Wydawany w Polsce „Wieczny Batman” nie zebrał zbyt dobrych ocen, co nie przeszkodziło Egmontowi w wypuszczeniu pierwszego z dwóch tomów serii „Wieczni Batman i Robin”, która pierwotnie ukazała się w 2015 roku na siedemdziesięciopięciolecie debiutu pierwszego Robina – Dicka Graysona. Choć w pozycji tej nie wszystkie elementy działają tak, jak powinny, to zamknięciu „Wiecznych Batman i Robin” towarzyszyło uczucie nieobecne przy lekturze „Wiecznego Batmana” – chciałem poznać resztę tej historii, zamiast odłożyć tom z ulgą na półkę.
Przedstawione w komiksie wydarzenia rozgrywają się po rzekomej śmierci Batmana, a przed Wojną Robinów. Odnaleziony w gruzach własnej posiadłości, Bruce Wayne cierpi na amnezję, poświęcając się działalności dobroczynnej, podczas gdy Komisarz James Gordon przywdziewa strój Nietoperza, patrolując Gotham za sterami robota przypominającego połączenie Autobota z Gundamem. Batman stał się marionetką w rękach urzędników i nie wszyscy są z tego powodu zadowoleni. Grupa nastolatków ogłasza się Robinami, stawiając czoło bardziej pospolitym przestępcom, co ostatecznie doprowadza grupę do konfliktu z Damianem Waynem i Trybunałem Sów. Gdzieś pośród tego kotła, do Gotham przybywa pierwszy Robin, Dick Grayson, który po wydarzeniach z „Wiecznego Zła” porzucił tożsamość Nightwinga i rozpoczął pracę dla agencji Spyral jako Agent 37. W trakcie wykonywania jednego ze zleceń, Grayson zostaje zdradzony, co naprowadza go na trop jednej z tajemnic Batmana, sięgającej korzeniami początków istnienia Dynamicznego Duetu.
Choć tytuł sugeruje, że Batman odgrywa dużą rolę w komiksie, przewija się jedynie w retrospekcjach, podczas gdy większość uwagi poświęca się trójce Robinów, wspieranych przez Bluebird, Spoiler, jak również pojawiającą się po raz pierwszy w serii The New 52 Cassandrę Cain (co przyjąłem z ogromną radością). Bohaterowie ze wszystkich sił starają się powstrzymać zajmującą się handlem dziećmi Matkę oraz nasłanego przez nią zabójcę, jednocześnie próbując rozwikłać jedną z najmroczniejszych tajemnic Batmana. Fragmenty układanki tworzą niepokojący obraz Nietoperza, który niezadowolony z lekkomyślności młodego Graysona, postanowił zamówić u Matki lepszego, zaprogramowanego pomocnika, a czyniąc to łamie swoją najważniejszą zasadę. To właśnie ten element fabuły wypada najsłabiej z całego komiksu. Sama możliwość postawienia Nietoperza w sytuacji, w której osobiście osieroca dziecko, które miało następnie zostać ukształtowane na nowego Robina przez zbrodniczą organizację jest ze wszech miar głupie. Jeśli dodać do tego, że bohater czyni to z bronią w ręku, sprawa urasta do rangi kompletnego zaprzepaszczenia podstawowej motywacji Batmana, a to już jest zwyczajnie idiotyczne i obmyślone w jednym tylko celu – zaszokować odbiorcę.
Dużym plusem są natomiast świetnie nakreślone charaktery Robinów i postaci towarzyszących. Grayson wciąż przejawia charakterystyczną pogodę ducha, ale w chwili próby błyskawicznie wchodzi w tryb Batmana, bez zawahania kierując drużyną. Jason Todd to porywczy, brutalny Red Hood, który najchętniej rozstrzelałby wszystko na swojej drodze, kompletnie nie przejmując się zadawaniem pytań, podczas gdy Tim Drake bardzo dobrze wypełnia rolę geniusza, równoważąc zespół. Autorzy poświęcili sporo czasu na pokazanie relacji panujących w zespole i trzeba przyznać, że to się udało. Podczas lektury często miałem skojarzenia z Żółwiami Ninja, gdzie Dick to Leonardo, Tim – Donatello, Jason – Raphaelo, a nieszczególnie poważna Spoiler (Stephanie Brown) odpowiada Michelangelo. Jednak wszystkich przyćmiewa Cassandra Cain, która od najmłodszych lat była szkolona w zabijaniu i choć trauma oraz ciągłe obcowanie ze śmiercią ukształtowały ją w broń doskonałą, ona sama pozostaje dzieckiem, które porozumiewa się ze światem zewnętrznym jedynie za pomocą gestów. Sama opowieść, pomijając nijaki i popsuty wątek Batmana, wypada dość interesująco, w odróżnieniu od „Wiecznego Batmana”, gdzie szaleńcze tempo oraz ogromna ilość zeszytów spowodowały rozmywanie się napięcia oraz fabuły między kolejnymi, wypełnionymi bezsensowną gadaniną stronami. „Wieczni Batman i Robin” to seria o połowę mniejsza, dzięki czemu też bardziej skoncentrowana. Owszem, pod koniec pierwszego tomu można było odczuć, że opowieść zaczyna meandrować, ale w żadnym razie nie było to tak nagminne, jak w „Wiecznym Batmanie”.
Choć kierunek fabuły został wyznaczony przez Scotta Snydera i Jamesa Tyniona IV, to nad kolejnymi zeszytami pracowała jeszcze szóstka scenarzystów. Niestety, w większości nie są to dobrze kojarzone nazwiska. Znany głównie z „Nightwinga” Tim Seeley, Steve Orlando mający na koncie „Midnightera” oraz „Midnighter and Apollo”, razem z Genevieve Valentine, Collinem Kelly, czy Edem Brissonem są w stanie dostarczyć może nie dzieło wybitne, zdolne zrewolucjonizować sposób postrzegania Batrodziny, ale całkiem przyjemne czytadło, które oferuje kilka naprawdę interesujących momentów i jest w stanie zapewnić odpowiednią ilość rozrywki. Podobnie sprawa się ma pod względem oprawy graficznej. Wśród tuzina artystów, można odnaleźć właściwie tylko dwa szerzej znane nazwiska. Tony Daniel, scenarzysta i rysownik, pracujący przy takich tytułach, jak „Flash: The Fastest Man Alive”, czy „Superman/Wonder Woman” oraz znany z „Aquamana” i mającego być wydanym w Polsce (w ramach przygotowania do ruszenia z „Odrodzeniem”) „Superman: The Final Days of Superman” Paul Pelletier. To właśnie opowieści ilustrowane przez tę dwójkę wypadają najlepiej i choć reszta artystów prezentuje niczym nie wyróżniający się poziom, to ta sytuacja okazuje się mieć jeden, nieoczekiwany plus. „Wieczni Batman i Robin” stanowią spójną graficznie opowieść, co pozwoliło uniknąć ciągłego przeskakiwania między skrajnie różnymi pod względem stylu rysunkami z „Wiecznego Batmana”.
„Wieczni Batman i Robin” bez wątpienia zalicza się do kategorii guilty pleasure, oferując kilka godzin lekkiego, przyjemnego czytadła, w sam raz do jednorazowej lektury i odstawienia na półkę. Fabuła nie jest szczególnie natchniona, a antagonistka – Matka, wypada dość blado na tle innych przeciwników Batmana (w tym obecnych w komiksie przez kilka stron Bane’a, czy Azraela). Mimo to, główne postaci są na tyle dobrze napisane, a chemia między nimi tak wyraźna, że nie mogłem oderwać się od komiksu. Jeśli macie ochotę na historię o Batrodzinie, w której Batmana jest jak na lekarstwo, a Bat-Robot z Gordonem za sterami jedynie zaznacza swoją obecność, możecie śmiało sięgać po ten komiks.