Kawerna i Efantastyka zapraszają do lektury wspólnego cyklu – Sześć strzałów do…. W każdej odsłonie redaktorzy obu portali będą zadawali właśnie sześć pytań jednemu z polskich (a może i nie tylko?) autorów. Rozpoczynają Patryk Sadowski (Kawerna) oraz Anna Tess Gołębiowska (Efantastyka), przepytując Krzysztofa Piskorskiego, autora wydanej niedawno nakładem Agencji Wydawniczej RUNA Krawędzi czasu.
Z Krzysztofem Piskorskim rozmawiają Patryk Sadowski z Kawerny. oraz Anna Tess Gołębiowska z Efantastyki.
Estetyka steampunkowa była Ci bliska od dawna czy wszedłeś w nią na potrzeby powieści?
Biorąc pod uwagę fakt, że o steampunk zahaczała już moja poprzednia powieść „Zadra”, której pierwszy tom ukazał się prawie trzy lata temu, można powiedzieć, że w jego okolicach krążę od dłuższego czasu. Nie przyjąłem tej estetyki tylko na potrzeby „Krawędzi…”. Zresztą nie jestem pewien, czy „Krawędź…” ma dużo wspólnego ze steampunkiem, parowych maszyn tam w zasadzie nie ma, wiktoriańskiej estetyki jest mało. Jest za to kabała, która nie zamyka się w steampukowym zbiorze, jest element powieści mistycznej, sporo historii, grozy, a nawet nutka SF.
Nie wiem nawet czy steampunk jest mi bliski. Lubię dziewiętnasty wiek, lubię dziwaczne wynalazki, ale od „Steamboya” wolę „Ghost in the Shell”, a bardziej niż „Ligę niezwykłych dżentelmenów” cenię sobie komiksy Gaimana. Ujmijmy to tak: widziałeś może „Sucker Punch”? Abstrahując od całej debaty, czy to dobry film czy nie, Snyder bezbłędnie idzie tam po linii gorących wizji SF&F, bliskich geekowskim sercom. Niemieckie zombie oraz zeppeliny, samurajskie zbroje z minigunami, leże pradawnego smoka. Tak właśnie traktuję steampunk, jako jeden z wizualnych punktów „G” u fanów fantastyki. Dlatego czasem sięgam po jego elementy, szczególnie gdy piszę o dziewiętnastym wieku. A w dziewiętnastym wieku – z różnych powodów – toczyły się wszystkie moje ostatnie powieści.
Czy chciałbyś trafić do świata, w którym znalazł się bohater „Krawędzi czasu”?
Trudne pytanie, bo w „Krawędzi…” nie tworzę jednego fantastycznego świata, który potem poznaje bohater, powieść nie jest oparta na klasycznym world-buildingu, są tam strzępki różnych światów. Owszem, jest sfera, ale trudno raczej oczekiwać, żeby ktoś chciałby się tam znaleźć – to bardziej prywatne piekło bohatera. Są w „Krawędzi…” realistyczne fragmenty dziewiętnastowieczne, ale nikt, kto przytomnie myśli i zna dobrze historię, nie zamieniłby się z człowiekiem z tamtych czasów. Jest kraina mechanu, ale dość jasno widać, że to nie miejsce dla ludzi. Są jeszcze różne pomniejsze kieszonkowe rzeczywistości, warstwy snów… Tych światów w „Krawędzi…” okazuje się dużo, nie wiem do końca, którego dotyczyło pytanie. Ale i tak to chyba nie ma znaczenia, większość z nich jest raczej ponura. Bo, ostatecznie, to nie jest wesoła książka. „Krawędź czasu” opowiada o tym, czego się podświadomie boimy, o takim Kafkowskim uwięzieniu. A nie o fantastycznych krainach.
Jak podoba Ci się „Krawędź…”? Treść to Twoja działka, ale pozycja ta została potraktowana przez grafika bardziej czule niż większość książek na naszym rynku. Jesteś zadowolony ze współpracy?
Jako całość, książka bardzo mi się podoba. Kiedy Nina przysłała mi pierwsze podglądówki stron oraz ilustracji, wgniotło mnie w ziemię. A wrażenie było jeszcze większe, kiedy wyciągałem z paczki egzemplarze autorskie. To pięknie wydana powieść. Ogromna w tym zasługa Artura Sadłosa, który zrobił dużo więcej, niż od niego oczekiwaliśmy – dorzucił masę ozdóbek, szkiców, nie mówiąc o portrecie autora. Myślę, że to najbardziej „esencjonalna” z moich książek. Czyli bardzo dopieszczona i wycyzelowana od strony tekstowej, a zarazem najlepiej oprawiona graficznie.
Książka, jeszcze ciepła, znajduje się na księgarnianych półkach, a w sieci pierwsze recenzje, opinie. Jak Ty reagujesz na odbiór powieści?
Kiedyś traktowałem recenzje osobiście, ale powoli się tego oduczam. Myślę, że po iluś wydanych książkach autor ma już tyle doświadczenia, że nie oburza się, jeśli coś się komuś nie podoba. Bo przecież nigdy nie zadowolisz wszystkich.
Ale przyznam, że w wypadku „Krawędzi czasu” moje mechanizmy obronne okazały się zbędne. Wszystko idzie niespodziewanie gładko. Do tej pory miałem siedem recenzji – najgorsza z nich mówi, że to dobra książka, i że warto ją przeczytać. Nie miałem zatem wielu okazji do zżymania się na krytyków. Oczywiście, sporo jeszcze przede mną, ale z tej startowej próbki można wydedukować, że książka trafia do czytelników każdego rodzaju, z różnych środowisk. Trzymam kciuki.
Ostatnie lata spędziłeś poza Polską, Twoje książki żyły tu własnym życiem, można powiedzieć, że przyjechałeś za nimi. Jak to jest, znów stać się częścią fandomu? Wiele się zmieniło?
Na pewno sporo. Bardzo trafnie zauważyliście, że przyjechałem za książkami. Dokładnie tak to wygląda. Choć publikowałem już drobne teksty po angielsku, całe moje literackie życie zostało tutaj. Rozwarstwiłem się, krótko mówiąc. Moje pisarskie odbicie egzystowało w Polsce, było na forach, w księgarniach, w recenzjach, podczas gdy fizyczna osoba usunęła się za granicę. Teraz dopiero zszywam to razem.
Sporo się w tym czasie zmieniło. Przecież kiedy ruszyłem na wyspy, miałem na koncie tylko dwa pierwsze tomy „Opowieści piasków”, wyjeżdżałem jako bardzo młody autor, który chciał robić rzeczy w stylu Martina czy Sapkowskiego. Wróciłem jako pisarz dojrzalszy, który lekturami sięgnął daleko poza fantastykę, który chce, żeby jego książki były bardziej wielowarstwowe. Lubię piękną frazę, chętnie pracuję stylem. Mam skrystalizowaną wizję „gęstego” pisania, gdzie oprócz poplątanych fabuł zaoferuję czytelnikowi różne ciekawe pomysły, no i pociągnę w nim jakieś czułe sznurki. „Krawędź czasu” to właśnie taki eksperyment, pięć lat temu, kiedy pisałem jeszcze „Opowieść piasków”, nie wiedziałem, że będę takie rzeczy robił.
I zupełnie na świeżo – niedawno wróciłeś z Pyrkonu, to największy polski konwent. Podzielisz się wrażeniami?
Pewnie.
Było przyjemnie, gratulacje dla organizatorów, dzięki za zaproszenie. Program bogaty, fajna okolica, spotkałem sporo znajomych. Teraz łyżka dziegciu – ciasno! To wydaje się paradoksalne, biorąc pod uwagę ogrom konwentowych hal, ale sale prelekcyjne zrobiono gdzieś na boku, w korytarzykach, które były dużo mniejsze od korytarzy szkolnych. Robiły się korki, szczególnie jeśli ludzie czekali pod salą na prelekcję. Potem, kiedy ci z sali próbowali dostać się na korytarz – i vice versa – był jeden wielki zawał.
Ciekawy okazał się też nocleg dla autorów, w hostelu, do którego nocą wchodziło się od strony klubu Go Go. Oczywiście nie narzekam – to bardzo miło, że goście mieli coś zapewnione. Ale gdyby te piętrowe łóżka się pozałamywały, stracilibyśmy trzy czwarte polskich pisarzy fantastyki.