Nadszedł długo oczekiwany przez wielu widzów dzień powrotu na wielkie ekrany „Gwiezdnych Wojen”, w postaci pierwszego epizodu „Mroczne widmo”. Przedstawiamy wnikliwą analizę konwersji 3D oraz samego filmu!
3D czy nie 3D?
George Lucas i jego ekipa ekspertów pracowała nad konwersją do 3D ponad rok. Sam Cameron mówił, że jest to prawidłowy czas, aby efekt był dobry. Dla porównania w większości filmów, które ostatnio wchodziły na ekrany kin, na konwersję poświęcono zaledwie kilka miesięcy, czego efektem są negatywne opinie widzów, którzy zmęczeni są wciskaniem 3D na siłę, bez odpowiedniego wykorzystania tej techniki.
Sam film prezentuje wiele scen, które na pierwszy rzut oka w 3D powinny wyglądać bardziej widowiskowo. W końcu „Mroczne widmo” w 1999 roku, jako pierwszy film w historii kina, wykorzystał taką ilość efektów komputerowych, a nie jest nowiną, że coś animowanego łatwiej przenieść w trójwymiar.
Szał na konwersję klasyków zaczął się rok temu od „Króla Lwa”, który zdobył nagrodę za najlepszą konwersję. Czy „Mroczne widmo” także prezentuje się tak dobrze?
Zacznijmy od przyjrzenia się głębi obrazu, która jest podstawą wykorzystania 3D w filmie. Tutaj ten efekt zrealizowano o wiele lepiej, niż w większości filmów konwertowanych, jakie miałem okazję widzieć w ostatnim czasie. Jest głębia, która w wielu scenach wpływa pozytywnie na odbiór. Mianowicie pozwala nam lepiej cieszyć się z cichego bohatera Sagi, jakim jest tło, które zawsze jest tutaj bogate. Dzięki temu łatwiej można w Senacie zobaczyć smaczek w postaci ET, czy Aurre Sing podczas wyścigu Boonta. W większości scen została ona dopracowana do granic możliwości – odczuwalne było to w kosmosie, czy podczas finalnej bitwy, dzięki której całe pole obsypane komputerowymi Gunganami i droidami sprawiało lepsze wrażenie. Trójwymiarowa głębia także była efektowna i świetnie zrealizowana podczas walki Jedi z Sithem (te przestrzenie…) czy wyścigu Boonta. Chociaż przez dynamizm tego drugiego, można w pewnym momencie odczuć zawrót głowy. W scenach kameralnych także dało się zauważyć dobre wykorzystanie efektu. Parę scen w 3D potrafiło wzbudzić podziw.
Problem rodzi się przy efekcie wychodzenia z ekranu, który jest tutaj prawie nieobecny (zaledwie kilka scen). Nie jest to wina Lucasa, „Gwiezdnych Wojen”, ani złych zamiarów. Ten problem dotyczy każdego starego filmu, który jest i będzie konwertowany do 3D – nie był on kręcony z myślą o trójwymiarze. Tworząc sceny pod 3D, nawet dla konwersji, inaczej ustawia się elementy w kadrze, by potem mogło coś z niego wychodzić. Lucas o tym nie myślał w 1999 roku, tak jak prawdopodobnie i pozostali filmowcy, więc tego efektu nie mamy.
Jednym z istotnych testów, sprawdzających jakość konwersji jest zdjęcie okularów. Podczas całego seansu kilkanaście razy sprawdzałem kluczowe sceny, jak wyglądają w 2D. Przy konwersji zrobionej prawidłowo zawsze mamy większe lub mniejsze rozmycie – czy to pierwszego planu, czy też tła, które po nałożeniu okularów tworzy trójwymiarowy efekt. W „Mrocznym widmie” jest to zrobione prawidłowo, ale nie obyło się bez niedociągnięć. Normalnie powinniśmy w 90% scen nie widzieć dobrze obrazu przez rozmycie – tutaj takich scen było mniej.
Ostrość i jasność obrazu była o wiele lepsza od typowej konwersji. Należy jednak pamiętać, że ten element zależy w dużej mierze od emisji danego kina, więc może być z nim różnie w zależności od miejsca.
„Mroczne widmo” jest dowodem na to, że można dokonać dobrej konwersji do 3D, która może dodać kilka przyzwoitych elementów do odbioru filmu. Niemniej jednak technologia na dzień dzisiejszy nie pozwala na zbyt wiele. Dostajemy głębię, która wygląda dobrze, ale nic więcej nie możemy oczekiwać po odświeżonym starym filmie, dlatego zawsze kręcenie kamerami 3D będzie dawać lepszy efekt od konwersji.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Gdy w 1999 roku do kin zawitały miliony widzów i fanów Sagi, mających ogromne oczekiwania wobec „Mrocznego widma”, pojawiło się rozczarowanie. Od tego czasu minęło prawie 13 lat, w czasie których mówiono, że nie jest to film udany, że jest to najgorsza część Sagi, która przepełniona jest różnymi wadami. Czy tak jest w istocie?
Zaznaczę na wstępie, że przez wiele mankamentów „Mroczne widmo” jest najgorszym epizodem Sagi, ale pomimo tego, nadal jest filmem dobrym, ociekającym klimatem „Gwiezdnych Wojen”. Zarzucano Lucasowi przede wszystkim przesadne wykorzystywanie efektów specjalnych, kosztem najważniejszego elementu, jakim jest fabuła. Po części jest to prawdą.
Lucas nigdy nie był wybitnym reżyserem i scenarzystą. Patrząc na Sagę jako całokształt, cechuje ją prostota i infantylność. Nie inaczej jest z „Mrocznym widmem”, które w ten trend wpisuje się w pełni. Tylko że w tym właśnie leży siła „Gwiezdnych Wojen” – żaden epizod nie miał wymyślnej, głębokiej fabuły, zniewalających dialogów czy niesamowitych kreacji aktorskich (z nielicznymi wyjątkami oczywiście). Wszystkie epizody łączy wspólna, dobrze zazębiająca się historia i ta szczypta magii, która czaruje kolejne pokolenia.
Przejdźmy jednak do „Mrocznego widma”, które ponownie gości na kinowych ekranach. Od pierwszych minut widać i czuć, że klimat Nowej Trylogii będzie zupełnie inny – większe oparcie na efektach komputerowych, dynamizm i inny okres akcji mówią jasno, że to nie jest to samo. I tak myślę, że nigdy nie mieliśmy dostać dokładnie tego samego – nawet gdyby klimatycznie było to wszystko mroczniejsze i zbliżone do Starej Trylogii, to jestem przekonany, że rzesze fanatycznych wielbicieli także w 1999 roku atakowałaby falą krytyki. Wszystko tak naprawdę zaczęło się w 1997 roku, od kiedy pojawiły się poprawione stare epizody – wówczas powstała w fanach jakaś niechęć, potrzeba rywalizacji z Lucasem, który „niszczy ich życie”. Patrząc na „Mroczne widmo” po latach i kilku tysiącach seansów – ten film ma wiele zalet, które czynią go pełnoprawnym elementem Sagi i które dają widzom dużą dawkę solidnej rozrywki.
Bohaterowie „Mrocznego widma” i zarazem Nowej Trylogii także są inni od swoich poprzedników z OT. Padme Amidala (Natalie Portman) najbardziej przypomina swoją córkę, głównie przez swoje cechy charakteru, zasady moralne i typową upartość. W kinie specjalnie przyglądałem się postaci Padme i królowej – tak naprawdę w jednej scenie można dostrzec, pomimo olbrzymiego podobieństwa, że pod warstwą białego makijażu, jest Keira Knightley, wówczas mało znana aktorka, a dziś jedna z gwiazd Hollywood. W tejże scenie pokazała swój charakterystyczny uśmiech, którego Portman nie posiada – ściślej, w rozmowie na statku o wyprawie na Tattooine. Współcześnie też dziwnie się patrzy na służki królowej, gdy widzimy wśród nich uznaną reżyserkę – Sofię Coppolę. Najwięcej do zarzucenia można mieć do Ewana McGregora, który chociaż jest świetnym aktorem, kompletnie nie wczuł się w swoją rolę. Nie sądzę, by była to kwestia reżyserii, ale raczej podejścia aktora do swojej postaci – brakowało w tym Sir Aleca Guinnesa ze Starej Trylogii. Postać nie przypominała go w najmniejszym stopniu, chociaż powinna. To dopiero aktor nadrobił w kolejnych częściach, jakby dopiero po czasie zechciał zagrać na poważnie tę rolę. Liam Neeson jako Qui-Gon Jinn stworzył postać, która wzbudza sympatię, choć tak naprawdę go nie znamy. Patrząc na jego próby uratowania małego Anakina, nie można przestać myśleć, że pośrednio będzie miał wpływ na koniec Zakonu Jedi i śmierć milionów ludzi we wszechświecie. Jinn staje się przez to postacią tragiczną. Sam Neeson już wtedy udowodnił, że rola twardego wojownika świetnie mu pasuje. Tak naprawdę każdy gra poprawnie, bez żadnych fajerwerków. Tylko jeden aktor naprawdę wgryza się w swoją rolę i jest to Ian McDarmid jako Palpatine. Jego postać jest odrobinę przerysowana, ale tak utalentowany aktor dramatyczny potrafi z tego wyciągnąć coś więcej. Młody Anakin, którego zagrał Jake Lloyd jest typowym dzieckiem – naiwny, pełny pozytywnych myśli i dobrych intencji. Gra aktora była wystarczająco poprawna, aby można było przekonać się, że jest to Anakin z czasów, gdy był w pewnym sensie uosobieniem dobra.
Na osobny akapit zasługuje znienawidzony Jar Jar Binks. Nigdy za nim nie przepadałem, ale po latach zaczynam go szanować i rozumieć. Lucas nie krył, że w całej Sadze czerpał inspiracje z tradycji kina czy kultury. W tej postaci widzę nawiązanie do początków slap-stickowej komedii i chyba najbardziej przypomina on Charliego Chaplina. Nie jest to też jedyne nawiązanie do klasyki – trzy roboty naprawcze Ody’ego Mandrella podczas wyścigu to nic innego jak parafraza legendarnych „The Three Stooges”. Binks jest fajtłapą, jest głupi, irytujący, ale ma w sobie coś, co nie pozwala mi go nienawidzić. Tutaj też pojawia się fakt, że oceniając jego występ w „Mrocznym widmie”, analizuję jego całą rolę w „Gwiezdnych Wojnach”. Prawda jest taka, że Binks miał być kimś, kto rozbawi młode pokolenie i czyni to perfekcyjnie. Przypominał mi trochę starego dobrego Wicketa z „Powrotu Jedi”, ze sporą szczyptą głupkowatości. Jar Jar jest bezwolnym pionkiem w grze politycznej, który jest wykorzystywany do najgorszej z możliwych rzeczy. Zastanawiam się, czy Lucas umyślnie nie stworzył tak postaci, by większość starszych fanów go znienawidziła. W końcu to Binks, choć jest istotą o gołębim sercu, doprowadza pośrednio do Wojny Klonów i ostatecznie powstania Imperium w „Ataku klonów” – najbardziej znienawidzona postać staje się jedną z największych ofiar w całej grze. Nie sposób patrzeć na jego tragiczne losy w zupełnie inny sposób. Chociaż głupi, po ogłoszeniu Imperium nawet taki Jar Jar wiedział, do czego się przyczynił. Jego rola w samym „Mrocznym widmie” jest czysto humorystyczna – ma się wygłupiać, by rozbawiać dzieci i nic więcej. Co ciekawe – porównując go do niektórych głównych bohaterów – jest on o wiele bardziej wyrazistszy jako filmowa postać.
Najciekawsze jednak wśród pionków na planszy były postacie drugoplanowe. Te wychodziły lepiej – są charyzmatyczne, ciekawe, intrygujące. Najważniejszym z nich jest oczywiście Darth Maul – mroczny Sith, który przez swój wygląd, posępny sposób bycia i działania stał się postacią kultową. Jest poniekąd symbolem Nowej Trylogii i zmiany klimatu – czujemy to w jednej z najlepiej zrealizowanych walk na miecze (zwykłe czy świetlne) w historii kina. Jest dynamiczny, wykorzystuje akrobacje, co daje nam oszałamiająco widowiskowy efekt. Ray Park dzięki tej roli stanął wśród fanów na równi z aktorami grającymi Vadera czy Hana Solo i nie ma co się dziwić. Jego postać i sceny z jego udziałem są największą zaletą filmu. Mamy także złego Sebulbę, przeciwnika Anakina w wyścigu i chciwego Watto – obaj zapadają w pamięć. Jednak to, co zawsze mnie intrygowało w „Gwiezdnych Wojnach” i także „Mrocznym widmie” to tło i jego bohaterowie. Oglądając film mam tę świadomość, że to tło jest żywe, gdyż większość postaci ma swoją historię – weźmy na przykład Aurrę Sing, łowczynię nagród, która pojawiła się na zaledwie kilka sekund.Jak wspominałem, sama fabuła jest oparta na prostocie, co zawsze było siłą Gwiezdnej Sagi, ale gdy się jej dogłębnie przyjrzymy, można dostrzec coś więcej. Wszyscy są tutaj pionkami w grze Palpatine/Sidiousa, które mają doprowadzić do końca Republiki. Postać Palpatine często przypomina szatana szepczącego do ucha swoje prawdy, które potem są realizowane przez naiwnych odbiorców. Wystarczy wspomnieć o scenie w Senacie i zgłoszeniu wotum nieufności wobec kanclerza Valoruma. Lucas postanowił zazębić Sagę Skywalkerów czerpiąc z religii chrześcijańskiej. Anakin został poczęty z żywej Mocy, by stać się przepowiedzianym wybrańcem, który przyniesie jej równowagę. Pojawia się tutaj wątek mesjanizmu. Jako scenarzysta, Lucas próbuje tworzyć historię, zadającą pytanie, co by było, gdyby podczas kuszenia Chrystus poddał się szatanowi. Anakin ostatecznie poddaje się Palpatine’owi, co kończy się bardzo źle.
„Mroczne widmo” jako początek Nowej Trylogii jest najbardziej kolorowe, infantylne i niewinne – tak jak młody Anakin. Film jako część NT – historii tragedii człowieka, który upadnie, aby ostatecznie doznać odkupienia, nabiera większej głębi. Pomimo tego, że nadal jest to kosmiczna bajka, w formie rozrywkowej twórca zadaje ważne pytania. Ciekawie poruszane są kwestie polityki i działań Palpatine’a. Patrząc na wydarzenia z „Mrocznego widma” mamy tutaj coś tak błahego jak blokadę Naboo przez Federację Handlową, by uzyskać ustępstwa celne od Senatu, którego działania przypominają to, co znamy z telewizji. Najbardziej pamiętna scena to rozmowa o założeniu komisji sprawdzającej, czy Padme Amidala mówi prawdę o inwazji na swoją planetę. Jest to całkowity absurd, ale jakże prawdziwy. W telewizji często widzieliśmy spotkania różnych komisji śledczych i innych, których powody obrad były dość kuriozalne. Jest to ogólne spojrzenie na politykę na świecie, która stała się narzędziem wielkich korporacji handlowych. Dobrze podsumowuje to dialog Padme z Palpatinem, który widzieliśmy po ogłoszeniu jego nominacji na kanclerza. Palpatine stwierdził, że położy kres korupcji (co koniec końców zrobi), ale to Amidala mówi, że Republika już nie funkcjonuje i ma nadzieję, że przywróci współczucie senatorom. Czyżby Lucas chciał powiedzieć, że współczesna demokracja nie działa tak jak Stara Republika? Gdy głębiej się nad tym zastanowimy, można odnaleźć więcej takich przesłań ukrytych pod szatami rozrywkowej bajki.
Parę słów o części technicznej „Mrocznego widma”, która można rzec, przeszła próbę czasu. Patrząc na widowiskową sferę – komputerowe efekty, wyśmienite scenografie i kostiumy – jest to bardziej dopracowane niż w wielu współczesnych superprodukcjach. Akcja jest dynamiczna, rozrywkowa i nic w niej nie razi sztucznością. Warto dodać, że w kinach jest ostatnia wersja filmu, która niedawno miała swoją premierę na Blu-ray. Już na dwupłytowym wydaniu DVD „Mrocznego widma” mieliśmy kilka dodatkowych scen (głównie w wyścigu), które można traktować jako drobne smaczki. Nie było ich w 1999 roku w kinach, dlatego większość z nich dopiero teraz możemy podziwiać na wielkim ekranie. Oczywiście największą zmianą, już z wydania Blu-ray, jest mistrz Yoda. Z wszystkich zmian George’a Lucasa ta wydaje się najrozsądniejsza. Jak już Yoda w Starej Trylogii był fantastycznie zrobiony, tak próba odmłodzenia go w formie kukiełki wyszła bardzo przeciętnie. Dlatego zmiana kukły na komputerowego mistrza Yodę wyszła „Mrocznemu widmu” na dobre – bardziej zazębia się to z kolejnymi epizodami i mistrz wydaje się żywszy i po prostu lepszy. Nie zapominajmy także o muzyce Johna Williamsa, która jest arcydziełem. Mógłbym pisać referaty na temat wielkości tej partytury w „Mrocznym widmie”, więc zamiast tego odeślę Was do recenzji Tomasza Goski.
Na koniec warto zadać pytanie – czy krytyka „Mrocznego widma” w 1999 roku była słuszna? Moja odpowiedź brzmi: nie. Wynikała ona ze zbyt wysokich oczekiwań po ponad 20 latach istnienia Starej Trylogii „Gwiezdnych Wojen”. „Mroczne widmo”, chociaż najsłabsze z wszystkich epizodów, nadal tworzy świetne widowisko i rozrywkę – obraz bawi, budzi wielkie emocje, wzrusza i razem z pozostałymi częściami tworzy jedną spójną całość. Ma wiele błędów, niedociągnięć i to, co boli jako fana, nie dokonała wielkiej rewolucji technicznej kina jak „Nowa Nadzieja”. Pomimo tego film miał kilka elementów, które zostały wykorzystane po raz pierwszy – efekty komputerowe na tak wielką skalę i postać Jar Jar, która była pierwszą cyfrową postacią w historii kina.
Czy warto iść ponownie do kina na 3D? Faktem jest, że „Gwiezdne Wojny” najlepiej ogląda się na wielkim ekranie – muzyka, klimat i widowisko jest tworzone właśnie pod to i, prawdę mówiąc, 3D jest tylko pretekstem. W kinie zupełnie inaczej odbiera się Sagę – kompletne skupienie na seansie, o wiele większe emocje i widowisko, który nabiera efektowności wraz z większym ekranem. Nie oceniałbym tego jako „kolejny skok na kasę Lucasa”, gdyż zaoferował nam produkt dopracowany pod względem trójwymiaru – na tyle, na ile pozwala konwersja filmu nie kręconego pod 3D. Będąc w kinie i widząc różne pokolenia widzów ubranych w koszulki z „Gwiezdnych Wojen” lub, jak w przypadku dwóch nastolatek, włosy zawinięte „na Leię”, dochodzę do prostego wniosku – cała Saga, także „Mroczne widmo”, pomimo kolejnych lat ma w sobie tę samą magię, która przyciąga kolejne pokolenia, dostarczając im niezapomnianych emocji. Dzięki ponownej emisji w kinach młodsi widzowie mogą po raz pierwszy obejrzeć „Gwiezdne Wojny” w sali kinowej, zaś starsi powrócić do tego wspaniałego świata, by jeszcze raz poczuć te wyjątkowe emocje. „Mroczne widmo” szczególnie działa na najmłodszych widzów, które zakochują się w tej magii – jest to prawdziwy fenomen, który teraz będzie oczarowywać następne pokolenia fanów.
Prawdą jest, że jeśli pomimo prób innego spojrzenia na ten epizod, nadal nienawidzisz go, 3D tego nie zmieni. Po latach patrząc na „Mroczne widmo” widzimy, że jest to film wyjątkowy – pod względem fabularnym jest kosmiczną baśnią, która pomimo nacisku na efekty, ma jeszcze ciekawą historię i postaci, co odróżnią ją od współczesnych blockbusterów, których twórcy starają się coraz bardziej je ogłupiać. Oglądając nowe superprodukcje przeważnie cieszymy się widowiskiem i o nim zapominamy – „Mroczne widmo” po latach udowadnia swoją siłę – działa na emocje i jako całokształt zapada w pamięć, powodując, że chętnie wraca się do tej przygody. Najlepiej podsumować odpowiedź na pytanie „czy warto” można, parafrazując słowa Qui-Gon Jinna: Pamiętaj, skup się na „tu i teraz”. Czuj, nie myśl, dobrze się baw.
{youtube}U0rQVkE-uP4{/youtube}