Jeżeli chodzi o marcowy repertuar Non Stop Comics trzeba przyznać, że było co najmniej poprawnie. Ale takie stwierdzenie byłoby mocno krzywdzące dla „Fear Agenta”, który w wymiarze symboliczno-psychologicznym ma najwięcej do powiedzenia i przekazania. Z drugiej strony, nie da się ukryć, że fani komiksów akcji ani nim, ani „Bodycountem” nie powinni się zawieść. Z kolei „Nomen Omen” to ciekawy eksperyment z dość powszechnymi pomysłami na siebie.
Wojownicze Żółwie Ninja. Bodycount – Kevin Eastman i Simon Bisley
Ostatnie aktorskie filmy (2014 i 2016) mogły nieco zaburzyć obraz Wojowniczych Żółwi Ninja i utwierdzić w tym, że to zawsze były teksty kultury (mowa nie tylko o komiksach, ale i kreskówkach, grach czy zabawkach) skierowana do młodszych, względnie młodzieżowych odbiorców. W komiksie Kevina Eastmana i Simona Bisleya wraca się do pierwotnego wizerunku zmutowanych wojowników, które trudno polecić nastolatkom.
Chyba że brutalność, walka, niepruderyjne zachowanie i sekwencje ciągłej przemocy są czymś odpowiednim dla kształtującego się umysłu. W „Bodycount” pięść stanowi pierwsze narzędzie rozwiązywania konfliktów, tyle tylko, że bohaterowie w domyśle są świadomi, że inne działania nie bardzo wchodzą w grę, o ile uprzednio nie chce się zarobić kosy pod żebra. Taka właśnie jest ta historia – droga do osiągnięcia celu pozostaje jednoznaczna, ale nikt tego nie podkreśla. Trzeba wydobyć ją spod płaszcza efektownej, tuzinkowej naparzanki.
Co ciekawe, tytuł może być dla co poniektórych zwodniczy, ponieważ czytelnik ma tu do czynienia z Wojowniczym Żółwiem Ninja, Rafaelem, który z zamaskowanym i uzbrojonym w hokejowy kij przyjacielem, Caseyem Jonesem, wplątał się w mafijne porachunki. Wszystko z przyczyny kobiety, a raczej damy w opałach, ewidentnie potrafiącej o siebie zadbać. Ale skoro przytrafili się już rycerze, to czemu by nie skorzystać?
Jednak nie spodziewajcie się przewrotnych motywów, dramatycznych zwrotów fabuły czy filozoficznych wątków, otwierających drzwi czytelniczym refleksjom. To komiks dosadny, ostry, bezkompromisowy, w którym to, co czeka na wyjaśnienie wyjaśnia się, to, co musi się rozwiązać rozwiązuje, zaś bohaterowie spełniają swe role poprawnie – nie ma tu miejsca na wielkie niedopowiedzenia bądź szokującą puentę. Jest za to czysta rozrywka, spełniająca ludyczne potrzeby.
Simon Bisley niemniej spisuje się, ilustrując tę pełną dynamicznych, nierzadko groteskowych kadrów historię, gdzie oldschoolowy, lekko undergroundowy styl odpowiada temu, co prezentuje scenariusz. Graficzna narracja zdaje się wręcz tu dominować, autor ilustracji robi za pomocą niektórych obrazów popis zdolności i osiągniętego poziomu warsztatu.
„Wojownicze Żółwie Ninja. Bodycount” to tom wart poznania z co najmniej trzech powodów, aby wreszcie poznać prawdziwe oblicze walecznych mutantów i ich środowiska, zachwycać się stylem Bisleya, albo po prostu dać się porwać nieambitnemu komiksowi akcji, gdzie dzieje się dużo, a krew się bez przerwy leje. Non Stop Comics miało nosa i spełniło swą misję, proponując nowe (stare) spojrzenie na trochę zakurzone ikony popkultury.
Fear Agent #1 – Rick Remender i Tony Moore
W pierwszym tomie “Fear Agenta” zawarła się esencja kina twardzieli lat 80. i 90. oraz starych filmów science fiction, ale to wyłącznie otoczka, pod którą autor stara się ukryć trochę dramatu, mówiącego m.in. o radzeniu sobie ze stratą i traumą. Choć nad tym zapewne mało kto zastanawia się na bieżąco, ponieważ prąd akcji porywa do ostatniej strony i często ma to sens.
Gdzieś na marginesie kosmicznego prawie niebytu Heath Huston musi mierzyć się z hordą niemalże dzikich istot, które gonią go w wiadomym celu, on zaś nie ma wyboru i rzuca się w wir ucieczek, starć i kombinowania, jak uniknąć ciężkich, spadających ze wszystkich stron ciosów. Udaje mu się to, już nie z takich opresji wychodził w jednym kawałku, no i zawsze przecież adrenalina korzystnie wpływa na urodę… Ironiczny, podły humor to coś, czego w komiksie nie brakuje. Bohater dodatkowo wzmacnia się whisky, więc to tylko kolejny powód do większego nakręcania się.
Z tym, że Huston wcale taki archetypiczny nie jest. To nie heros (z paletą cech antybohatera) przechodzący przez szeregi wrogów jak nóż przez masło, to nie muskularny gość, co staje na środku placu i mierząc z wielkiego kałacha trafia bezbłędnie w każdego nieprzyjaciela, a sam zostaje ledwo draśnięty. Houston ma talent, pewne zdolności i czasem musi popracować głową (nawet jeśli nie chce), jednak nie raz obrywa, zostaje zdradzony, no i goni za czymś, co rozwiąże największy problem jego obecnego życia. Wydaje się dość prosty, prawda? Nie do końca, ponieważ za szorstką, miejscami prostacką osobą kryje się postać tragiczna, ostatni ocalały Agent Strachu (oddziału mającego bronić Ziemię przed kosmicznym najeźdźcą), człowiek, który stracił bliskich i musiał opuścić dom, stając się nie zawsze mile widzianym najmitą. A wszystko to, co dane jest widzieć odbiorcy na pierwszy rzut oka to bariera, maska i dystans wobec świata.
Jest więc „Fear Agent” takim komiksem, gdzie co prawda dominuje dynamiczna sekwencja zdarzeń, wiele akcji i widowiskowych scen, opatrzonych odpowiednio humorystycznym komentarzem albo monologiem głównego bohatera; ale jest też miejsce na bohatera. I to nie tylko w wymiarze widocznych kompetencji i wizerunku, lecz tego, co go dotknęło, co musiał doświadczyć, czego się obawia, słowem wszystko to, co stara się ukryć przed światem, a najbardziej przed samym sobą, ponieważ próba przepracowania tego może okazać się zbyt bolesna.
Dopełnieniem komiksu są zaś realistycznie, szczegółowo narysowane ilustracje Tony’ego Moore’a, które po prostu się chłonie wraz z prezentowaną historią – i to one są drugim wielkim „szumem” w komunikacie o człowieku. Nie przez niedopracowanie czy chaos, ale ze względu na niewątpliwe walory estetyczne.
Nomen Omen. Całkowite zaćmienie serca – Jacopo Camagni i Marco B. Bucci
„Nomen Omen” jest komiksem trochę niespodziewanym w repertuarze Non Stop Comics, które raczej stawia na rzeczy mało znane i trafiające w grono czytelników konfrontujących się z ciężkimi (albo makabrycznie ludycznymi) tematami, a tu pozornie lekka opowiastka urban fantasy o dziewczynie, wybrańcu, odkrywającym swą prawdziwą tożsamość i ukryty świat. Jak się można spodziewać, fabuła do przesadnie oryginalnych nie należy, choć na razie oferuje ciekawe rozwiązania graficzne i subtelnie zarysowuje pewne – mało popularne – wzorce.
Rebecka „Becky” Kumar to na pierwszy rzut oka przeciętna młoda dorosła, mieszkająca w Nowym Jorku. Wychowywana przez dwie kobiety (matki) radzi sobie całkiem nieźle, ma hobby, jakie w obecnych czasach trudno nazwać niesztamowymi, robi po prostu ładne zdjęcia i wrzuca je na Instagram… Tyle tylko, że cierpi na achromatopsję (ślepotę barw), z którą radzi sobie całkiem nieźle i właściwie nie daje po sobie odczuć, że ma jakkolwiek gorzej w życiu. Jednak pewnego dnia w te proste z pozoru życie wdzierają się osobliwe przebłyski, wizje, a na wycieraczce lądują coraz dziwniejsi goście. Aż wreszcie okazuje się, że Becky taka wcale normalna nie jest, a jej dotychczasowy żywot – co by tu dużo ukrywać – był swego rodzaju kłamstwem.
Chociaż to zaledwie pierwszy tom, czytelnik choć odrobinę zaznajomiony z popkulturą będzie domyślał się do czego może to zmierzać, jakie czekają na niego zwroty akcji, co odkryje i kim się stanie główna bohaterka. Na strukturalnym poziomie to właściwie takie samo dzieło, jak każde inne z protagonistą i wyprawą. „Nomen omen” na domiar ma wiele wspólnego z tysiącem podobnych utworów na poziomie tzw. mięsa opowieści, zaś na skórze (tj. na powierzchowności intrygi) to z kolei trochę motywów zaczerpniętych z tego, trochę z tamtego i trochę czegoś, co od biedy można by nazwać autorskim, ale właściwie nie wypada. Słowem, zabrakło tu – na płaszczyźnie fabuły – elementu wyróżniającego… Pozostaje nadzieja, że kolejne tomy pozytywnie zaskoczą.
O wiele ciekawiej prezentuje się tu graficzność. Czytelnik – wyjąwszy prolog, gdzie spogląda na rozwój wypadków oczami matek – obserwuje kadry nie tyle czarno-białe z założenia, co jakby wyprane z kolorów do szarości, czerni i bieli. One akcentują elementy istotne w prezentacji świata (nadnaturalne) oraz w narracji ilustracyjnej, mającej przybliżyć sposób patrzenia na świat protagonistki. Marco B. Bucci widocznie zainspirowany dalekowschodnią poetyką komiksu postanowił połączyć współczesną szkołę amerykańską (sam jest wprawdzie Włochem, więc powinno być mu bliżej do komiksu europejskiego) i mangową, tworząc dość interesujące i ładne (podkreślić wypada, że nie wybitne) obrazy, gdzie ekspresja i pozy bohaterów raczej nawiązują do japońskiego stylu.
Być może to efekt wprowadzenia i mylnego wrażenia pierwszego tomu, ale „Nomen Omen” mimo że czyta się szybko, nie ma w nim dłużyzn i widać, że autorzy mieli pomysł na narrację graficzną, to niczym szczególnym nie oczarowuje (w pewnym procencie tylko ilustracjami). Werdykt w tym przypadku jest niestety dość trudny w przypadku tego dzieła, gdyż jeszcze wiele zostało do odkrycia, historia ledwo się rozpoczęła, czytelnik na razie dostał ekspozycję i delikatne zawiązanie akcji, więc liczmy, że poprawność tego tomu, zostanie wynagrodzona w następnym.