Gdy pięć lat temu oglądałem zakończenie „Gears of War 3”, czułem jednocześnie satysfakcję i smutek. Z jednej strony cieszyłem się, że konflikt, który niemal doprowadził do zagłady Sery został zakończony, ale z drugiej nie chciałem się żegnać z Marcusem, Colem i Bairdem oraz ostatnim z braci Carmine, Claytonem. Pierwsza część serii „Gears of War” była jednym z dwóch powodów zakupienia przeze mnie XBOXa 360 i nie ukrywam, że zżyłem się z bohaterami. Spin-off z 2013 roku już tak bardzo nie przypadł mi do gustu, głównie ze względu na kiepską fabułę oraz papierowe postaci, i może właśnie dlatego czułem obawy przez nadciągającą czwórką.
Nowy developer, The Coalition, zabiera graczy ćwierć wieku po zakończeniu trzeciej części, roztaczając wizję powracającego na Serę życia. Po kataklizmie, jakim była wojna z Szarańczą, nadzór nad odrodzeniem ludzkości samozwańczo sprawuje odmieniony COG. Jeszcze za czasów Wojen Pendulum Koalicja skłaniała się ku faszyzmowi, czego dowody można było znaleźć w pierwszych trzech częściach gry, ale od momentu odniesienia zwycięstwa nad Szarańczą, zniknęły wszelkie pozory. Świat według doktryny COG to przymusowe wdrażanie programu odrodzenia ludzkości (co w praktyce oznacza nacisk ze strony państwa na prokreację – nie jest to wcale tak przyjemne, jak niektórzy z was sądzą), jak również taśmowe budowanie jednakowych, sterylnych oraz bardzo kolorowych osiedli mieszkalnych. Wszystko to odbywa się pod czujnym okiem władz, reprezentowanych przez nowy rodzaj robotów strażniczych, tak zwanych „DeeBees”. Jednak nie wszyscy są gotowi zrezygnować z wolności na rzecz życia w dostatku. Tak zwani outsiderzy nie zgadzają się z polityką COG, żyjąc poza sterylnymi osiedlami, z dnia na dzień walcząc o przetrwanie.
Mieszkańcami jednej z takich osad jest trio, którego krokami przyjdzie graczom kierować w „Gears of War 4”. Głównym bohaterem tej części jest James Dominic Fenix, syn Marcusa i Anyi, który w armii COG dochrapał się stopnia porucznika, by ostatecznie zdezerterować razem z przyjacielem z dzieciństwa, Delmontem Walkerem. Duet ten trafił do osiedla outsiderów, gdzie zaprzyjaźnili się z Kait Diaz, córką przywódczyni wioski, Reyny Diaz. Choć ci szczycący się wolnością ludzie żyją poza kręgiem zainteresowań COG, to w żadnym wypadku nie są samowystarczalni. Stąd też zaczęli przeprowadzać krótkie rajdy na budowane osiedla COG, rabując, co tylko się da, zanim władze zdążą przysłać oddziały „DeeBees”. JD z trójką przyjaciół (do drużyny dołącza wujek Kait, Oscar) poznajemy podczas jednego z takich rajdów. Wioska desperacko potrzebuje nowego źródła zasilania, a można je zdobyć tylko w jednym miejscu – u COG. Jednak bohaterowie trafiają prosto w zastawioną przez minister Jinn pułapkę i zostają oskarżeni o szereg zbrodni przeciwko Koalicji.
Opowieść rozkręca się powoli i właśnie dlatego w pewnym momencie postanowiłem odłożyć „Gears of War 4” na rzecz wirtualnego pola bitwy w „Battlefield 1”. Jak wielki był to błąd, przekonałem się dopiero niedawno. Gdy tylko bohaterowie wracają z łupem do wioski, wydarzenia zaczynają nabierać tempa, a na scenie pojawiają się tak starzy, jak i nowi gracze. Postaci wspólnie ze światem gry, odsłaniają kolejne tajemnice z przeszłości, rysując ponury obraz targanego potężnymi burzami elektrycznymi miejsca, gdzie zagrożenie tak naprawdę nie zostało skutecznie usunięte.
Sera ćwierć wieku po zakończeniu oryginalnej trylogii to miejsce pełne sprzeczności. Zaraz obok wyrastających gdzie się tylko da, sterylnie czystych i aż przesadnie kolorowych osiedli znajdują się relikty przeszłości w postaci zdewastowanych kamiennych budowli, przypominających bardziej bunkry niż budynki użyteczności publicznej. Powracająca do życia roślinność sąsiaduje ze starymi tunelami zmierzającymi w głąb ziemi, do dawnych gniazd Szarańczy. Jednak niezależnie od lokacji, jedno pozostaje wspólne: „Gears of War 4” prezentuje się bardzo dobrze. Fabuła prowadzi gracza przez kolejne, różniące się od siebie lokacje, w których można podziwiać naprawdę zapierające dech w piersiach widoki. Od klimatów industrialnych, przez przypominające gniazdo Zergów ze „Starcrafta” tunele, aż po ocierające się o horror pełne trupów ulice pewnego miasteczka. Do tego dochodzą zmienne warunki pogodowe ze wspomnianymi burzami elektrycznymi. Kilkukrotnie przyjdzie graczom uciekać przed morderczymi wyładowaniami. Towarzysząca im wichura nie tylko wpływa na tempo poruszania się postaci (bieg pod wiatr jest wyraźnie wolniejszy), ale także na granaty, czy nawet wystrzeliwane z określonych broni pociski! Nie jest to co prawda żadna rewolucja, ale pozytywnie wpływa na poczucie immersji gracza.
Świetnie wypadają również nowe modele przeciwników. „DeeBees”, czyli pojawiające się w kilku odmianach roboty prą przed siebie bez chwili zawahania Największe wrażenie robi ich pojawienie się na polu bitwy, czyli zrzut z samolotu. Również znany ze zwiastunów Rój wypada świetnie. Prócz podobnych do Szarańczy podstawowych jednostkach – Trepów, w grze występują również młode Roju, których specjalnością są uniki oraz bieganie po ścianach i suficie a także ciężkie jednostki, takie jak skoczki czy porywacze. Wszystko to składa się na o wiele większy nacisk na dynamikę starć. Nie wystarczy już przykleić się do przeszkody na tyłach i zasypywać przeciwników pociskami. Mobilne jednostki potrafią dopaść takiego gracza i błyskawicznie wykończyć. Prym tutaj wiodą wspomniane porywacze, owady połykające powalonych graczy. Gdy do tego dojdzie, trzeba szybko ostrzelać brzuch stwora, inaczej postać umrze, a nam pozostanie wczytać ostatni stan gry.
Równie dobrze prezentuje się udostępniony arsenał. Powracają niezastąpione klasyki, jak Lancer, Retro Lancer, Miażdżyciel, czy Markza, ale nowy sprzęt (wprowadzony przy okazji starć z „DeeBees”) nie zostaje w tyle. Już po chwili z przyjemnością korzystałem z energetycznych SMG, czy pozbawionego lunety railguna zwanego EMBAR. Jednak to nie one, a dwa specjalne gnaty szturmem wdarły się do grona moich ulubieńców. Świetny granatnik, Zrzutnik, działa jak sugeruje nazwa. Wystrzeliwuje granaty, które następnie zostają zrzucone w miejsce wskazane przez laser. Drugą z broni specjalnych jest Krajzega, czyli wyrzutnia pił tarczowych, które rykoszetują od trafianych powierzchni i zmieniają kierunek podczas wichury, co czyni z niej doskonałe narzędzie do wykańczania przeciwników ukrytych za barykadami.
Jednorazowe przejście trybu fabularnego (mogącego być rozgrywanym przez jednego gracza, lub w kooperacji online i offline) wystarcza na około dziesięć godzin i muszę stwierdzić, że pod względem opowieści, czwarta część serii może spokojnie rywalizować z uznawaną przez wielu za najlepsze, oryginalne „Gears of War”. Choć początek odrobinę nuży, tak dzięki częstym zwrotom akcji, jak również sprytnie wprowadzonemu motywatorowi, gracz szybko odkryje, że nie może się oderwać od gry. Dużą rolę pełnią w tym świetnie napisane dialogi oraz interakcje w drużynie, polegające głównie na złośliwościach i docinkach. Choć trzeba zauważyć, że pod tym względem JD wypada odrobinę blado, wychodząc na pierwszy plan głównie podczas interakcji z ojcem. Niestety, The Coalition postanowiło zepsuć wrażenia z fabuły „Gears of War 4”, kończąc opowieść cliffhangerem mogącym spokojnie rywalizować z tym z „Halo 2”, przebijając nawet zakończenie „Gears of War 2”. Akurat gdy historia ma rozwinąć się na dobre, gracze zostają uraczeni napisami końcowymi, zostając z głową pełną pytań i poczuciem rozczarowania.
Wiadomym jest, że „Gears of War” nie samą fabułą stoi. Czwarta odsłona kontynuuje ten trend, oferując kilka naprawdę dobrych trybów online. Powraca nieco odmieniona Horda, gdzie piątka graczy stawia czoło pięćdziesięciu falom przeciwników. Na czym polegają wspomniane zmiany? Przede wszystkim na specjalizacji postaci. W czwórce gracze mogą wybierać pomiędzy pięcioma klasami, wprowadzając do gry jeszcze więcej elementów współpracy. Od teraz mamy osobę odpowiedzialną za naprawę umocnień, snajpera, czy tanka (biorącego na siebie większość obrażeń). Do tego dochodzi korzystanie z fabrykatora, czyli zaawansowanej drukarki 3D, w której za uzyskane punkty można zakupić kolejne elementy umocnień (jak zasieki, czy wieżyczki), ale i wskrzesić poległego towarzysza. Zmiany te czynią rozgrywkę wymagającą, ale i o wiele bardziej satysfakcjonującą. Prócz Hordy, gracze otrzymali również możliwość strzelania do siebie, czyli Kontrę. Do standardowych trybów, w postaci Króla Wzgórza, Drużynowego Deathmatchu, czy Strefy Wojny, dochodzą nowe, czyli Wyścig Zbrojeń, Zbijak i Eskalacja. O ile pierwszy jest doskonale znany fanom „Battlefielda”, czy „Call of Duty” i polega na automatycznej zmianie aktywnej broni co trzy fragi, tak drugi wypada bardzo interesująco. W Zbijaku respawn jest możliwy jedynie wtedy, gdy nasza drużyna zabije któregoś z przeciwników. Czyni to walkę o tyle emocjonującą, że często dochodzi do sytuacji, gdy ostatni członek drużyny desperacko walczy o zdobycie choć jednego fraga. W Zbijaku tak samo łatwo o szybkie zwycięstwo (lub przegraną), jak i o imponujące powroty przegrywającego zespołu. Natomiast Eskalacja to nic innego, tylko typowa Dominacja z trzema punktami do przejęcia. Ciekawym aspektem trybów online jest fakt, że o ile od początku udostępniono dziesięć map, tak kolejne mają ukazywać się za darmo, podlegając rotacji na wzór postaci w grach typu MOBA. Dzięki temu zabiegowi baza graczy nie zostanie podzielona przez przepustkę sezonową, co nękało takie gry jak „Battlefront” czy „Call of Duty: Black Ops 3”.
Spore zastrzeżenia budzą wprowadzone do serii mikrotransakcje. Są one związane z kolejnym nowym elementem, czyli pakietami kart, służącymi do modyfikowania wyglądu naszej postaci w Hordzie i Kontrze, jak i rozwijania umiejętności w pierwszym ze wspomnianych trybów. Choć paczki można zdobywać grając online, tak dla niecierpliwych została przewidziana możliwość wyłożenia prawdziwej waluty za pakiet. Choć jest to praktyka, którą osobiście potępiam i nie chcę jej widzieć w grach AAA, tak nie mogę zaprzeczyć, że w tym przypadku mikrotransakcje nie wpływają na balans gry, a jedynie na wygląd postaci i broni.
Gdy siadałem do „Gears of War 4”, liczyłem na dobrą grę, przy której spędzę kilka godzin i nie będę zbyt rozczarowany. Tymczasem The Coalition pokazało, że doskonale orientują się w stworzonym przez Cliffa Bleszinskiego i Epic Games uniwersum. Gracze otrzymali kawał mocnej i wciągającej opowieści (poza okropnym cliffhangerem) oraz solidne tryby do zabawy online, potężnie przedłużające żywotność tytułu. Nie pozostaje nic innego, tylko odpalić Lancery i w oczekiwaniu na kontynuację historii JD z ekipą, zdobyć kilka fragów.