Netflix kojarzony jest głównie z tworzeniem seriali i choć w ofercie platformy nie brakuje filmów pełnometrażowych, w tym wyprodukowanych przez amerykańską korporację (jak „Okja”, „Beast of no Nation”, czy „Opiekun”), to właśnie „Bright” był reklamowany jako jedno z ich najpoważniejszych przedsięwzięć. Film w reżyserii Davida Ayera miał stać się fundamentem z którego telewizyjny gigant weźmie się za bary z kinami, próbując wykroić dla siebie kawałek tego tortu. Przez pierwszą godzinę zdawało się, że ta doprawiona elementami buddy cop movie mieszanka fantasy z kryminałem działa.
Od Wielkiej Wojny, w której to dziewięć ras stawiło czoła legionom Mrocznego Władcy minęły dwa tysiąclecia i choć świat ruszył naprzód, stare krzywdy nie zostały zapomniane. Podczas gdy elfy, ludzie, krasnoludy, centaury i reszta baśniowych postaci żyje we względnym pokoju, inaczej sprawa się ma z orkami, które podczas wspomnianego konfliktu wzięły stronę zła. Istoty te egzystują w gettach, zrzeszone w klanach i dyskryminowane na każdym kroku. Gdzieś w tym wszystkim jest Nick Jakoby (Joel Edgerton), młody, pozbawiony klanu ork, który od dziecka marzył o dołączeniu do policji. Jak można się spodziewać, spotyka się z nienawiścią oraz ostracyzmem, nawet ze strony własnego partnera, Daryla Warda (Will Smith). Atmosfera staje się jeszcze gęstsza, gdy podczas nocnego patrolu duet wchodzi w posiadanie potężnego artefaktu, automatycznie trafiając w krzyżowy ogień skorumpowanych gliniarzy, gangów oraz mrocznego kultu.
Jak na opowieść próbującą połączyć dwa zgoła odmienne gatunki, scenariusz Maxa Landisa nie grzeszy oryginalnością. Główny wątek to kalka „Obcych przybyszy” z 1988 roku (z tą różnicą, że tam jeden z gliniarzy był kosmitą), podczas gdy cała reszta przypomina poprzednie filmy Ayera, na czele z „Bogami ulicy” oraz „Dniem próby”. Staje się to tym bardziej absurdalne, gdy przeczyta się opis dystrybutora „Bogów”, z którego dowiadujemy się, że Taylor i Zavala to dwaj gliniarze, którzy podczas rutynowego patrolu południowego Los Angeles natykają się na trop zbrodni, w związku z czym trafiają na celownik potężnego gangu narkotykowego. Ta fabularna wtórność filmu boli szczególnie w zestawieniu z morałem równie subtelnym, co buldożer. Otóż, drodzy czytelnicy, rasizm oraz stereotypy są be. David Ayer oraz Max Landis starają się to pokazać za sprawą… całej masy stereotypów. Przy czym nie robią praktycznie nic, by je przełamywać. Skupieni w gettach orkowie stosują styl sportowej nonszalancji i obwieszają się kilogramami biżuterii oraz nadmiernie gestykulują. Elfy to pragnące władzy, bogate snoby, żyjące w bogatych dzielnicach i zatrudniające przedstawicieli innych ras jako służących. Ludzie znajdują się gdzieś pomiędzy, zazdroszcząc jednym i nienawidząc drugich. Choć w „Bright” nie brakuje okazji do wyłamania się ze schematów, są one konsekwentnie marnotrawione. Nawet grany przez Willa Smitha oficer Ward zachowuje się niczym rasowy burak, serwując hasła o tym jak nieistotne jest życie wróżek po zatłuczeniu na śmierć jednej na trawniku przed własnym domem (miałem wrażenie, że Landis był z siebie niesamowicie dumny, wplatając w scenariusz nawiązanie do ruchu społecznego Black Lives Matter), czy to pytając Jakobiego czy jest policjantem, czy orkiem, podczas obserwowania z radiowozu jak grupa gliniarzy bez skrupułów pałuje kilku orków. Mimo to, pierwsza połowa filmu potrafi zainteresować głównie dzięki postaci granej przez Joela Edgertona oraz jego interakcji z Wardem. Nawet pokryty grubą warstwą makijażu, aktor jest w stanie przekazać więcej emocji niż reszta postaci razem wzięta, stając się najmocniejszym elementem filmu.
Drugim, obok Edgertona, mocnym punktem „Bright” jest konstrukcja świata i wylewający się z ekranu lore, które choć ciężko nazwać nowatorskimi (wystarczy chociażby wspomnieć system RPG Shadowrun z 1989 roku), tak do tej pory rzadko mieliśmy okazję oglądać je w wysokobudżetowych filmach. Połączenie współczesności z magią, miejsce, gdzie magiczny artefakt dysponuje mocą porównywalną z bombą atomową, a na niebie samoloty mijają się ze smokami niesamowicie działa na wyobraźnię. Z przyjemnością wyszukiwałem w filmie Ayera podobne elementy, chcąc wiedzieć więcej. Kim jest Mroczny Władca? Jak dokładnie przebiegała wojna sprzed dwóch tysiącleci? Jakie jeszcze rasy zamieszkują tamten świat? Mam nadzieję, że już zapowiedziana kontynuacja odpowie na choć kilka z tych pytań. Niestety, w drugiej połowie „Bright” świat, jak i większość rozpoczętych wątków zostaje zepchnięty na bok, by ustąpić miejsca strzelaninom i pościgom, które (nawet pomimo panujących na ekranie ciemności) choć efektowne, pasują bardziej do pozbawionej charyzmy oraz interesujących dialogów nieudanej kopii „Zabójczej Broni”. Gdyby nie grana przez świetną Noomi Rapace elfia zabójczyni Leilah, pewnie nie wysiedziałbym przy ekranie do napisów końcowych.
Należy jednak zauważyć, że strona wizualna prezentuje się przyzwoicie. Alternatywne Los Angeles wygląda świetnie, niezależnie od tego, czy akurat patrzymy na bogatą, zamieszkaną przez elfy dzielnicę, czy getto z murami pokrytymi graffiti. Świetnym ruchem było również postawienie na praktyczne efekty przy tworzeniu orków, nawet jeśli oznaczało to kilkugodzinne nakładanie makijażu. Dzięki temu reprezentanci orków oraz elfów wypadają realistycznie i przyjemnie dla oka, podczas gdy CGI w przypadku centaura, czy zatłuczonej na śmierć miotłą wróżce pozostawia sporo do życzenia. Trochę gorzej wypadają sceny akcji, głównie ze względu na dziwaczną pracę kamery i montaż, często przeszkadzające w odbiorze dynamicznych scen.
Ogólnie, „Bright” jest bardzo nierównym filmem, starającym się wcisnąć w dwugodzinny format zbyt wiele wątków, a co za tym idzie – wszystkie traktując zbyt powierzchownie. W dziele Ayera można znaleźć zadatki na dobry kryminał o wyraźnie zarysowanym wątku rasistowskim, jak również na dynamiczny film akcji z przerzucającym się uszczypliwościami duetem gliniarzy. Znajdzie się tu również solidna podstawa pod tworzone uniwersum. Niestety, ostatecznie otrzymujemy ciekawie skrojony świat pod przyszłe produkcje i sporo zmarnowanego potencjału oraz wrażenie, że dzieło Ayera zdecydowanie lepiej poradziłoby sobie jako serial. Niemniej, jeśli szukacie niezobowiązującej rozrywki, a przy tym lubicie kreatywne podejście do kanonu fantasy, możecie dać „Bright” szansę.