wroga, o ile gracz lubi liczyć na łut szczęścia i dobre oko. Kampania jest wciągająca i dynamiczna, choć jej trudność pozostawia trochę do życzenia. Na najwyższym poziomie przejście całości zajmuje około pięciu godzin. Jest to o wiele za krótko, by zżyć się z protagonistami, choć z drugiej strony nie uświadczy się tutaj sztucznego pompowania rozgrywki, a co za tym idzie, nie ma czasu na nudę. Mimo to, „Battlefield 1” zdecydowanie nie jest tytułem skierowanym dla ludzi grających offline. Pięć godzin (na niższych poziomach całość zamknąć można i w trzy), nawet tak zgrabnie zaprojektowane, nadal pozostaje jedynie samouczkiem przed przystąpieniem do trybu online.
Tutaj „Battlefield” naprawdę rozwija skrzydła. Do zabawy oddano graczom dziewięć (do końca roku ma zostać udostępniona dziesiąta) map, na tyle różnorodnych, że nikt nie powinien mieć problemu ze znalezieniem czegoś dla siebie. Szczególnie wyróżnia się Las Argoński, będący odpowiednikiem świetnej Blokady z BF4. Ta pełna wąskich przejść oraz naturalnych punktów oporu mapa znakomicie oddaje wojnę pozycyjną, a przy tym potrafi być prawdziwą maszynką do mielenia mięsa, gdzie sprawny medyk jest na wagę złota. Prócz tego, mamy znaną z bety Pustynię, czy bardzo interesujące włoskie Alpy, gdzie walka nabiera wertykalnego charakteru, a szturmujący pod górę żołnierze są narażeni na ogień ukrytych między skałami obrońców. Świetnie wypada również miasteczko Amiens, pełne piętrowych budynków i wąskich uliczek, gdzie snajperzy potrafią wyjątkowo napsuć krwi, a dobrze ulokowany pocisk z czołgu może zmieść całą drużynę. Nawet, jeśli niektóre mapy wypadają blado (jak znana z bety pustynia), to reszta spokojnie nadrabia te braki.
Jednym z głównych zastrzeżeń wysuwanych w związku z testami, była siła pojazdów. Choć w pełnej wersji czołgi zostały zauważalnie osłabione (dotyczy to przede wszystkim wersji lekkiej), a naprawa uszkodzeń przez kierowcę zajmuje więcej czasu, to pojazdy nadal dominują pole bitwy… chyba, że przeciwna drużyna wie co robi. Choć gracze nie biegają już z bazookami w kieszeni, to otrzymali wystarczająco dużo narzędzi, by przy odrobinie współpracy poradzić sobie z opancerzonymi celami. Granaty zapalające, specjalna amunicja u zwiadowców, czy dynamit pozwalają, jeśli nie zniszczyć, to skutecznie zakłócić proces naprawiania, pozostawiając czołgi wrażliwymi na atak. Świetnie wypadają również Behemoty, specjalne pojazdy mające za zadanie wsparcie przegrywającej drużyny. Pancerny pociąg, niszczyciel, czy imponujący sterowiec za każdym razem robią wrażenie.
Wśród powracających, klasycznych trybów dla wielu graczy (na czele z uwielbianych przez fanów serii podbojem), pojawiają się dwa zupełnie nowe. Pierwszy z nich, „Gołębie Wojenne”, to wariacja na temat przejmowania flagi, zmodyfikowana specjalnie pod realia Pierwszej Wojny Światowej. Zamiast flag pojawiają się tu gołębie pocztowe, o przejęcie których walczą dwie drużyny. Gracz, który owo stworzenie znajdzie, musi nie tylko przez określony czas unikać śmierci z rąk wroga, ale też po osiągnięciu limitu czasowego, wypuścić ptaka na otwartej przestrzeni. Choć rozgrywki potrafią być emocjonujące, to tryb ten pełni raczej rolę ciekawostki i czasem ciężko jest znaleźć pełną drużynę chętnych. Druga nowość zdecydowanie przyćmiewa wszystko inne (może poza wspomnianym podbojem). Tak zwane Operacje to seria fabularyzowanych bitew, gdzie jedna z drużyn pełni rolę obrońców, a druga ma za zadanie przejmować kolejne punkty. Problem polega na tym, że atakujący mają określoną pulę żołnierzy, po wyczerpaniu której otrzymują jeszcze jedną szansę na szturm, tym razem wzmocnieni przez Behemota. Trup ściele się gęsto, kolejne fale ludzi rozbijają się o umocnienia, a wszystko to przy fabularyzowanym wprowadzeniu oraz podsumowaniu rundy (choć te słyszane w kółko szybko mogą się znudzić). Przyznam, że już dawno nie czułem takich emocji w trakcie grania online.
Niesamowicie wypada również strona wizualna. „Battlefield 1” na konsolach prezentuje się świetnie, a nieskrępowana destrukcja otoczenia w połączeniu z pięknymi widokami (szczególnie w Alpach) potrafią na chwilę odciągnąć uwagę od przeciwnika. Jednak nic nie może się równać z płonącym sterowcem, nieubłaganie kierującym się ku ziemi. Choć od premiery widziałem ten spektakl niejednokrotnie, to za każdym razem jestem zachwycony. Nie mogę również przyczepić się do warstwy audio. Chodzi tu tak o muzykę (bardzo dobrze podkreślającą wydarzenia na ekranie), jak i o odgłosy towarzyszące bitwie. Wystrzały, wybuchy, rumor nadciągającego Okrętu Lądowego, czy okrzyki w ojczystych językach stron konfliktu – to właśnie decyduje o ogromnej immersji, zapewnianej przez „Battlefield 1”. Nie oznacza to, że gra nie posiada własnej porcji problemów. Fizyka nadal potrafi płatać figle, szczególnie przy przeskakiwaniu przez okna. Fragmenty zawalonych budynków lewitują w powietrzu, a pojazdy raz na jakiś czas lubią się dematerializować. Nie najlepiej również wypadają serwery, które czasem dostają czkawki, serwując fale lagów nawet przy pozornie dobrym połączeniu. Choć problemy te potrafią napsuć trochę krwi, to w większości nie wpływają negatywnie na płynącą z gry frajdę. Może za wyjątkiem tego ostatniego… choć z drugiej strony miałem w Lesie Argońskim taką serię lagów, że nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca – jeszcze nigdy nie grałem tak długo w „Battlefield” bez zgonu (poza przypadkiem, gdy na piechotę wracałem z punktu E na Pustyni Synajskiej).
Tym, co najbardziej mnie rozczarowało, jest ilość broni oraz nieco dziwaczny system ich odblokowywania. Każda z czterech klas (szturmowiec, medyk, wsparcie, zwiadowca) dysponuje około pięcioma/sześcioma gnatami, których ilość, za sprawą różnego rodzaju modyfikacji, rozciągnięto do okolic dwudziestu sztuk. Jest to tym bardziej rozczarowujące, że między poziomem trzecim a dziesiątym (maksymalnym) danej klasy nie ma niczego do odblokowania, pozbawiając nabijanie kolejnych poziomów lwiej części przyjemności. Pachnie to niestety pozostawianiem miejsca dla DLC. Należy jednak zauważyć, że istniejące bronie wypadają świetnie. Do dyspozycji graczy oddano karabiny samopowtarzalne, wyborowe, a nawet maszynowe! Każdy egzemplarz zachowuje się inaczej oraz oferuje nieco inne podejście do walki. Do tego dochodzą klasy elitarne, których sprzęt można znaleźć na mapach (podobnie, jak bohaterów w „Battlefroncie”) i choć Strażnik, czy Łowca Czołgów raczej nie przechylą szali zwycięstwa, to potrafią sprawnie popsuć szyki przeciwnikowi. DICE nie kryło, że ich gra jest bardzo mocno podkoloryzowaną wersją Wielkiej Wojny, podpadającą bardziej pod fantastykę naukową, niż pod rzetelny zapis historyczny, ale czy ma to aż takie znaczenie? Patrząc po ilości spędzonych w grze godzin oraz fakcie, że ciągle mam ochotę na więcej – raczej nie.
„Battlefield 1” nie jest grą idealną. Widać w niej miejsca przygotowane pod nadciągające dodatki (żeby nie powiedzieć – wykrojone), a okresy ładowania kolejnych map potrafią być okrutnie długie, ale nie zmienia to faktu, że wsiąknąłem w nią na długie godziny. Jeśli tylko szukacie tytułu, który mógłby przekonać was, że można się świetnie bawić online, to jest właśnie najlepszy możliwy moment, by dać multiplayerowi szansę. Natomiast jeśli tylko siądziecie do gry w gronie znajomych, szybko odkryjecie, że najnowszy „Battlefield” zapewni wam frajdę na dziesiątki, jeśli nie setki godzin. Zdecydowanie polecam!