Przebrnięcie przez pierwszy sezon Jessiki Jones wymagało ode mnie pewnego wysiłku. Nawet pomimo świetnej roli Krysten Ritter, wspomaganej przez wcale nie gorszą Carrie-Ann Moss i niezłą Rachael Taylor, złoczyńcę nowego typu, czyli Kilgrave’a oraz interesującego związku Cage-Jones, większość postaci irytowała swoim przewidywalnym, okresowo graniczącym z głupotą, zachowaniem, a wątki były zbyt rozwleczone. Między innymi dlatego nie czekałem z zapartym tchem na drugi sezon, który ostatecznie obejrzałem bardziej z przyzwyczajenia niż ciekawości. Jak się okazało – słusznie. Netflix zaserwował widzom coś bardziej przypominającego interludium niż pełnokrwistą opowieść.
Najbardziej frustrującym elementem drugiego sezonu Jessiki Jones jest brak głównej osi, jaką poprzednio był wspomniany we wstępie Kilgrave. Tak nietypowy ruch ze strony twórców poskutkował chaosem na ekranie, gdzie nieistotne z punktu widzenia fabuły wątki zajmują zbyt wiele czasu, a potencjalnie interesujące postaci okazują się być ignorowane do stopnia, w którym widz zadaje sobie pytanie po co w ogóle zadano sobie trud z ich wprowadzaniem. Jest to tym bardziej dotkliwe, że pierwsze odcinki zapowiadają znacznie spokojniejszą opowieść, skoncentrowaną na poznanych w 2016 roku postaciach, ich przeszłości oraz słabościach. Tymczasem kolejne odcinki przynosiły coraz więcej zbędnych elementów, grzebiąc te istotne pod warstwą nudy i obojętności.
Tematem przewodnim drugiego sezonu przygód antybohaterki ze stajni Domu Pomysłów jest kontrola nad własnym życiem. Ta myśl spaja wszystkie rozgrywające się na ekranie wydarzenia, dowodząc, że nawet pomimo supermocy, sławy lub bogactwa, nikt nie jest bezpieczny. Niezależnie od tego, czy chodzi o gniew, narkotyki, alkohol, czy poczucie władzy, każdy prędzej czy później będzie musiał zmierzyć się z uzależnieniem. Zawsze znajdzie się ktoś chętny do skorzystania na naszej porażce. I przez pierwsze kilka odcinków ten motyw działa bardzo dobrze. Niestety, im dalej w las, tym większemu rozcieńczeniu on ulega. Starzy bohaterowie albo się nie pojawiają (jak Luke Cage), albo stają się niemożebnie irytujący, podczas gdy nowi okazują się zbędni, znikając na większość sezonu. Warto wymienić tutaj Carrie-Ann Moss, której postać, twarda i profesjonalna pani prawnik Jeri Hogarth po raz pierwszy od dawna doświadcza uczucia bezradności w starciu z przeciwnikiem, którego nie można pokonać ani pieniędzmi, ani znajomościami. Choć jej rolę potraktowano nieco po macoszemu, aktorka staje na rzęsach, byle wykrzesać ze scenariusza całą gamę uczuć. Ponownie świetnie poradziła sobie Krysten Ritter, nie schodząc poniżej poziomu zaprezentowanego w poprzednim sezonie. Nawet pomimo wyrwania się spod wpływu Kilgrave’a, Jessika wciąż zmaga się z zespołem stresu pourazowego, wypełniając sobie dzień pracą i alkoholem. To nadal ubrana w skórę twardzielka, gotowa odpyskować lub przyłożyć (w dowolnej kolejności) każdemu, kto sobie na to zasłużył.
Po drugiej stronie spektrum stoi jedna z nowych postaci, Pryce Cheng (grany przez Terry’ego Chena), detektyw próbujący wykupić agencję Jessiki tylko po to, by podnieść prestiż własnej firmy (podobno zatrudnianie człowieka z supermocą pozytywnie wpływa na wizerunek). Początkowo kreowany na konkurenta Jones, Cheng pojawia się na chwilę, po czym… znika na większość sezonu. Do bólu jednowymiarowy, pełni rolę zwykłego dupka patrzącego na Jessikę jedynie przez pryzmat jej mocy. Bezsprzecznie jednak, najsłabszym elementem całego sezonu okazała się być Trish Walker, przyrodnia siostra tytułowej bohaterki. Podczas pierwszego sezonu widzowie mogli obserwować, jak grana przez Rachael Taylor postać się rozwijała, przełamując swój lęk i ostatecznie wspiera przyjaciółkę w walce z jej demonami. Tym bardziej ciężko zrozumieć regres, jaki spotyka ją w nowych epizodach. Trish Walker jest egoistyczną, zakompleksioną dziewczynką, gotową poświęcić wszystko i wszystkich, byle tylko dopiąć swego. Nie tylko na powrót rzuca się w objęcia nałogu, ale też próbuje wciągnąć w niego innych. Za każdym razem, gdy „Patsy” pojawiała się na ekranie, miałem ogromną ochotę odejść od telewizora. Słabość Trish jest świetnie równoważona przez obecność nowej, granej przez Janet McTeer postaci. Jej z trudem hamowany gniew jest świetnie wyczuwalny, a znana m.in. z „Zanim się pojawiłeś” i „Kobiety w czerni” aktorka doskonale wywiązuje się z powierzonej jej roli. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, napiszę jedynie, że scena z pianinem z piątego odcinka należy do moich ulubionych.
Drugi sezon „Jessiki Jones” cierpi na przypadłość innych produkcji Netflixa z postaciami Marvela. Materiał na pięć, góra sześć odcinków został napompowany do trzynastu, doprowadzając do sytuacji, w której mamy mnóstwo wypełniaczy oraz niewiele treści. Podczas gdy pierwszy sezon miał określony cel – przedstawić widzom nowy rodzaj superbohatera zmagający się z dotychczas nieznanym rodzajem złoczyńcy, tegoroczna odsłona „przygód” pani detektyw kompletnie się pogubiła. Walka z Kilgravem była oczyszczająca dla głównej bohaterki, fabuła poruszała bardzo ważne tematy, a ostateczne starcie Jessiki z Kevinem Thompsonem było naładowane emocjami. Tutaj nie ma po nich nawet śladu. Co należy potępić tym bardziej, że tym razem spróbowano dość interesującego podejścia. Kobiety właściwie zdominowały trzynaście odcinków drugiego sezonu przygód pijanej detektyw. Nie chodzi tu jedynie o postaci płci żeńskiej, choć bez wątpienia są one na pierwszym planie, ale też o osoby odpowiedzialne za reżyserię kolejnych epizodów. Szczególnie po poprzednim sezonie, poruszającym trudne, ale jak ważne tematy, można było się spodziewać czegoś więcej. Zamiast tego, wyszło płasko oraz bezbarwnie. Niestety, nawet jeśli drugi sezon „Jessiki Jones” w żadnym wypadku nie jest najsłabszym produktem współpracy Netfliksa z Marvelem, ten zaszczytny tytuł przypadł oczywiście „Iron Fistowi”, z „The Defenders” zajmującymi drugie miejsce, jednak do najlepszego „Daredevila” wciąż wiele mu brakuje. Choć ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego na oglądaniu nowych przygód Jessiki Jones, wątpię bym jeszcze kiedyś do nich wrócił.