Senna, leniwa mieścina Bishop’s Lacey na angielskiej prowincji czasów Jerzego VI budzi się do życia, lecz nikt nie przypuszcza, że właśnie tego dnia z sielskiego sioła, nużącego się w czerwcowym słońcu stanie się miejscem niecodziennej zbrodni. Kto by pomyślał, że w zagonie ogórków mała dziewczynka odnajdzie umierającego z przyczyn nienaturalnych i bynajmniej nie z własnej winy człowieka. W takich okolicznościach zawiązuje się fabuła pierwszego tomu cyklu perypetii Flawii de Luce, „Zatrutego ciasteczka”, któremu udało się w szybkim czasie zyskać uznanie czytelników i krytyków literackich.
Samą Flawię po raz pierwszy poznajemy jako rezolutną, nad wiek bystrą i wcale wścibską dziewczynkę w wieku lat jedenastu, zainteresowaną truciznami oraz chemią organiczną, dniami siedzącą w laboratorium, odziedziczonym po ekscentrycznym wuju. Jej nowe hobby wyrasta wraz z trupem w ogródku, gdzie między ogórkami pewnego ranka odnajduje mężczyznę, widzianego dzień wcześniej w gabinecie ojca. Dociekanie prawdy, zacięcie śledcze potęgowane jest jeszcze jednym zdarzeniem – poprzedniego dnia kucharka znajduje na progu martwego kszyka z nabitym na dziób czarnym znaczkiem – oraz pytanie, co z tym wszystkim ma wspólnego jej ojciec, zapalony filatelista. Co prawda ani rodzina, ani policja nie są zadowoleni z mieszania się w sprawę dziewczynki, ale cóż mogą zrobić? W zamian my, czytelnicy, otrzymujemy nietuzinkową historię, która pozwala nie tylko dobrze się bawić, lecz także odkryć parę sekretów świata i zagłębić się w psychikę Flawii, zapewne utożsamianą z niejednym z nas.
Jednak Flawia, choć żyjąca prawie na własną rękę, gospodarująca sobie sama czas i nie przykuwająca zasadniczo niczyjej uwagi, może i być odbierana przez wielu jako młodzieńczy ideał dziewczynek, ale on ma również swe ciemne strony. Flawia egzystuje w domu, w którym nie może liczyć na starsze siostry, Ofelię (czyżby mrugnięcie w stronę „Hamleta”?) i Dafne (a tu może do „Scooby’ego Doo?”), żywiące do niej – nie bez przesady – czystą nienawiść, co wiąże się po trosze z laboratoryjnymi testami Flawii właśnie na nich; prócz tego nie ma wsparcia w ojcu, interesującym się wyłącznie kolekcją znaczków pocztowych; kucharka, pani Mullet nie jest w zasadzie dla niej nikim ciekawym; a za jedyny autorytet ma Doggera, weterana i obecnie ogrodnika rodu de Luce. Niemniej, wyraźnie w procesie dorastania i wychowania brakowało jej dojrzałego kobiecego wzorca, co daje o sobie znać także w późniejszych tomach, gdzie rozwija swe pasje i zdolności, ale pewne uszczerbki w toku pierwszego nabierania wartości wciąż gdzieś w niej są.
Nader istotnym bohaterem książek jest również Anglia lat 50. XX wieku, czas zdaje się zapomniany, w którym owocowało wiele młodych nestorów, oddziałujących na współczesny nam okres. Dokładnie podczas panowania Jerzego VI czytelnik ma okazję odkryć szczegółowo namalowany, aczkolwiek nienachalny pejzaż prowincji i codzienności ludzi dawnych dni, zajmujących się dbaniem o ogródki czy pasją dziś nieco zapomnianą – filatelistyką, odgrywającą w cyklu zasadną (a w „Zatrutym ciasteczku” niebagatelną) rolę. Czuć, że Alan Bradley, autor, postanowił choć w odrobinie przypomnieć o tym malowniczym, z pozoru spokojnym czasie, niespełna dekadę po mrocznych dniach, z których Anglia w powieści zdążyła się już widocznie podnieść.
W „Badylu na katowski wór” zaczyna się, jak na rasową czarną komedię albo tragedię przystało, śmiercią głównej bohaterki – na szczęście nieprawdziwą, a inscenizowaną, chociaż narzędzia wykorzystane do tego teatrum zostały przez Flawie niezwykle realistycznie dobrane. Sceną stał się lokalny cmentarz przy kościele św. Tankreda, a grób wiele się od prawdziwego nie różni. Wszelką zabawę przerywa nadjechanie „Zaczarowanego królestwo” Ruperta Porsona, słynnego na całą Anglię marionetkarza i jest to wręcz wydarzenie roku w małym Bishop’s Lacey, gromadzące praktycznie wszystkich mieszkańców, aczkolwiek – czego można się było spodziewać – zdarzenie na miarę wielkich dożynek hrabstwa zmienia się w scenę z tragedii, czyli wracamy do punktu wyjścia, zaś fabuła „pięknie” nam się zawiązuje, bo sprawę wyjaśnić zamierza nie kto inny, lecz Flawia właśnie.
Logika książki, mimo że z pozoru wydaje się dość naiwna, oparta jest na mocnych, wytrzymałych fundamentach przyczyn i skutków. Poprzednie wydarzenia (m.in. te z „Zatrutego ciasteczka”) wyostrzyły czujność wielu osób, w tym ojca i starszych sióstr. Dlatego w przypadku nowego śledztwa Flawia musi mieć się na baczności, skończył się okres, kiedy jej „widzimisia” nie zwracały niczyjej uwagi, szczególnie w chwilach przerywających zwykłą codzienność Bishop’s Lacey. W dodatku na kartach drugiego tomu pojawia się niemało barwnych postaci, które nie tylko z nazwy, ale i poczynań odnoszą się do literatury światowej, choć Bradley najbardziej upodobał sobie – patriotycznie – angielskojęzycznych pisarzy, więc znajdowanie intertekstualnych nawiązań do Poego, Keatsa, Carrolla, Dickensa czy Szekspira są czymś wielce naturalnym, podobnie, jak w kolejnych częściach.
W trzecim tomie Flawia już na początku daje się – znowu – poznać jako niezła rozrabiaczka, tym razem w wariancie podpalaczki, co nie odbija jej się zbytnio na zdrowiu. W ramach rekompensaty za przypadkowe spalenie mienia Cyganki Fenelli, dziewczynka zaprasza kobietę na łąkę posiadłości de Luce, lecz po kilku dniach gość zostaje napadnięty i ledwo uchodzi z życiem, a niedługo potem na posągu Posejdona Flawia odnajduje martwego mężczyznę, którego pamięta z myszkowania po rodzinnej posiadłości. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich tomów, część trzecia, „Ucho od śledzia w śmietanie”, ma znacznie posępniejszy nastrój.
Jednak nie jedynie klimat staje się mroczniejszy, zmianie ulega też główna bohaterka, która nie patrzy już na świat z perspektywy rezolutnej, wesołej dziewczynki. Doświadczenia życiowe oraz ostatnie wydarzenia pobudziły w niej samoświadomość, stała się poważniejsza, gdy odkryła swoje miejsce w życiu i rodzinie. Stanęła za ścianą chłodu, za którą ukryła żale do świata, ból płynący z niezdrowych relacji z siostrami i obojętności ojca. W „Uchu…” przyjęła pozę nad wyraz poważnej i zasmuconej nastolatki, która choć zaczęła zwracać na siebie uwagę, wciąż najlepiej czuje się we własnej samotni – w świecie retor i zlewek, trucizn oraz eksperymentów. Gryzie ją również brak fachowego traktowania ze strony inspektora Hewitta, którego niejednokrotnie mocno wspomagała w śledztwach. Szczęściem, w tym ciemnym momencie jej życiorysu pojawia się Porcelana, wnuczka Cyganki, z którą Flawia nawiązuje osobliwą, acz niełatwą przyjaźń.
Czwarty tom otwiera niejako przepaść pod Flawią. „Tych cieni oczy znieść nie mogą” to ukazanie rodu de Luce w świetle zbliżającego się bankructwa, wymagającego na mieszkańcach posiadłości Buckshaw pewnych działań, mających zażegnać finansowe kłopoty. Przed Świętami Bożego Narodzenia dziewczynka we wschodnim skrzydle rodzinnej willi tworzy sobie małe lodowisko i planuje raz na zawsze rozprawić się z zagadką prawdziwości Świętego Mikołaja. Do dworu przybywa zaś ekipa filmowa z jedną z najjaśniejszych gwiazd światowego formatu, z którą udaje się Flawii nawiązać swoistą nić porozumienia, co pozwala dziewczynce w zrozumieniu niektórych wewnętrznych bolączek. Co ciekawe, w dzień Wigilii zdarzają się dwa nieoczekiwane wydarzenia – posiadłość odcina śnieżyca, a „pod choinkę” lokatorzy i filmowcy otrzymują trupa. Czyli rozpoczyna się kolejna sprawa w domu de Luce.
Ponownie celownik narracji skierowuje się na Flawię – w tym tomie jest to jeszcze bardziej widoczne, kryminalna zagadka zepchnięta zostaje nieco na boczny tor, zaś w centrum staje protagonistka. Bradley znakomicie zarysowuje przemianę, jaka zaszła od pierwszej części, dziewczynka nadal boryka się z samotnością, jest zagubiona i czuje się porzucona, szuka odpowiedzi, ale w społecznych relacjach nie czuje się tak dobrze, jak w laboratorium wśród retor i zlewek. Pewne okoliczności z kolei wymuszają w domu przełamanie tabu, które być może okaże się przełomowe w życiu Flawii i stanie się słodkim albo gorzkim lekarstwem na kondycje psychiczną dziewczyny.
W „Gdzie się cis nad grobem schyla” widać ów przełom. Flawia zostaje odciągnięta od swych pasji – mimo że silnie zaintrygowała się badaniem krwi i okolicznościami śmierci Jana Chrzciciela – przez ojca, który nakazuje jej towarzyszenie Ofelii w próbach, jako że ta ma zastąpić zaginionego organistę. W kościele, gdy siostra trenuję grę, Flawia myszkuje, poszukując czegoś, wartego jej uwagi. W taki sposób dołącza do ekshumacji patrona świątyni św. Tankreda, lecz coś idzie nie po myśli pastora i grabarzy. Otwarcie grobowca nie udaje się przez wcześniejszego organistę, a raczej jego wyschnięte zwłoki. Jedenastolatka znów ma pełne ręce roboty.
To, co powinno nas jednak interesować (lecz przyznać trzeba, że fabuła zdaje się w tym tomie najsprawniej poprowadzona i pochłania czytelnika bez reszty), czyli wielkie przemiany wewnętrzne – w zgodzie z regułami romantyzmu, ale i powieści gotyckiej, której znamiona zdaje się cykl o Flawii objawiać – bohaterki są skontrastowane z wcześniejszymi tomami, pierwszym i drugim, w których dopiero rozpoczynała się droga do zmian, a sama dziewczynka żyła relatywnie beztrosko; trzecim i czwartym, gdy stała się świadomą tego, czego jej brakuje i tego, co zrobiła nie tak w relacjach z najbliższymi. W piątym tomie Flawia zaczęła dojrzewać do trudnych działań, coraz częściej nawiązywała relacje z ludźmi, rozmawiała o sprawach trudnych i intymnych, poczęła być dostrzegana. Ale i sama w sobie wyostrzyła zmysł empatii, co przyczyniło się poniekąd do złagodzenia konfliktu z siostrami, pojawieniem się wsparcia i troski o ojca, przytłoczonego problemami finansowymi.
Szósty tom z kolei ukazuje już niejako ukształtowaną Flawię, przez co wiele osób odbiera ją jako nazbyt „dorosłą” (czy raczej domorosłą?), humor zostaje nieco zatarty, a małomiasteczkowy, prowincjonalny, wręcz wiejski klimat zostaje zastąpiony przez większy format, wydarzenia zaś z małoznacznych dla rodu, stają się de facto wysokiej wagi. A wszystko zaczyna się, gdy ojciec przynosi dziewczynkom wieść o ich zaginionej matce, która powróci do ich domu, choć w stanie, w którym nikt nie pragnął. Jeszcze chwilę przed przyjazdem pociągu, wyczekiwanego przez Flawię, dociera do niej mężczyzna przekazujący jej niezrozumiałą wiadomość dla jej ojca. Sekundę później ginie pod pociągiem, lecz są pogłoski o tym, że nie z własnej woli.
Jak w poprzednim tomie, autor nie koncentruje się już na wątkach kryminalnych, one rozwiązują się pośrednio bądź od czasu do czasu – sensownie – zostają popychane do przodu. W centrum ponownie staje Flawia i… Matka. Młoda dziewczynka nigdy nie miała okazji poznać rodzicielki, bowiem gdy miała roczek, ta zaginęła, i nigdy później się nie odezwała, na wierzch wychodzą więc pytania, które mogą zostać zadane głośno, niestety brakuje na nie często odpowiedzi. Tych najmłodsza de Luce musi szukać na własną rękę, wśród rodziny, która zjechała się do posiadłości Buckshaw ze wszystkich stron Anglii. Flawia dojrzewa wreszcie do zainteresowania się sprawami rodzinnymi, czuje wewnętrzną potrzebę odkrycia sekretów i tego, o czym dzieciom się nie mówi. Sama stara się rozwiązać problemy, które w założeniu przeznaczone były dla starszych i nierzadko trafiają do niej nieprzeznaczone dlań informacje. Utracenie swoistej absurdalności – a raczej niskiego progu prawdopodobieństwa – sprawiło, że szósta odsłona cyklu Bradleya wkracza na nowy poziom i wskazuje, że przyszedł czas na przełom nie tylko w życiorysie Flawii, ale także prozie o niej. W tym szaleństwie jest metoda.
Co zdaje się podkreślać siódma część, „Jak kominiarzy śmierć w proch zmieni”, najnowsza na polskim rynku i jeszcze niewgryziona w czytelniczą świadomość. Oto, zgodnie z obietnicą, nastała nowa epoka w życiu i książkach Flawii – z malowniczej, leniwej i ustronnej mieściny Anglii przenosimy się do wielkiego świata, za ocean, do Kanady, gdzie dziewczynka ma rozpocząć naukę w Żeńskiej Akademii. Początkowo nasza bohaterka nie jest zbytnio tym faktem – i opuszczeniem ukochanego domu – zachwycona, ale w końcu się przełamuje, a pomaga jej w tym nowy trup… Znaleziony w kominku, stający się dla niej nowym wyzwaniem i swoistą pomocą w obrzędzie przejścia, jaki przechodzi w procesie nauczania i inicjacji szkolnych.
Wydarzenia z wszystkich sześciu poprzednich tomów i wykształcenie we Flawii, niegdyś zamkniętej w sobie, cynicznej i osamotnionej dziewczynce, niektórych zdolności społecznych staje się nieodzownym aparatem do nawiązania stosunków z nowymi ludźmi. Co przekłada się na zawiązanie się przyjaźni, ale i narobieniu sobie wrogów. Flawię magnetyzują również lokalne pogłoski o nawiedzonej szkole czy ginących uczennicach – wszystkie zagadki oczywiście pragnie zbadać na własną rękę.
Jak można stwierdzić, chociażby na powyższym szkicu, Flawia to postać niezwykle złożona – mimo że skierowana jest tożsamościowo do młodzieży – opracowana detalicznie, z paletą zalet i wad, rozwijanych na przestrzeni wielu książek oraz charakterem kształtującym się na skutek różnego rodzaju przeżyć. Nie wiem, jaką metodologią pracy twórczej kierował się autor, lecz trzeba przyznać mu, że w tworzeniu charakterologicznym działał pieczołowicie i oddał w ręce czytelników pełny obraz bohaterki (w Polsce ukazało się dotychczas siedem tomów, zaś w oryginale na obecną chwilę jest ich dziewięć).
Spotkać się można z tym, że „za dużo szczęśliwych zbiegów okoliczności” towarzyszy Flawii de Luce podczas perypetii, co jest wierutną bzdurą, wynikającą z umiejętności i wiedzy dziewczynki, ponadto to literatura młodzieżowa, obieg popularny, a nie rozprawa historyczna – takimi samymi oskarżeniami można obrzucić powieści Jo Nesbo czy Nele Neuhaus, w niektórych przypadkach nawet Fiodora Dostojewskiego bądź Aleksandra Dumasa. Już za kompletnie wyssane z palca odbieram zarzuty pokroju „zabiegi deus ex machina” – wszelkie zajścia, okoliczności, wydarzenia są wprawdzie o różnym poziomie prawdopodobności, ale nie są niemożliwe, w dodatku Bradley mocno motywuje i uzasadnia zdarzenia i sytuacje, ciąg przyczyn i skutków nie zostaje przełamany wkroczeniem niczego irracjonalnego.
Flawię de Luce, jedną z ikon literatury młodzieżowej, korzystającej zarówno z tradycji romantycznej i gotyckiej, a także starej szkoły detektywistycznej i nowej formy literatury dziecięcej, można zatem swobodnie określić melanżem Wednesday Adams, Sherlocka Holmesa, Jane Marple i Velmy, chociaż wiele innych spostrzeżeń zapewne też nie będzie chybionych. Na podsumowanie dodać warto zaś, że wszystkie powieści z serii okraszone są czarnym humorem, dowcipem zrozumiałym zarówno dla młodszych, ale bynajmniej nieinfantylnym, natomiast sam styl narracji nawiązuje z lekka do Agaty Christie.