Za antyklerykalność w powieści „Uczeń czarnoksiężnika” został zwolniony z posady dyrektora Śródmiejskiego Forum Kultury w Łodzi. Za protagonistów swych utworów bierze historyczne postaci spod ciemnej gwiazdy, a już niedługo zabierze czytelników w świat słowiańskich mitów. Zapraszamy na wywiad z Witoldem Jabłońskim, pisarzem tyleż ciekawym, co niedocenionym.
Jako zagorzały piewca dobrodziejstw dawnych Słowian, w swej twórczości sięgasz do niewiarygodnej ilości materiałów źródłowych, żeby napomknąć tylko o Gieysztorze, Strzelczyku czy Szyjewskim. Powiedz, dlaczego postanowiłeś poświęcić się akurat rodzimej – w porównaniu do greckiej bądź egipskiej mało znanej – mitologii? Czyżby sentyment? Swoista odmiana patriotyzmu? A może popularyzatorska misja?
Jak wielu ludzi z mego pokolenia i paru wcześniejszych, byłem przede wszystkim wychowany na grecko-rzymskich mitach z dodatkową znajomością zgłębianych już samodzielnie mitów celtyckich, germańskich (wliczając w nie skandynawskie), a także legend arturiańskich. O rodzimej mitologii miałem dość mgliste pojęcie. Bezkrytycznie przyjmowałem stwierdzenia dawniejszych uczonych, np. Aleksandra Brucknera czy Henryka Łowmiańskiego, że nie zachowało się w tym względzie nic znaczącego, a zatem być może po prostu niczego nie było. Zmieniła to nastawienie fundamentalna praca Aleksandra Gieysztora, który idąc śladami ustaleń Georgesa Dumezila dotyczących kultury indoeuropejskiej przekonująco zrekonstruował zarówno słowiański panteon bóstw, jak i podstawowe mity, np. o stworzeniu świata. Dzięki tej pracy zrozumiałem, że można znaleźć w rodzimym folklorze wielce ciekawy materiał, po który warto sięgnąć, a który stosunkowo słabo został jak dotąd wykorzystany w naszej literaturze. Objawieniem stały się dla mnie słowa XIX-wiecznego etnografa Zoriana Dołęgi-Chodakowskiego, zacytowane przez Marię Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”: „Od wczesnego polania nas wodą… kształcąc się na wzór obcy, staliśmy się na koniec sami sobie cudzymi”. Uderzyło mnie w nich to, co także zaintrygowało uczoną: fakt, że jesteśmy obeznani z obcymi tradycjami, a o własnej nic prawie nie wiemy, co więcej, wbito nam do głów przekonanie, że… „przed rokiem 966 niczego u nas nie było, tylko był chaos, czerń i pustka, mrok, który rozjaśnił nam dopiero rzymski krzyż”, jak ironizował Andrzej Sapkowski w słynnym eseju „Piróg albo Nie ma złota w Szarych Górach” (1993). Takie kategoryczne stwierdzenia i przekonania zrodziły we mnie naturalny bunt i artystyczną przekorę. Chęć udowodnienia, że tradycja słowiańska jest przebogatym, niesłusznie zlekceważonym i zapomnianym źródłem, z którego można twórczo zaczerpnąć, stała się kwestią literackiej ambicji. Ponadto zdałem sobie sprawę, że zachodnioeuropejskie mitologie zostały tymczasem do cna wyeksploatowane przez powieści fantasy, filmy i gry komputerowe. Na przykład o Wikingach wiemy bardzo dużo i powiedziano o nich chyba już wszystko. Wprawdzie znakomity serial „Vikings” udowodnił, że można ten temat ująć w sposób oryginalny i nowatorski, jednak większość współczesnych „wikińskich” utworów sprawia wrażenie wtórnych, powielających utarte schematy opowieści o nieokrzesanych, a przy tym dziwnie sympatycznych grabieżcach. Na takim tle Słowiańszczyzna jawi się jako zagadka, ziemia dziewicza osnuta mgłą tajemnicy. Zatopiona w odmętach niepamięci Wineta, jaką należy odkryć i wydobyć. Prawdziwe wyzwanie dla pisarza, który pragnie podążać nieznanym szlakiem. Fascynująca wyprawa w świat zaginiony, który trzeba na nowo odnaleźć.
Od kilku lat mamy „wysyp” (bez pejoratywnych skojarzeń) wszelakich ruchów, akcji oraz inicjatyw o charakterze rodzimowierskim, popularyzatorskich, „słowiańskich”, które dla kultury dawnych Słowian czynią wiele dobrego i ratują od zapomnienia. Jednak, aby trafić do szerokiego grona niektóre treści zostają zbanalizowane, efektem czego może być niepełne zrozumienie bądź swoista nadinterpretacja. Czy masz może wyrobione zdanie na ten temat?
Istotnie, mamy do czynienia w ostatnich latach ze swoistą „modą” na Słowiańszczyznę w fantasy historycznej, grach planszowych i komputerowych, a nawet muzyce rockowej. Być może podłożem tego zjawiska stała się podświadoma obawa, że zatracimy swoją tożsamość w multikulturowych strukturach UE. Pojawiła się potrzeba sięgnięcia do najgłębszych rodzimych korzeni poza domeną tradycji katolickiej. Jedną z pierwszych jaskółek tego nowego nurtu stała się chyba moja powieść „Słowo i miecz”, bo od jej ukazania się paru młodych autorów zaczęło śmielej zgłębiać naszą mitologię i demonologię, czego przykładem są chociażby powieści Marty Krajewskiej. Cieszy mnie niezmiernie, że w tych poszukiwaniach nie jestem odosobniony i udało się przetrzeć drogę dla innych, którzy podjęli wyzwanie wypełnienia dotkliwej luki kulturowej, o której mówiłem wcześniej. To wszystko napawa optymizmem. Bardzo szanuję i podziwiam również pracę u podstaw, jaką wykonują grupy rekonstrukcyjne. Odtwarzając styl życia, zwyczaje i obrzędy naszych przodków robią doskonałą robotę, popularyzują bowiem wiedzę o naszym przedchrześcijańskim dziedzictwie. Problem polega na tym, że niektórzy traktują udział w takich zdarzeniach dosyć powierzchownie, jako niezobowiązującą zabawę, coś jak wakacyjną przebierankę za Indian. Wydaje się im, że wystarczy włożyć lniana koszulę, pomieszkać jakiś czas w kurnej chacie bez Wi-Fi i łazienki, wyściskać się z ukochaną w Noc Kupały oraz zapalić kadzidełko przed posążkiem np. Świętowita i w ten sposób już stają się słowiańskimi „poganami”. Tymczasem podjęcie dziedzictwa naszych przodków to nie tylko sprawa tradycyjnych strojów czy obrzędów, ale także przyjęcia odmiennego światopoglądu, znacząco różniącego się od chrześcijańskiego. Brak czasu, by go tutaj szczegółowo omawiać, toteż zainteresowanych tą kwestią odsyłam do „Religii Słowian” Andrzeja Szyjewskiego. Niedostateczna wiedza na ten temat, wsparta dodatkowo nikłością dostępnych źródeł pisanych, przyciąga też różnej maści ignorantów, fanatycznie wyznających wszelakie pseudonaukowe fantasmagorie od osławionej Wielkiej Lechii do aryjskich kosmitów. Niemal na każdej mojej prelekcji pojawia się jakiś nawiedzony typ, który „wie lepiej”, ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić i przestałem się przejmować. Taki folklor.
W pewnym momencie swego życia miałeś przygodę z harlequinem (wspomniałeś o tym choćby na trzydziestej pierwszej edycji Polconu), zdaje się, że jeszcze zanim na poważnie zająłeś się prozą fantastyczną. Uchyliłbyś rąbka tajemnicy z tego wycinka twojej przeszłości?
Niezupełnie z harlequinem. Na początku lat 90. zeszłego stulecia znalazłem się, jak większość naszego społeczeństwa, w nowej rzeczywistości, w której trzeba się było odnaleźć. Gwałtowność ówczesnych przemian wywołała u mnie impas twórczy, trwający parę lat. Wówczas pojawił się w moim życiu obrotny wydawca, który zaproponował mi napisanie kontynuacji „Trędowatej” Heleny Mniszkówny. Było to więc odwołanie się do naszej literackiej tradycji, tym razem spod znaku kobiecego romansu. Znałem wcześniej adaptacje filmowe tegoż dzieła, lecz nie zadałem sobie trudu, by je przeczytać. Wówczas zostałem do tego niejako zmuszony i po zapoznaniu się z tzw. materiałem wyjściowym, stwierdziłem, olśniony i zachwycony boskim idiotyzmem oryginału, że jest to dla mnie świetna próba literackiego warsztatu. Przy tym doskonała zabawa. Do czasu, gdy zrozumiałem, że nie warto na dłuższą metę być „ghost writerem”. Cóż z tego, że zarabiasz całkiem godziwą kasę, skoro nie pracujesz na własne nazwisko. Ludzie w końcu powinni chcieć czytać Witolda Jabłońskiego, a nie „pióro Heleny Mniszek”. Uświadomiwszy sobie ten fakt, zrezygnowałem z kontynuacji w połowie serii i kolejne tomy dopisali już inni wynajęci autorzy. Stało się to ok. 1993 r. i od tego czasu konsekwentnie odmawiam podejmowania podobnych działań.
Jesteś poniekąd uczniem Jerzego Andrzejewskiego, któremu pomagałeś m. in. w pracy nad ostatnią, niedokończoną powieścią o cesarzu Heliogabalu. Jak dziś odnosisz się do nieodżałowanego mistrza i co udało Ci się wynieść z jego swoistych lekcji?
Byłem ostatnim sekretarzem pana Jerzego, który pod koniec życia tracił wzrok. Miałem istotnie niebywałe szczęście, że jako jeszcze niedowarzony i nieopierzony kompletnie, piszący wyłącznie do szuflady młodzik, spotkałem prawdziwego mistrza u progu dojrzałości. Spotkanie to niewątpliwie przyspieszyło mój proces twórczego dorastania, może więc jest coś z prawdy w stwierdzeniu, że kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz. Idzie tylko o to, by nie zmarnować przez młodzieńczą głupotę i lekkomyślność takiej życiowej szansy, takiego daru bogów. Była to dla mnie przede wszystkim wspaniała szkoła warsztatu, bo mogłem bezpośrednio obserwować, jak powstaje umiejętnie skonstruowana fabuła i uczestniczyć w procesie przekuwania niebanalnych myśli w finezyjne, kunsztowne zdania. Umiejętność sprawnego posługiwania się językiem ojczystym to przecież podstawa dobrego pisarstwa. Przestawanie ze znacznie starszym i doświadczonym twórcą było też doskonałą szkołą życia. Jerzy Andrzejewski, człowiek ogromnej kultury, wielkiego taktu i wytrawny nauczyciel, nie przekazywał mi swych życiowych mądrości ex cathedra, pod postacią surowych dogmatów, lecz sypał przypowieściami i niezliczonymi anegdotami ze swego życia, uznając, że uczeń jest wystarczająco myślący, by z nich wyciągnąć odpowiednie wnioski, a co za tym idzie, właściwą naukę. Czy nauka ta poszła w las, czy może jednak nie, nie potrafię ocenić z powodu braku dystansu. Niech ocenia czytelnik.
Jak można zauważyć po lekturze „Słowa i miecza”, „Fryne hetery” czy „Gwiazdy Wenus, gwiazdy Lucyfer” oraz, co wcale często powtarzasz na spotkaniach, Twoimi bohaterami stają się zwykle postacie tajemnicze, niejednoznaczne etycznie i nierzadko stanowiące w oczach kronikarzy persona non grata ich świata. Dlaczego więc na swych protagonistów wybierasz właśnie takie sylwetki? Oczywisty zdaje się być magnetyzm osób spod ciemnej gwiazdy, ale co dalej?
Właśnie trzeba sobie od razu zadać pytanie, na czym polega ten wspomniany przez ciebie magnetyzm? Co nas pociąga w czarnych charakterach, przekraczających obowiązujące w danym społeczeństwie normy etyczne i moralne? Może właśnie to, że robią rzeczy, na które innym nie starcza odwagi, choć w skrytości serca o nich marzą? Może wcale nie są tacy źli, tylko bardziej szczerzy i prawdziwi od innych? Może to nie oni są „chorzy”, tylko społeczeństwo pełne obłudy i zakłamania? I w istocie stanowią jego mroczne odbicie, drugie dno, wyparte i umiejętnie zamaskowane? Pytania, jak widać, się mnożą i zawsze mnie nurtowały. Nie da się ukryć, że tzw. „zło”, czyli jakieś destrukcyjne działanie, jest siłą napędową każdej dobrej historii (weźmy chociażby rajskiego węża w jednej z najpopularniejszych baśni świata: dopiero gdy się pojawia i kusi Ewę, zaczyna się fabuła, przedtem panuje w raju stagnacja, czyli totalna nuda). Jest pokarmem geniuszu, jak powiada się w „Doktorze Faustusie” Manna. Zdaje się, że to właśnie nazywa się „demoniczną koncepcją sztuki”: duch wiecznego buntu przeciw przyjętym normom, artystycznej anarchii, rzucanie wyzwania powszechnej hipokryzji, chęć prowokowania, wstrząsania i szokowania zasklepionego w swych przesądach „filistra”. Duch romantycznego, lucyferycznego buntu przeciw zastanym normom zawsze był mi bliski. W baśniach zło przychodzi z zewnątrz, na przykład pod postacią szkodliwego demona czy chciwej wiedźmy, a bohater musi się z nim zmierzyć i przezwyciężyć je, jak przezwycięża się chorobę lub katastrofę. Żadnemu jednak nie udaje się przezwyciężyć pierwotnego „zła”, jakim jest nieuchronna śmierć. Dlatego poważna literatura ujmuje ten temat inaczej. Takie utwory jak „Makbet” Szekspira, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego, „Jądro ciemności” Conrada czy nawet „Wywiad z wampirem” Anne Rice próbują mroczną stronę ludzkiej natury opisać niejako „od środka”, dociekać przyczyn rodzącego się zła. Z postaciami jednoznacznie mrocznymi i zbrodniczymi trudno jest się całkowicie utożsamiać, lecz są dla wielu fascynujące i pociągające, gdyż obnażają głęboko na co dzień ukryte lęki i pragnienia. Inaczej nie byłoby tylu fanów Dartha Vadera.
Dobór Witelona, figurującego gdzieniegdzie pod nazwiskiem Erazma Ciołka, wybitnego optyka, mnicha i filozofa, na protagonistę dość ekscentrycznego o posępnym usposobieniu, wydaje się cokolwiek oryginalnym posunięciem. Jakimi kryteriami kierowałeś się podczas obierania go na narratora i głównego bohatera „Gwiazdy Wenus, gwiazdy Lucyfer”?
Odpowiedź kryje się w poprzednim pytaniu. Zauważyłeś, że lubię postacie ludzi przeklętych, odrzuconych, dwuznacznych moralnie, jak Witelo albo przeciwnie, wyniesionych na niemal boski piedestał za cenę rezygnacji z ludzkich uczuć, jak Fryne. Na pewno nie są to ludzie zwyczajni. Staram się zawsze postrzegać różne epoki i istniejące w nich realia z nietypowego punktu widzenia, co daje możliwość odkrywczego podejścia do danej rzeczywistości, powiedzenia czegoś niebanalnego na dany temat. Spojrzenie „obcego” jest często bardziej przenikliwe, ktoś taki widzi więcej niż ludzie zanurzeni na co dzień w pewnej sytuacji, którym wszystko wydaje się oczywiste. Taki punkt widzenia na pewno pogłębia temat, ukazuje świat jako coś świeżego i nie do końca rozpoznanego. Właśnie dlatego ukazałem późne polskie średniowiecze oczami szpiega, mordercy i perwersyjnego uczonego, grecki antyk oczami luksusowej ateńskiej hetery, a wprowadzanie w Polsce chrześcijaństwa oczami „pogan”, czyli wyznawców rodzimej wiary. W przypadku Witelona, dla przedstawienia tak mrocznej i zagmatwanej epoki (rozbicia dzielnicowego) potrzebny był narrator wykształcony, bystry, inteligentny aż do cynizmu, czujący się w świecie dworskich intryg jak ryba w wodzie, a zarazem mający w głębi serca poczucie krzywdy i odrzucenia jako bękart i homoseksualista. Śląski uczony naprawdę żył w owych czasach, lecz niewiele wiadomo o jego życiu osobistym, a nawet zawodowym. Jego główną pasją była optyka, ale także zgłębiał naturę demonów. Choć zjeździł kawał ówczesnej Europy, od Paryża do Padwy, wydawał się typem samotnika, strzegącym pilnie swych tajemnic i dość oczywiste było jego zainteresowanie satanizmem oraz czarną magią… To naturalnie otwierało szerokie pole dla twórczej wyobraźni. Dopiero po ukończeniu cyklu zdałem sobie sprawę, że stworzyłem kogoś w rodzaju śląskiego Machiavellego i jednocześnie Fausta. Duch uczonego nie straszy mnie po nocach, może więc w tym wizerunku jest jakaś część prawdy.
Jak uważasz, czy „Gorące uczynki” z 1988 roku, podówczas kontrowersyjna i nietypowa sztafażem dla szarego czytelnika powieść, miałaby współcześnie szansę się „przebić”? Gdy się ukazała, cały dziesięciotysięczny nakład rozszedł się dość szybko. Z drugiej strony, czy zawarte weń treści się nieco nie zdewaluowały?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Dziesięciotysięczny nakład uchodził w owych czasach za „niewielki” i zarezerwowany był standardowo dla debiutantów. Dziś wielu pisarzom wydaje się nieosiągalnym marzeniem. Tą krótką powiastką wypełniłem też pewną lukę, istniał bowiem wielki głód takiej tematyki, stanowiącej wówczas pewne społeczne tabu. Dzisiaj, wobec zalewu rozmaitych erotycznych i artystowskich czytadeł, eksponujących dekadencką estetykę i perwersyjną seksualność (jak choćby super popularne powieści Michała Witkowskiego), mogłaby przejść niezauważona. A jednak, gdy parę lat temu krakowska agencja „Queer Media” wznowiła mój debiut w formie e-booka, wielu młodych czytelników odnalazło w powieściowych postaciach siebie. Choć akcja rozgrywa się w późnym PRL-u, realia tamtej egzystencji są w gruncie rzeczy zepchnięte do głębokiego tła, na plan pierwszy wysuwa się bowiem wątek miłosnego trójkąta zbuntowanych, niepokornych artystów, którzy chcą żyć inaczej niż reszta społeczeństwa. Wydaje się więc, że poruszyłem w tej powieści temat ponadczasowy: artyści w końcu zawsze zachowywali się, wyglądali i żyli inaczej niż „zwykli” ludzie. A ich bunt może wielu dzisiejszym młodym być bliski, bo w końcu w sensie drobnomieszczańskiej moralności państwa Dulskich i klerykalnej hipokryzji niewiele się do dzisiaj zmieniło, zwłaszcza na tzw. prowincji. Co więcej, mamy w sumie do czynienia z regresem tej zaściankowej mentalności, która zatriumfowała nawet na szczytach władzy.
Zdradzisz, ile w Twym pełnoprawnym debiucie znalazło się miejsca na własne doświadczenia?
Opisałem w nim głównie swoje obserwacje, bo dość wcześnie wszedłem w kręgi aktorów, tancerzy, muzyków i sporą część młodych lat spędziłem (w latach 70. i 80.) na specyficznych bankietach, dzikich wernisażach i szalonych koncertach. Choć więc ukazuję stosunkowo zamknięte środowisko, wszystko jest tam dosłownie z życia wzięte, jeśli nie z własnych doświadczeń, to z towarzyskich ploteczek, może co najwyżej nieco ubarwionych lub fabularnie przetworzonych. Wtedy była to powieść z kluczem i niektórzy znajomi poczuli się urażeni sposobem, w jaki ich sportretowałem. Inni mieli z tego świetną zabawę i o to w tym głównie chodziło: o luz, poczucie humoru i dystans do samych siebie. Sam byłem takim luzakiem, noszącym podarte dżinsy, długi kucyk i srebrny kolczyk, bimbającym sobie na wszystko, a zwłaszcza na to, „co ludzie powiedzą”. Taka postawa pomagała przetrwać i dawała nawet poczucie niezwykłości, wyjątkowości w szarym, siermiężnym świecie ostatnich lat realnego socjalizmu. Jak powiedział marszałek Piłsudski: „Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość”. Chyba udało mi się dzięki temu uniknąć tak niemiłego losu.
Nie ukrywasz, że „Dzieci nocy”, horror wampiryczny, powstał na skutek fascynacji nocnym życiem, poniekąd zainspirowanym prosperowaniem łódzkich pubów. Do tego pracowałeś nad książką nieregularnie, „z doskoku”, między „urzędowaniem i bankietowaniem”. Jak sądzisz, co stoi za ciepłym przyjęciem tego utworu wśród skądinąd młodego czytelnika? Przyznać trzeba, że nie ma w sobie nazbyt wiele momentów „sensacyjnych” i w odbiorze także nie jest przesadnie lekka.
Odpowiem anegdotą: pewnego ranka u progu lat 90. wracałem ze znajomymi do domu z wesołej imprezki i nagle uderzył mnie widok łódzkich prządek snujących się jak szare cienie w drodze do fabryki na 6:00 rano. Tak narodziły się „Dzieci nocy”, opowieść o dwóch typach ludzi, nocnym i dziennym. Co się w niej spodobało? Zapewne motyw wampiryczny, który był wtedy na fali. Swojskie, polskie i rosyjskie realia, co było wtedy w takiej literaturze nowością. Nawiązania do klimatów warszawskich i krakowskich, czytelnych dla stałych bywalców nocnych klubów. Niesamowita i anarchistyczna atmosfera, w jakiej bohater przeżywa swoje dziwne przygody. Surrealistyczna nieco sceneria, a zarazem znane odbiorcom szczegóły. Ekscentryczność postaci. Szkoda, że nie dodałem w fabule romansu, bo byłby może z tego polski „Zmierzch”.
Pisanie w zgodzie z ustaleniami historyków niewątpliwie nie należy do prostych czynności, ale „Słowo i miecz” czy „Uczeń czarnoksiężnika” to nie traktaty dziejowe, tylko powieści, a co za tym idzie, luki i urozmaicenia czyniłeś w nich zapewne za pomocą fikcji. Czy wiele zdarzeń nieautentycznych, a przynajmniej niepotwierdzonych, można odnaleźć w twoich dziełach?
W cyklu „Gwiazda Wenus, gwiazda Lucyfer” starałem się maksymalnie trzymać ustalonych faktów, skoro opowiada historię autentyczna postać z epoki. Tylko luki w naszej wiedzy historycznej uzupełniałem własną fantazją. Oczywiście świat prywatnych przeżyć bohatera jest całkowicie fikcyjny, dbałem jednak, by w jakimś stopniu oddawał ducha owych czasów, tym bardziej, że o rozbiciu dzielnicowym sporo się jednak pisało i zachowało się wiele źródeł. W powieści „Słowo i miecz” cofamy się do czasu kryzysu monarchii piastowskiej, wielkiego zamętu, z którego niewiele się uchowało. Oczywiste jest więc, że mogłem sobie pozwolić na większe popuszczenie cugli wyobraźni. Na przykład perypetie rodu Miecława są od A do Z wymyślone, podobnie jak wygląd pogańskich świątyń, stroje i ozdoby kapłanów czy niektóre czarodziejskie obrzędy. Jeśli dodamy do tego swobodnie przedstawiony świat słowiańskich bogów i ich oddziaływań na śmiertelników, możemy śmiało stwierdzić, że w tej fantasy historycznej więcej fantastyki niż historii. Epoka i jej realia znakomicie się do tego nadawały.
A powiedz, ile w samych bohaterach Ciebie? W Witelonie przykładowo, albo Fryne.
W Witelonie dość sporo, zwłaszcza bliskie mi są jego cyniczny romantyzm, pociąg do demonizmu, poczucie wyobcowania, pragmatyczny intelekt. Nie jestem jednak tak bezwzględnie mściwy jak on, przeciwnie, nie chowam długo urazy, mając większą wyrozumiałość dla ludzkiej głupoty. Nigdy też nie chciałem nikogo otruć. No i w przeciwieństwie do mnie uczony z Borku świetnie pływa i lubi ryby. Kiedy bohater przemawia w pierwszej osobie, wielu czytelników ma złudzenie, że to przemawia sam autor, przebrany w jakiś kostium. Nic bardziej mylnego. Nawet jeśli konstruując głównego bohatera czerpiemy z własnego wnętrza i przeżyć osobistych, a tak jest zazwyczaj, jest to jednak kreacja literacka, a nie pamiętnikowy autoportret. Co do Fryne, tworzyłem ją całkowicie na zimno, może nawet ze zbyt wielkim chłodem, co niektóre czytelniczki miały mi za złe (że za mało ma emocji, za mało kocha i cierpi). Manipulując nią, miałem wrażenie, jakbym grał kobiecą postacią w jakiejś grze RPG. Przyszło mi to o tyle łatwo, że nigdy nie chciałem być kobietą, nawet tak piękną i mądrą jak Ona.
W swoim dorobku masz także, napisaną wspólnie z Maciejem Świerkockim, quasi-biografię Miao Sing, zatytułowaną „Tortury miłości”, rzekomą kontynuację „Wyznań chińskiej kurtyzany”. Czym dla Ciebie była owa publikacja (i jej następna część „Uczennica chińskiej kurtyzany”)?
Znakomitą zabawą, a przy tym pogłębieniem wiedzy na temat starożytnej chińskiej erotyki, o której wcześniej nie miałem bladego pojęcia. Dużą satysfakcją, że się udało, skoro wielu czytelników nabrało się na tę mistyfikację (była nią także pierwsza część, napisana przez pewnego dziennikarza-podróżnika) i odebrało rzecz jako autentyk. To dla mnie już całkowita prehistoria, lecz doświadczenia zebrane przy kreowaniu charakteru Miao Sing z pewnością przydały mi się do wykreowania postaci Fryne, bo choć obie panie żyły w innych krajach i epokach, pewna zasada postępowania kur…tyzan pozostaje od wieków niezmienna: „Daj się kochać, lecz sama nie kochaj. Bierz, gdy dają, dawaj, gdy biorą, ale każ sobie słono płacić”. Możemy się na to zżymać, ale tak to właśnie wygląda, a ja tych zasad nie wymyśliłem, tylko je opisałem.
W Twoich wypowiedziach można się natknąć na swego rodzaju krytyczne podejście do odgórnie propagowanego stylu życia i poglądów – jesteś wyraźnie liberałem, tęskniącym za epokami wolnego umysłu, nie mylę się? Czy zatem takie podejście, pełna wolność myśli, idei, wyznań, warta jest propagowania?
Chyba taki jest psi obowiązek artystów: nie beczeć pokornie z innymi w stadzie, mówić otwarcie do każdego uzurpatora: „Pan nie jest moim pasterzem” i prowokować innych do samodzielnego myślenia. To także się nie zmienia od wieków. Po to co mądrzejsi królowie trzymali błaznów, a jeszcze mądrzejsi wspierali komediopisarzy, którzy w sposób satyryczny wytykali wady danego społeczeństwa i uświadamiali je innym. Nie znaczy to, że trzeba koniecznie być rewolucjonistą, ale zawsze warto być głosem sumienia albo rozsądku, gdy rzeczywistość wokół szaleje. Sztuka pomaga często ludziom nie dać się zwariować różnym demagogom i doktrynerom, zachować indywidualny tok myślenia i jasny osąd sytuacji. Zwłaszcza w sytuacji, gdy w momencie zewnętrznego zagrożenia w świecie zachodnim zyskują przewagę wartości tradycyjne, konserwatywne, trzeba uświadamiać ludziom, że istnieją inne drogi rozwoju. Że na cudzy religijny fanatyzm niekoniecznie trzeba odpowiadać własnym fanatyzmem, a na cudzy rasizm swoim. Że wolność jednostki, swoboda wypowiedzi i demokracja to wystarczające zdobycze, których warto bronić i niepotrzebne nam do tego jakieś totalitarne czy nacjonalistyczne ideologie, które wraz z wiekiem XX wyleciały na śmietnik Historii i tam powinny pozostać. Mam nadzieję, że nie grozi nam nowe średniowiecze, bo wolałbym oświecenie, ale nawet średniowiecze miało swoich wędrownych rybałtów, niby wyrzuconych poza nawias społeczeństwa, lecz jednak tolerowanych i wszędzie chętnie witanych. Miejmy nadzieję, że uda się ocalić zachodnioeuropejskie dziedzictwo i nie stoczymy się w otchłań barbarzyństwa, w której nie będzie miejsca dla wolnych duchów, chyba że w zbiorowej mogile.
Jesień przyniesie podobno Twoją nową książkę, tym razem zmierzysz się w niej ze światem mitów słowiańskich w pełnym wymiarze. „Dary bogów” mają stanowić po trosze kompendium wiedzy o wierzeniach Słowian, po trosze to próba zachęcenia polskich czytelników do religii przodków, po trosze twoja własna wizja mitów. Czy mógłbyś zdradzić więcej na temat publikacji?
„Dary bogów” powstały w jednym przebłysku natchnienia, które spadło na mnie wiosną tego roku niczym majowy grom z jasnego nieba. Napisałem je w trzy tygodnie, w jakimś gorączkowym amoku, powtarzając sobie w duchu: „Jak nie ja, to kto? Jak nie teraz, to kiedy?”… i pisząc tak, jak mi dyktował wewnętrzny głos. Redaktor prowadzący książki, Artur Szrejter, wpisywał mi potem takie uwagi na marginesie: „Witek, wyprostuj to zdanie, bo za boga nie wiem, o co ci tu chodziło”, na co odpowiadałem: „A wiesz, ja też nie wiem, o co mi chodziło. Zapisałem, co podyktował Weles”. To były oczywiście żarty, ale oddają chyba w jakimś stopniu okoliczności powstania utworu. Zasadniczą treść stanowi piętnaście opowieści słowiańskiego bajarza o naszych bogach i bohaterskich witeziach. Od podstawowych mitów o powstawaniu świata do narodzin i działań młodszych bóstw i półbogów, a wszystko to dodatkowo na tle rodzimych wierzeń, zwyczajów i obrzędów, których pochodzenie zostaje objaśnione za pomocą tychże mityczno-baśniowych opowieści. Są one spisane w formie zbeletryzowanej i jest to moja autorska wizja, niemniej oparta na naukowych opracowaniach i zachowanych źródłach. Czytelnik dowie się z załączonych notek, z czego czerpałem inspirację, skąd wziąłem konkretne motywy i wątki itd., a do tego załączone są biogramy występujących w książce bóstw, a także artykuł o cyklu obrzędowym naszych przodków. Odbiorca otrzyma również na koniec wskazówki, z jakich prac naukowych korzystać, by pogłębić wiedzę o naszych kulturowych korzeniach. Książka zawiera zatem dwie warstwy: literacką i popularnonaukową. Jej ideą jest, by nawet kompletny laik w tej dziedzinie (a takich, nie oszukujmy się, jest większość, z przyczyn o których już była mowa), otrzymał w jednej edycji pakiet podstawowych informacji na temat słowiańskiej mitologii w formie przystępnej i zachęcającej do dalszych badań. Rzecz jest obecnie w przygotowaniu w Instytucie Wydawniczym „Erica”, a w zasadzie już jest gotowa, brakuje jedynie okładki i ewentualnych ilustracji. Oficyna przymierza się do wydania jej w okolicach późnego listopada i pozostaje tylko żywić nadzieję, że termin zostanie dotrzymany, a czytelnicy dostaną ciekawy dar na Szczodre Gody.
Czytelnicy trochę już czekają na drugi tom „Ślepego demona” o roboczym tytule „Zbigniew”. Jak usprawiedliwisz się przed oczekującymi? Być może to praca nad „Darami bogów” sprawiła, że musiałeś nieco odsunąć na bok wyczekiwaną powieść?
Kończą mi się już pomysły na kolejne usprawiedliwienia. Sporo czasu zajął mi przekład opasłej dylogii Kira Bułyczowa „Rezerwat dla naukowców” (800 stron!). Siedziałem nad tym tłumaczeniem prawie rok i wszelkie inne prace musiałem zarzucić, bo nie umiem pracować równolegle nad różnymi rzeczami. „Dary bogów” także, jak już mówiłem, nagle wybuchły i musiałem czym prędzej je spisać, nim znikną i zbledną w zakamarkach pamięci. Istotnie, druga część „Ślepego demona”: „Zbigniew” rodzi się boleśnie długo i mam jedynie nadzieję, że ten fakt wpłynie dodatnio na jakość książki. Staram się jak mogę pokonywać różne przeciwności losu i blokady pisarskie, pracując w pocie czoła nad kontynuacją cyklu, który zdobył sobie już pewną popularność. Dla czytelników czekających coraz bardziej niecierpliwie na dzieje młodego Zbigniewa mam jednak dobrą informację, iż zbliżam się powoli do końca przedostatniego rozdziału. Jest zatem nadzieja, że uda mi się ukończyć rzecz jeszcze tej jesieni i można będzie zaplanować publikację na wiosnę ’18. Są to, jak na razie, pobożne życzenia, jednak istnieje realna szansa, że się spełnią. W planach jest jeszcze jeden, ostatni tom cyklu pt. „Wyklęta krew”, ukazujący ostateczne starcie Zbigniewa z Sieciechem, a potem z Krzywoustym. Znów robota na lata. Najważniejsze, że mam co robić.
A co z innymi projektami, po „Ślepym demonie”? Chodzą słuchy, że może historia alternatywna? Albo dalsza przygoda z początkami państwa Polskiego bądź powrót do rozbicia dzielnicowego? Może urban fantasy z słowiańskim panteonem w roli głównej?
Staram się nie wybiegać myślą poza najbliższy czas, lecz siłą rzeczy wpadają mi do głowy pewne pomysły i spostrzeżenia, rodzące się zwłaszcza po długich konwentowych rozmowach. Pomyślałem, że być może nasza literatura dojrzała już do ukazania klasycznych podań o pierwszych, przedpiastowskich dynastach (Kraku, Wandzie, Popielu) nie w formie jak dotychczas infantylnych bajeczek dla dzieci, lecz posępnej dark fantasy, bliższej bardziej „Uczcie dla wron” Martina niż „Starej baśni” Kraszewskiego. Mam na to pomysł, którego nie zdradzę, bo konkurencja czuwa i nie chcę zapeszyć. Jeśli „Erica” będzie tym projektem zainteresowana, zrealizuję go w przyszłym roku, bo mam do niego zapał nie mniejszy, niż ten, jaki ogarnął mnie przy pisaniu „Darów”.
Na koniec, czy mógłbyś powiedzieć, jakie książki najbardziej sobie w życiu cenisz?
Och, całe mnóstwo, nie tylko z gatunku fantastyki, ale także z głównego nurtu. W moich licealnych i studenckich czasach odkryto na nowo Witkacego, Gombrowicza i Szulca, mam więc do ich twórczości naturalny sentyment. „Odkryto” także (a raczej cenzura wreszcie puściła pełną wersję) „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa, przedziwną mieszankę satyry społecznej, gorzkiego romansu, surrealistycznej groteski i metafizycznej niesamowitości. Tak udany melanż mógł wyjść jedynie spod dłoni geniusza. Wychowałem się też na realizmie magicznym literatury iberoamerykańskiej, z której najbardziej cenię „Sto lat samotności” Marqueza. Za długo by opowiadać o fascynacji klasyką niemiecką od „Fausta” Goethego do „Doktora Faustusa” Manna z ważnym wypadem w stronę „Wilka stepowego” Hermanna Hessego. Już po studiach (1982) natknąłem się przypadkowo na prawie wtedy u nas nieznaną książkę niejakiego Tolkiena „Władca pierścieni” i zabrałem ją ze sobą do koszar podchorążówki, gdzie musiałem odsłużyć rok dla ludowego państwa za dane mi przezeń wyższe wykształcenie. Książka uratowała wówczas moje zdrowie psychiczne, bez wahania zabrałbym ją więc na przysłowiową wyspę bezludną. Dzięki Tolkienowi odkryłem literaturę fantasy, a ponieważ zawsze fascynowały mnie stare mity, legendy i baśnie, stwierdziłem, że to gatunek jak dla mnie skrojony. Wydawało mi się co prawda ostatnio, że niewiele się już da w nim zrobić, lecz szczęśliwie wybił mnie z tego mylnego przekonania „Pan Lodowego Ogrodu” Grzędowicza. Ja zaś piszę takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać. A skoro nikt ich dla mnie nie napisał, muszę to zrobić samorzutnie.
Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i odpowiedzi. Życzę też jeszcze wielu dobrych książek.