Grinch to bez wątpienia jedna z najbardziej znanych postaci stworzonych przez Dr. Seussa. Zaczynając przeszło sześćdziesiąt lat temu jako bohater wiersza „Hoobub i Grinch”, obecnie znajduje się w gronie obowiązkowych punktów świątecznego programu, dołączając do takich sław, jak Kevin McCallister, czy John McLane. Choć u jego podstaw leży komentarz na temat konsumpcyjnego charakteru świąt, zielonowłosy socjopata przemawia do ludzi również na zupełnie innym, znacznie płytszym poziomie. Kto nigdy nie znalazł się o jedno odsłuchanie świątecznego przeboju Mariah Carey od załamania nerwowego, niech pierwszy rzuci kamień… Jednak po seansie nowej wersji walki włochatego antybohatera ze świętami Bożego Narodzenia trudno nie odnieść wrażenia, że w 2018 roku Grinch został w znacznym stopniu ugrzeczniony.
Chyba wszyscy znamy opowieść o tym, jak Grinch ukradł święta. Postać ta przewijała się w książkach, na ekranach telewizorów, deskach teatru, w kinie, a nawet zaliczyła przelotny romans z grami komputerowymi. Wybuchowy, skłonny do diabolicznych planów, bajkowy odpowiednik Ebenezera Scrooge’a uczył i bawił pokolenia od 1957 roku (jednakże przytoczony we wstępie wiersz został wydany dwa lata wcześniej). I choć kolejne adaptacje dokładały to i owo od siebie, w gruncie rzeczy historia była taka sama – Grinch ze wszystkich sił stara się zniszczyć święta dla nieco zbyt radosnych mieszkańców Ktosiowa, by w ostatnim momencie zmienić zdanie, dołączając do świętujących. Odpowiedzialny za scenariusz duet Michael LeSieur – Tommy Swerdlow trzyma się tego schematu, majstrując głównie przy charakterze tytułowego marudy.
Zapomnijcie o diabolicznym kudłaczu, darzącym nienawiścią wszystko co kolorowe i radosne. Grinch w wydaniu Illumination przypomina bardziej naburmuszonego sąsiada, który brakiem ogłady oraz okazjonalnymi złośliwościami maskuje dojmujący smutek płynący z samotności. Jest domatorem, który za wszelką cenę stara się unikać interakcji z Ktosiami, a bycie w środku radosnego tłumu prędzej zaowocuje stanem lękowym niż wybuchem wściekłości. I choć tak głęboka ingerencja w charakter Grincha wywołała spodziewany opór widowni pamiętającej świetną animację z 1966 roku (gdzie narratorowi oraz tytułowej postaci głosu użyczył sam Boris Karloff), czy całkiem niezły film z Jimem Carrey’em sprzed osiemnastu lat, tak ta wersja postaci skierowana jest dla młodszych widzów oraz osób mających ochotę na niecałe półtorej godziny niezobowiązującej rozrywki, serwującej znany, ale jakże aktualny morał. Zamiast komentarza o komercjalizacji przykrywającej prawdziwy charakter świąt otrzymujemy serię slapstickowych gagów oraz niezwykle sympatycznego pieska Maxa, który zdaje się być jednocześnie kamerdynerem i jedynym przyjacielem Grincha. Zamiast stopniowego budowania niechęci do punktu krytycznego, mamy zabawną sekwencję okradania Ktosiowa z wykorzystaniem sprzętu godnego Inspektora Gadżeta. Wszystko to okraszone świetną animacją oraz wpadającą w ucho muzyką.
To właśnie takie ugrzecznienie znanej historii decyduje o jej szczególnym charakterze. „Grinch” to tak właściwie zbitek kilku świetnych scen spiętych w całość za pomocą wciąż aktualnego morału. Ciężko powstrzymać śmiech, gdy niczym postać z „Upiora w operze” Grinch wygrywa na organach „All by myself”, albo ucieka przed nachalnymi kolędnikami. Choćby właśnie dla tych kilku świetnych scen warto wykroić niecałe półtorej godziny i dać się porwać animacji od Illumination. Gdzieś tam, pod warstwą slapstickowych żartów oraz świetnie animowanego futra Grincha kryje się jednak wspomniany wyżej morał odnośnie prawdziwej natury świąt. Illumination od siebie dołożyło jeszcze drugi, równie ważny – wystarczy odrobina miłości (nawet jeśli płynie ona ze strony wiernego pupila) wystarczy, by przełamać nawet najgłębiej zakorzeniony smutek.
„Grinch” nie zrewolucjonizuje kina, ani nawet nie dołączy do tegorocznego grona najlepszych filmów animowanych. To porządna, bardzo bezpieczna i skierowana do najmłodszych widzów rzemieślnicza robota, idealna na popołudniową wyprawę do kina.