Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Mroczna Wieża (recenzja przedpremierowa)

„Mroczna Wieża” w reżyserii Nikolaja Arcela to trwający półtorej godziny festiwal zmarnowanego potencjału, w którym wygrać można jedynie irytację, znudzenie i złość. Gdzieś tam, w zalewie absolutnej przeciętności można natrafić na przebłyski filmu, którym adaptacja serii Stephena Kinga mogła się stać, gdyby nakręcenie jej powierzono komuś kompetentnemu. Spomiędzy mętnych wód artystycznej mielizny prześwituje próba stworzenia kompletnej, logicznie ułożonej narracji, czy zbudowania interesującej mitologii skoncentrowanego wokół tytułowej Mrocznej Wieży wszechświata. Jednak wszystko to ginie w bezmyślnie napisanym scenariuszu (w którym to palce maczał sam Arcel, wsparty przez trójkę scenarzystów (z dorobku których warto wymienić takie „perełki”, jak finałowy sezon „Zagubionych”, czy „Batman i Robin”) składającym się z najbardziej oklepanych schematów i klisz kina akcji. Nikolaj Arcel wziął na warsztat serię, którą King niejednokrotnie nazywał swoim magnum opus i przekształcił ją w bezkształtną papkę.

Do świata Rolanda Deschaina z Gilead trafiłem przeszło dwanaście lat temu, gdy w moje ręce wpadła książka zatytułowana „Mroczna Wieża I: Roland”. Początkowo byłem nieco sceptyczny, niedowierzająco zerkając na biało-pomarańczową okładkę zdobioną przez tajemniczego rewolwerowca stojącego na tle smukłej wieży. Wystarczyło jednak kilka stron, by pogoń za Człowiekiem w Czerni pochłonęła mnie bez reszty. Zaczytywałem się w przygodach Rolanda i jego ka-tet, chłonąc każdy szczegół niesamowitego świata, gdzie kolej jednoszynowa oraz broń laserowa przeplata się z rewolwerowcami i legendami artyriańskimi. Właśnie dlatego nie chciało mi się wierzyć, gdy usłyszałem, że adaptacja ma zamiar wepchnąć w półtorej godziny filmu osiem tomów powieści (nie licząc komiksów). Początkowo sądziłem nawet, że Arcel pokusi się o przeniesienie na ekrany kin jedynie pierwszego tomu, otwierając sobie drogę do nakręcenia kontynuacji. Okazało się, że pokładałem zbyt wiele wiary w człowieku, który prawdopodobnie nigdy nie słyszał o mierzeniu zamiarów według sił.

Filmowa „Mroczna Wieża” przypomina przeładowaną chciejstwem walizkę, której nijak nie da się dopiąć. Nie pomogło upychanie kolanem luźno dyndających wątków, zawiodło spinanie pasami niedopowiedzeń, więc Arcel sięgnął po ostateczność i zaczął wiwisekcję. Najlepiej widać to w przypadku samego Rolanda, którego filmowcy starają się zbudować, nawiązując do ostatecznej bitwy rewolwerowców z Walterem, śmierci jego ojca, czy nawet do legend Arturiańskich oraz Excalibura, po czym zmieniają Deschaina w maszynę do pociągania za spust i niańczenia nastoletniego Jake’a. Ten zresztą równie dobrze mógłby urwać się z planu dowolnego filmu o chłopcu-wybrańcu. Wyśmiewany przez rówieśników, niepewny i zamknięty w sobie, odkrywa tkwiącą w nim wielką moc, która może zbawić lub zniszczyć wszechświat. Naturalnie zostało to przewidziane w starodawnej przepowiedni. Młodociany wybraniec i zaprawiony w bojach, mrukliwy twardziel łączą siły, by pokonać złego czarnoksiężnika, Waltera, chcącego zniszczyć tytułową Mroczną Wieżę. Bo tak. Niby Roland wyjaśnia, że złoczyńca chce pogrążyć świat w ciemności i rządzić rzeszą demonów, ale to i tak nie trzyma się kupy, ponieważ Arcel dołożył wszelkich starań, by pokazać, że Walter szeptem jest w stanie złamać wolę każdej istoty. Czy nie wystarczyłoby skonstruowanie wzmacniacza, by jego moc objęła cały wszechświat? Trzeba od razu wybijać ludzkość? Widać to łatwiejszy sposób. Ewentualnie Walter zaczął realizować ten plan zanim się połapał i teraz głupio mu przerwać. Tam, gdzie w książkach fabuła miała wystarczająco dużo czasu, by zainteresować czytelnika, wprowadzać nowe postaci oraz wątki, film leci na złamanie karku, gubiąc po drodze ducha przygody. Gdy Jake i ojciec Callahan (postać nieobecna na ekranie, a znana z „Miasteczka Salem”) starają się rozprawić z wampirami zamieszkującymi Dixie Pig, w siódmym tomie serii Stephena Kinga, jest to wielkim wydarzeniem, kulminacją. W filmie Arcela to kolejny obowiązkowy przystanek na drodze do finału.

Jedną z dwóch mocnych stron filmu jest Idris Elba w roli Rolanda. Aktor doskonale poradził sobie z rolą ostatniego rewolwerowca, a jego charyzma jest wyczuwalna nawet pomimo miałkości scenariusza oraz drewnianych dialogów. Elba jest milczącym, chłodnym jak głaz człowiekiem z misją, który mimiką potrafi wyrazić więcej niż reszta widocznych na ekranie postaci razem wzięta. Grający Jake’a Chambersa Tom Taylor wypada znośnie, choć sympatię widzów zdobywa głównie w krótkich scenach z Rolandem na naszej Ziemi. Niestety, kiepsko wypadł Matthew McConaughey, choć nie można całości winy zrzucić na niego. Znany choćby z serialu „True Detective” aktor musiał zmierzyć się z rolą czarnoksiężnika, który ma jednocześnie być złowieszczy i sypać żarcikami, a przy tym wszystkim świecić opaloną klatą (aż chciałoby się ją przyozdobić złotym łańcuchem). Drugim obok Rolanda mocnym punktem filmu są starcia. Świetna choreografia błyszczy szczególnie, gdy rewolwerowiec chwyta za broń. Jest dynamicznie i krwawo, a błyskawiczne przeładowania (czasami w zwolnionym tempie) dostarczają ogromnej ilości frajdy. Szkoda tylko, że poza dwoma/trzema wyjątkami sceny te zostały pokazane już w zwiastunach.

Wizualnie „Mroczna Wieża” nie zachwyca. Typowo nowojorskie klimaty przeplatają się tu z mrocznym lasem i pustynią. Nigdzie nie czuć atmosfery umierającego w spazmach świata, w którym starożytne artefakty minionej cywilizacji są tak niesamowicie zaawansowane, że ludzie nie wiedzą nawet jak ich używać, nie wspominając o naprawie. Podobnie jak ma to miejsce w przypadku historii, lokacje zostały sprowadzone do niezbędnego minimum, byle upchnąć w budżecie kilka dolarów na naprawdę paskudne CGI, w zamyśle mające być przerażającymi demonami.

Nikolaj Arcel do spółki z pozostałymi scenarzystami, Thomasem Jensenem, Akivą Goldsmanem i Jeffem Pinknerem otrzymali gotową receptę na serię blockbusterów. Zamek z tkwiącym w środku kluczem, za którym kryło się bogactwo wykreowanego przez Kinga uniwersum. Nic tylko czerpać pełnymi garściami, zapewniając sobie franczyzę na lata. Zamiast tego, widzowie otrzymali trwające półtorej godziny rozczarowanie, które strawne może być tylko dla osób nieznających książek. W ich przypadku „Mroczna Wieża” staje się jednorazowym akcyjniakiem pod popcorn. Nikolaj Arcel bez wątpienia zapomniał oblicza swojego ojca.