Niedawno zakończyłeś prace nad nową powieścią. „Virion” opowiada o historii życia tytułowego bohatera, znanego z „Achai”. Na pyrkonowym spotkaniu powiedziałeś, że będzie wyjaśniać pewien problem fabularny z trzeciej części trylogii. Czy możesz dodać coś jeszcze na jego temat („Viriona”)? Być może spotkamy innych starych znajomych z „Achai”?
Historia Viriona zawsze mnie fascynowała (nie tylko mnie zresztą, sądząc po sygnałach od czytelników). Czasami mam wrażenie, że ten człowiek, zdecydowanie inny niż wszyscy, jakoś mnie przyciąga. Oczywiście wygrał ze mną – początek historii jego życia już napisałem. A czy pojawią się inne postacie z Achai? Na pewno. Virion nie będzie siedział w jednym miejscu i czekał, aż go odwiedzą. Sam poszuka. 🙂
Natomiast prequel ma jeszcze jedno, ważne zadanie do spełnienia. Muszę stworzyć zupełnie nowy wątek, absolutnie niezbędny do napisania zakończenia całego cyklu o Achai.
Czy uwzględniasz jeszcze napisanie pobocznych powieści (interqueli, midqueli)?
Nigdy nie zamykam drzwi. Podobnie jak Lem kończąc historię Pirxa pozostawił sobie furtkę, aby w razie potrzeby powołać go znowu do życia, podobnie ja nigdy nie ucinam opisywanych historii. Na spotkaniach dostaję wiele pytań dotyczących świata powieści. Często wręcz ludzie pytają o konkretne miejsca (tak, tak, miejsca, a nie tylko osoby), zaciekawieni czy jeszcze do nich powrócę. Ten świat ciągle we mnie żyje. Zobaczymy więc, co się stanie.
Wspólnie z Andrzejem Drzewińskim napisaliście dwie powieści i kilka opowiadań. Jakie są wrażenia, odczucia przy kreowaniu świata przedstawionego i historii z drugim autorem? Czy to trochę nie ogranicza działań twórczych? Jakie są tego plusy, a jakie minusy?
Wspólnie z Andrzejem napisaliśmy cztery powieści. Dwie się nie ukazały, bo chyba wyczerpała nam się formuła. Początkowo szło nam świetnie, ponieważ pisanie we dwóch pozwala na dogłębne przedyskutowanie zarówno ogółu tekstu, jak i szczegółowych rozwiązań. Tego zawsze brakuje, kiedy się pisze samemu. Nie rozstrzygaliśmy oczywiście każdego szczegółu do samego końca, nie tworzyliśmy najpierw scenopisu. Praca zespołowa to wzajemna inspiracja.
Zdecydowanym plusem była mobilizacja i określanie konkretnych terminów wykonania poszczególnych scen. To niwelowało „niemoc twórczą” do zera. Termin to termin, trzeba dotrzymać. Pisząc samemu nigdy już nie osiągnąłem takiego komfortu.
Minusem jest to, że trzeba było narzucić sobie pewne, dość sztywne ramy. A ja jestem człowiekiem wolności od urodzenia. Jakiekolwiek ograniczenia są mi zdecydowanie nie w smak.
Wykształcenie architekta okazuje się przydatne w pracy twórczej?
No jasne. To studia, które łączą w sobie umiejętności inżyniera i artysty. Pokazują, jak splatać te dwie pozornie odległe dziedziny. Inżynier-artysta otrzymuje poza tym jedyny w sobie szkielet będący połączeniem wiedzy i wrażliwości – naprawdę jedyny w swoim rodzaju. To daje możliwość dalszego studiowania prawie każdej innej dziedziny już we własnym zakresie.
Ostatnio pewna czytelniczka (wykładająca historię na uniwersytecie) zapytała, skąd znam całe procesy historyczne, które opisuję w powieściach. Przecież do tego trzeba byłoby studiować historię. No niekoniecznie, ale wafla nie ma. Trzeba przysiąść na dupie i przeczytać nieprawdopodobną ilość książek. W dodatku ze zrozumieniem. Unikalny fundament daje uczelnia, a co z nim zrobimy, zależy już od człowieka.
A jak wyglądają prowadzone przez Ciebie zajęcia z „kreatywnego pisania” na Uniwersytecie Wrocławskim?
Cholera, żeby dokładnie opisać, czym są te zajęcia, potrzebowałbym jakichś piętnastu tygodni, bo tyle trwają. Ogólnie rzecz biorąc polegają one na sztuce odróżniania się od innych. Bycia absolutnie oryginalnym, jedynym, niepowtarzalnym.
Poza tym, bardzo upraszczając, zajmuję się na nich niemożnością opisania rzeczywistości z tego prostego powodu, że nie jesteśmy w stanie do niej dotrzeć. Że liczy się wyłącznie nasza reakcja na to, co widzimy. Że kultura, w ramach której się obracamy, zakłamuje nam obraz wszystkiego wokół i nie ma sensu marnotrawić czasu na próbach jego obalenia. Że autor dlatego jest autorem, bo pisze wyłącznie o sobie.
Wszyscy ci, którzy oczekują nauki pisania bestsellerów, ujawnienia jakichś magicznych sztuczek czy chwytów technicznych mogą się zawieść. Ważna jest historia, którą opowiadamy, a nie techniczny sposób jej opisu.
Jesteś zwolennikiem „bycia sobą, nie udawania kogoś innego” w trakcie pisania. Czyli raczej nie wierzysz w wszelakiego rodzaju szkoły pisarskie, warsztaty, kursy, które głoszą, że nauczą pisania utworów literackich?
To zależy, co te kursy obiecują. Jeśli nie ma w kimś historii, którą chce przekazać to, po co uczyć się technik pisania? Od samej znajomości technicznych zasad obsługi łopaty żaden kanał Sueski jeszcze nie powstał. Najpierw musi pojawić się wizja. Pragnienie, przekonanie, dążenie. Wręcz obsesja. A obsługiwać łopatę już każdy nauczy się na placu budowy. To najmniej ważny element.
Jeśli więc kursy pomagają uwolnić z siebie kreację, która już w środku siedzi, to są jak najbardziej OK. Jeśli natomiast kurs ma dotyczyć tego na przykład jakie cechy powinien mieć bohater drugoplanowy w powieści, a jakie w opowiadaniu, to można sobie ten kurs spokojnie wsadzić do d… Darować znaczy. Pisanie to proces twórczy, a nie kurs obsługi koparki.
Swego czasu prowadziłeś dworcowy blog, na którym snułeś opowieść. Jak sam napisałeś: blog jest próbą odarcia powieści z wszelkich jej cech konstrukcyjnych, fabularnych, dekoracyjnych czy strukturalnych, a przy tym stara się on dotrzeć do czytelnika wyłącznie z warstwą zdarzeniową oraz jej szczątkowym opisem. Czym – twoim zdaniem – różni się praca nad książką a blogiem? Co oferuje formuła blogu? Czy doświadczenia z pisania go przydają Ci się obecnie?
Blog to powieść podzielona na odcinki. Specyficzna, owszem, spełniająca zacytowane wyżej warunki. Ale nie czarujmy się, współczesna powieść zbliża się do formuły bloga coraz bardziej. Ilość czasu, który czytelnik może spędzić nad tekstem ciągle maleje. Obecnie skupienie osiągamy przez pięć minut w przypadku druku i dwoma, trzema minutami w przypadku ekranu komputera. Forma bloga ma więc swój sens.
Oczywiście zaraz znajdą się ludzie, którzy zaczną mi udowadniać, ze mogą nad powieścią skupić się znacznie dłużej niż pięć minut. No niestety. Przy dłuższym czytaniu zaczną sami tworzyć własny tekst, luźno jedynie oparty na tym, co napisano na kartach książki. Tak działa mózg. A ja bywam często zaskakiwany przez czytelników opisem rzeczy, których nigdy nie napisałem.
Razem z Eugeniuszem Dębskim stworzyłeś pierwsze polskie czasopismo internetowe. Czy przeczuwaliście, że rozwój cyfryzacji przyćmi kiedyś tradycyjne drukowane medium, czy szukaliście (i być może chcieliście powołać do życia) miejsce, w którym bez większych problemów będziecie mogli – wy oraz inni autorzy) publikować prace?
Przyćmi i nie przyćmi. Już wtedy jasne było, że przed elektronicznym medium nie ma ucieczki. Ilość plusów, które dawało jest zupełnie nieprawdopodobna. Potem zaczęły się ujawniać także minusy. A dziś już wiadomo, że książka papierowa znowu ma się dobrze, że ruchy hipsterów i „okulistów” wzorowo wykonały swoją robotę. 🙂
Natomiast Fahrenheit nigdy nie miał być jakimś specjalnym miejscem publikacji. Miał być atrakcyjnym sitem, który przyciągnąłby internautów do „Projektu Rej” – rzeczy znacznie szerszej i w zamierzeniu bardzo ambitnej. Dziś wydaje się to oczywiste, ale wtedy, w pionierskich czasach, była to próba stworzenia interaktywnej mapy kulturalnej Wrocławia. „Projekt Rej” był również miejscem, w którym można było otrzymać odpowiedź na KAŻDE pytanie. Niestety całość za bardzo wyprzedziła swoją epokę i niezwykle ciężko było znaleźć źródła finansowania dla aż takiej innowacji.
Jak wyglądało prowadzenie takiego e-zina w latach 1997-2001, kiedy to sprawowałeś pieczę nad czasopismem?
To były czasy radosnej manufaktury. Trzeba było samemu robić dosłownie wszystko.
Być redaktorem, pisać teksty (i je zdobywać), działać jako akwizytor, grafik i twórca stron www. Nie sposób wymienić wszelkich obowiązków. Dopiero później dołączył do nas Adam Nakonieczny, artysta-grafik z Warszawy i zrobiło się trochę łatwiej. I nawet znajdowałem na to jakieś źródła utrzymania (tylko nie mówimy o kokosach – praca w tej miniredakcji była generalnie społeczna).
No niestety, nie da się długo utrzymać takiego stanu rzeczy. Syzyf był w Grecji i nie chciał pomóc. 🙂
Z twoim odejściem z redakcji wiąże się wiele kontrowersji – jedna strona twierdzi, że zostałeś przez Dębskiego wywalony, druga, że sam odszedłeś. Jaka zatem jest prawda?
O rany… Może nie odgrzewajmy starych kotletów, bo zaczną śmierdzieć.
Wielokrotnie wspomniałeś, że tworzysz zasadniczo spontanicznie, a twoje notatki zajmują nie więcej niż dwie strony. Czy przez taką metodę nie gubisz się czasem w motywach? Nie mylisz nazw i wydarzeń, nie zmieniasz im przypadkowo początkowego przeznaczenia?
Pisanie, przynajmniej w moim przypadku, to kształtowanie wszystkiego na bieżąco. Zaczynając powieść, nie mam pojęcia, jak skończy się. A pisząc pięcioksiąg w trakcie tych kilku lat po prostu żyłem tą historią. Ona zmieniała się wraz ze mną. Oczywiście, ze w takich warunkach zawsze się coś pomyli, o czymś zapomni albo potknie na jakimś drobiazgu. Jednak jak dotąd nikt nie zauważył żadnych potknięć (a mówimy o naprawdę dużej widowni). Ludzie sami dopowiadają sobie różne rzeczy, których w książce nie ma i czasem czynią z tego zarzuty. Ale ja nie mam z tym nic wspólnego.
Pamiętam, żeby podać jakiś przykład, jak przed laty na dużej liście dyskusyjnej ktoś zarzucił mi, że w „Autobahn nach Poznań” opisuję tam świat będący pustynią. Więc skąd żołnierze biorą drewno na ogniska?! No cóż. Sprawdziłem tekst i jest tam wyraźnie napisane, że ognisko było kopcem z piasku oklejonym napalmowym żelem. I nawet usiłowałem to wyjaśnić na liście. Ale… Nikt nie zwrócił na te wyjaśnienia uwagi. 🙂
Generalnie wszelkie zarzuty rzeczowe, które usłyszałem dotyczyły rzeczy, które wymyślili sobie czytający. Prawdziwych wpadek nikt nie zauważył do chwili, kiedy sam o nich nie powiedziałem. 🙂
Czy myślisz, że postapokaliptyczna wizja zaserwowana w „Autobahn nach Poznań” mogłaby mieć miejsce w przyszłości dotkniętej jakąś nuklearną zagładą?
Niepotrzebna nam nuklearna zagłada. Polska należy do krajów, w których jest koszmarnie mało wody. Na razie gołym okiem nie widać pustynnienia. Ludzie zwrócą na to uwagę pewnie dopiero w chwili, kiedy litr wody będzie kosztował jakieś dwadzieścia złotych. Ale nie litr pitnej, w butelce, tylko tej, którą spuszczamy w toalecie.
A może bardziej wierzysz w przyszłość bliższą „Czasom, które nadejdą”?
To bardzo stary tekst, powstawał w latach osiemdziesiątych i został wyciągnięty z archiwum, żeby dołączyć do zbioru „Zapach szkła”. Myślę, że te czasy już nadeszły, choć w Polsce tego jeszcze nie widać. Wystarczy jednak przyjrzeć się ilości informacji, które gromadzą na nasz temat wielkie korporacje. Przewidywanie, co zrobimy już jest w ich zasięgu. Dosłownie włos nas dzieli od sytuacji, jaką opisałem.
Zastanawia mnie, dlaczego na początku swojej literackiej kariery stosowałeś nazewnictwo brzmiące z angielska, a dopiero od czasów „Bomby Heisenberga” zacząłeś w tekstach szafować swojskimi mianami i realiami? Czy ma to jakiś związek z panującym socjalizmem? A może twoją fascynacją zachodem w latach 80.?
Socjalizm sprawił, ze Polska jawiła się nam jako kraj bez przyszłości. A nawet bez przeszłości, by zacytować Maćka Parowskiego. Tu nie mogły się dziać żadne ciekawe rzeczy. A opisywać, jak to szczęśliwi robotnicy z domu pracy imienia Dzierżyńskiego w święto odwiedzają szczęśliwych robotników z domu pracy imienia Lenina mi się nie chciało. To już Orwell zrobił – choć jego podejścia do tematu ja nie mógłbym zastosować.
Dopiero kiedy poczułem się „u siebie”, a nie pod okupacją, mogłem zacząć pisać o niesamowitych rzeczach, które mogą się wokół zdarzyć. Odzyskałem nadzieję, wiarę w siebie i przekonanie, że nareszcie mogę robić to, co chcę robić.
Często zarzuca się „Achai” infantylność, nielogiczność i pretensjonalność charakterów. Jednak, gdy przepuścić zachowania bohaterów przez filtry naukowych analiz, zachowują się zgodnie z psychologicznymi obserwacjami. A co Ty w ogóle sądzisz o przyszywaniu twoim książkom określeń typu „infantylne”, „wulgarne” czy „nierzeczywiste” (a niemało można ich znaleźć w tzw. internetowej krytyce)?
Och…
Ciekawi mnie, czy przejmujesz się jakoś specjalnie negatywnymi opiniami na temat swoich dzieł?
Nie znam praktycznie żadnych opinii na temat moich książek. Jedyne, co słyszę, to zdania czytelników, którzy przychodzą na spotkania autorskie. Ale tam hejterzy się nie pojawiają i ich poziom dyskusji rodem z piaskownicy również nigdy nie zagościł. Nikt jeszcze, patrząc mi w oczy, nie rzucał żadnymi epitetami. Może strach ich oblatuje, czy coś takiego? 🙂
Na blogu wspomniałeś, że epoka, jaka panuje w „Achai” to antyk, zaś w „Pomniku cesarzowej Achai” mamy do czynienia z jego kontynuacją. Nie było średniowiecza, renesansu, baroku et cetera. Czyli w modzie wciąż panują te same trendy i w ostatnim etapie trylogii nic się w tym względzie nie zmieni?
Z tą modą, przyznam, jest strasznie. Prześladuje mnie jakiś pech. Świat Achai to oczywiście antyk (wyraźnie mówi to Meredith w jednej z pierwszych scen pierwszego tomu Achai). Tymczasem wszystkie ilustracje do książki uwzględniają u mężczyzn wyłącznie spodnie. W starożytnej Grecji spodnie? Hmm. Trochę dalej jeszcze poszli twórcy oprawy graficznej do gry na podstawie powieści. Tam stroje pochodzą najwyraźniej z epoki Napoleona! Hmm.
Przyznam, że nie wiem, co mam zrobić. Skąd te nieszczęsne spodnie, średniowieczne kamieniczki, karczmy jak z Tolkiena, powozy skopiowane ze wzorów francuskiego ancien regime’u? Nie mam zielonego pojęcia. Ale bardzo źle się z tym czuję. Dzięki takiej oprawie wielu czytelników sądzi, że opisywany świat to jakieś średniowiecze i wprowadzani są w błąd skojarzeniowy. Zapraszani do krainy, która w powieści w ogóle nie istnieje. Dramat.
Natomiast co do strojów w ostatniej części trylogii, jak upłynie znowu trochę czasu, to sytuacja może już ulec zmianie. Mówimy teraz o cywilizacji, która już przenika się z kulturą europejską. Jak wyraził się jeden z bohaterów powieści: oni kopiują nas, a my ich. Myślę, że tu wygrają raczej nasze ubrania, z silnymi akcentami, czy raczej nawiązaniami do starożytności. Może coś na kształt Szkocji?
Tam też można znaleźć potwierdzenie, że inspiracje na wydarzenia czy bohaterów czerpiesz z otoczenia, zwiedzanych miejsc bądź historycznych postaci (jak Che Guevara jako „Koleś” Varik, rzeka Li przemieniła się w spływ ciężkiego sprzętu i oddziałów Wojska Polskiego i armii Arkach). Intryguje mnie, czy takie natchnienia spływają na Ciebie niby grom z jasnego nieba, a może uświadamiasz sobie, że coś świetnie by się sprawdziło w Twoim świecie przedstawionym i sam rozplanowujesz, gdzie zamieścisz ten konkretny motyw? Jak to właściwie wygląda?
Ładnie kiedyś powiedział Stanisław Lem: powstanie książki skutecznie zaciera pamięć procesu jej powstawania. Powiem więc co pamiętam:
Che Guevara fascynował mnie od młodości. Pisząc o rewolucji w Arkach nie mogło go zabraknąć. Specjalnie dla niego pojechałem na Kubę zobaczyć, gdzie walczył, poznać klimat i atmosferę. Widziałem buldożer, którym Che rozwalał tory kolejowe w Santa Clara, widziałem pociąg, który zatrzymał i wszystko to znalazło się w „Pomniku…”, gdzie „Koleś” Varik zrobił dokładnie to samo.
Odwrotnie było z rzeką Li. Kiedyś po prostu zagubiłem się z dwoma kobietami w bambusowej dżungli przy Xin Ping, więc weszliśmy na wzgórze, żeby zorientować się w okolicy. Wtedy zobaczyłem rzekę i zakochałem się w niej błyskawicznie. To było serum Orientu, takiego, jaki pamiętam z obrazków oglądanych w dzieciństwie. Od razu wiedziałem, że taką rzeką właśnie będą spławiane oddziały w powieści.
Na Booklips.pl z kolei została zamieszczona fotografia Twego miejsca pracy z autorskim komentarzem – można z tego wywnioskować, że jesteś raczej osobą pedantyczną, uporządkowaną. Czy porządek wokół Ciebie wpływa jakoś na pracę? Czy dzięki temu, że na biurku w pokoju rządzi porządek jest ona bardziej systematyczna, pomaga w tworzeniu, planowaniu?
Nie zawsze byłem pedantem, ale zawsze miałem zadatki. A potem chyba z powodu nerwicy jakoś tak przestrzeń wokół mnie stawała się coraz bardziej porządna, ascetyczna – znajomi nawet nazywają ten styl urządzania wnętrz stylem koszarowym. Ale nie. Przewidując trendy w architekturze trafiłem ze swoimi upodobaniami w samo sedno stylu zwanego minimalizmem. To człowiek ma wypełniać wnętrze, a nie zbędne przedmioty.
Z pisaniem nie ma to nic wspólnego.
Nie raz wspominasz o jeszcze „nienapisanej, najważniejszej, ukrywającej się cięgle na granicy snu i podświadomości” powieści. Oczekujesz, że będzie twoim opus magnum? Wiesz już mniej więcej, jak będzie wyglądać? O czym będzie?
O czym będzie wiem. O tym, o czym piszę od zawsze, czyli o mnie. Natomiast jak będzie wyglądać, nie mam najmniejszego pojęcia. Zacznę pisać pewnie na emeryturze, a cholera wie, jak mi się styl zmieni do tamtego czasu.
Nierzadko można spotkać się ze stwierdzeniami, jakoby nie zgadzasz się z klasyfikowaniem „Achai” jako fantasy, mimo że posiada szereg znamion poetyki tegoż gatunku. Jak zapatrujesz się na powyższy fakt? Czy jest w nim ziarno prawdy?
Aż sięgnąłem do Wikipedii, żeby dowiedzieć się, co to jest fantasy. A tam piszą tak: „gatunek literacki lub filmowy używający magicznych i innych nadprzyrodzonych form, motywów, jako pierwszorzędnego składnika fabuły”.
No i co? Gdzie w powieści jest choć jeden opis użycia magii? Choć jeden?
Wielokrotnie pisałem, ze opis działania technologii istot bardziej zaawansowanych od nas może wydawać się magią. Wyraźnie wyjaśnione jest to w zakończeniu „Pomnika”. A tu ciągle „fantasy”. A może być i romans, czy powieść gotycka – wszystko jedno.
Czy wciąż jesteś zdania, że fantastyka nie powinna być rozróżniania w kategoriach nurtów, odmian i gatunków, a fantastyka to w zasadzie cała istniejąca literatura?
Cała literatura to tylko i wyłącznie fantastyka. Nawet tak zwana literatura faktu, jeśli spojrzeć na to szerzej.
Natomiast rozróżnianie gatunków, odmian i nurtów uważam za działanie kompletnie jałowe, pozbawione sensu i niepotrzebne. Zresztą przyjrzyjmy się literaturze światowej pod względem podziału, ale bez hipokryzji. „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego to powieść kryminalna, „Rzeźnia numer 5” Vonneguta to science fiction, „Lot nad kukułczym gniazdem” Keseya to powieść heroiczna, a „Czerwony terror na Kremlu” jest książką wampiryczną.
Na pewno ma to jakikolwiek sens?
A zdradź, dlaczego w ogóle piszesz? Co oferuje Ci pisanie (oprócz środków do życia)?
Pisanie to nie wybór, tylko jakaś skaza, z którą się urodziłem. Pamiętam chwile, kiedy nie umiałem ani czytać, ani pisać, a już wiedziałem, że zostanę pisarzem. Książki czytała mi Babcia, a ja nie bardzo nawet słuchałem. Od razu chciałem układać własne historie, zmieniać lub uzupełniać te, które już są.
Poszedłem na studia architektoniczne, bo to był kierunek najbliższy moim zainteresowanom, połączenie inżynierii i sztuki. Wiedziałem już wtedy, że polonistyka w żaden sposób nie zbliży mnie do pisania książek. Potem zatrudniłem się na uczelni, bo tylko takie rozwiązanie gwarantowało mi nieusystematyzowany czas pracy. To już umożliwiało pisanie amatorskie (czyli „po godzinach”). A potem zmienił się ustrój, nastąpiło chwilowe zachłyśnięcie się literaturą zachodnią, które jednak szybko minęło. W ten sposób nareszcie powstały warunki, żeby w pisarstwie przejść na profesjonalizm (czyli utrzymywać się wyłącznie z pisania). Z czego skwapliwie skorzystałem.
Na koniec, czy mógłbyś powiedzieć, jakie powieści uważasz za najważniejsze w swoim życiu (z krótkim uzasadnieniem)?
Na pewno „Wilk stepowy” Hermanna Hesse. A dlaczego? Bo ją bardzo lubię. „Kocia kołyska” i parę innych rzeczy Vonneguta, bo je też lubię. „Zapomniany żołnierz” Guy Sajera, bo jest ładnie napisana. „Inny świat” Herlinga Grudzińskiego, bo jest ciekawa. 🙂
Bardzo dziękuję za odpowiedzi i mam nadzieję, że jeszcze wiele dobrych książek wyjdzie spod twojego pióra.
Ja również dziękuję – to były jedne z najciekawszych pytań jakie dostałem.
Pozdrawiam Dziewczyny z Kawerny!
Z Andrzejem Ziemiańskim rozmawiał Adrian Turzański