Wielokrotnie nagrodzony wrocławski pisarz, autor bestsellerowych książek i jednego z najgłośniejszych polskich cykli fantasy, opowiada o pracy nad tekstem, pisaniu, samym w sobie, czytaniu, obawach związanych z przyszłością dystrybucji literatury i inspiracjach z życia, przekutych w motywy literackie.
Adrian Turzański: Od lat stawiasz akcent na opowiadaną historię, przekonujesz, że nie warsztat, lecz koncept, ciekawa fabuła liczą się najbardziej. Ale co w momencie, gdy pióro ani lekkie, ani sprawne, ni jasne w przekazie? Czy w takim wypadku ma większą szansę na zaistnienie? Szczególnie w konfrontacji z bardziej doświadczonymi twórcami?
Andrzej Ziemiański: Historia, którą autor opowiada jest podstawą wszystkiego. Albo trafi do czytelnika, albo nie. Pióro, ciężkie czy lekkie, nie ma tu żadnego znaczenia. Na rynku działa przecież mnóstwo grafomanów, którzy sprzedają nawet i milionowe nakłady. Co z tego, że pisać za bardzo nie potrafią? Najwyraźniej mają ciekawe rzeczy do powiedzenia, w ich duszach tkwi coś, co interesuje rzesze odbiorców.
Skupianie się na samym warsztacie jest oczywiście karmą dla wszelkich krytyków. Ale w przypadku fantastyki krytycy nie mają żadnego wpływu na rynek. Czytelnik zawsze wybierze to, co chce przeczytać, a nie to, co jest ładnie napisane.
Natomiast początkujący pisarz musi myśleć wyłącznie o tym, co chce opowiedzieć. Po kilku, kilkunastu latach wyrobi swój styl, a przede wszystkim zdobędzie doświadczenie. Zaczynanie od szlifowania formy uważam za stratę czasu.
A.T.: A może u niektórych – niezależnie od warsztatu czy fabuły – po prostu dobrze działa marketing?
A.Z.: Samym marketingiem, moim zdaniem, niewiele można zdziałać. Oczywiście film czy porządna gra momentalnie winduje nakłady na jakieś niewyobrażalne szczyty. Ale kampania reklamowa podobna do reklamy nowego gatunku mydła? Nie sprawdza się. Już bardziej kręgi towarzyskie, zwane krytyką literacką mogą jakąś książkę wydobyć z otchłani i ustawić w świetle reflektorów. Ale nie wpływa to zbytnio na ilość sprzedanych egzemplarzy.
Pozostaje więc marketing oparty na osobie samego pisarza. No niestety. Pisarz jest jak prostytutka. Niby wszyscy pracujemy za pieniądze, ale tylko pisarz i kurwa muszą się jeszcze podobać klientowi osobiście. 🙂
I takie podejście do kampanii reklamowej ma sens. Aczkolwiek postaram się nie wymienić tu żadnych nazwisk w obawie przed linczem.
A.T.: Na bazie tego można dojść do wniosku, że już dobra książka sama się nie obroni. Nie mylę się?
A.Z.: Ależ wprost przeciwnie. Bardzo długo zastanawiałem się, co tak naprawdę jest czynnikiem decydującym o powodzeniu na rynku, zakładając oczywiście, że mamy do czynienia z materiałem czytelnym. Otóż, po naprawdę solidnym ważeniu poszczególnych składników wyszło mi, że podstawową sprawą w przypadku powodzenia jest… szczęście.
Odtąd więc wydawca zamiast rozważać wszystkie za i przeciw powinien, wzorem cesarza Bonaparte, zapytać debiutującego pisarza: „Panie, ale czy ma pan szczęście?”
A.T.: Czyli właśnie tak było z „Achają” – miała szczęście? A może Twoje nazwisko, nawet po latach pisarskiej nieobecności, trochę mu pomogło?
A.Z.: „Achaję” szczęście dopadło kilka razy.
Po pierwsze: pisałem ją w latach, kiedy otworzyły się granice i wydawcy zaczęli tłumaczyć wszystko, co ukazało się z tej dziedziny na zachodzie. „Ameryka” nas zalała, nikt nie chciał wydawać Polaków. I w związku z tym „Achaję” pisałem dla siebie, do szuflady, w ogóle nie myśląc, że może się kiedykolwiek ukazać. Dlatego też nie przejmowałem się niczym, the sky was the limit. Stąd bluzgi, stąd postacie, którym bliżej do współczesnych kolegów i koleżanek, a nie do wytwornych i szlachetnych bohaterów antycznych historii. I tylko stąd, z „garażowego” stylu pisania wziął się jej oryginalny charakter.
Po drugie: po zalaniu polskiego rynku produkcją zachodnią, czytelnicy dowiedzieli się, że socjalizm co prawda stwarzał bariery do wydawania książek zza żelaznej kurtyny, ale też chronił nas przed zalewem chłamu. Kiedy to tsunami przewaliło się nad naszymi głowami, czytelnicy zapragnęli jednak czegoś innego, oryginalnego i bardziej współczesnego niż amerykańska klasyka.
Po trzecie: powstała Fabryka Słów. Wydawnictwo nowe, nie bojące się eksperymentować, niegrzeczne, aroganckie i pewne siebie. Takiego wydawcy potrzebowałem. Poza tym Fabryka wyrwała „Achaję” z szuflady przemocą.
I tak to jest ze szczęściem. Gdyby nie złożyły się te trzy czynniki (i wiele innych), trylogia pewnie nadal leżałaby na jakimś zakurzonym dysku komputerowym, a ja robiłbym coś zupełnie innego.
A.T.: Ale na poczytność „Pomnika Cesarzowej Achai” i „Viriona” raczej nie narzekasz. W ich przypadku również zadziałało szczęście, a może głośne nazwisko?
A.Z.: To już zupełnie inna kwestia. Po sukcesie pierwszej serii znalazło się wielu czytelników, którzy chętnie zobaczyliby kontynuację. „Achaja” zdobyła coś, co Romek Pawlak nazwał kiedyś „szeptaną propagandą”. Nie recenzje, nie marketing, tylko wiadomości przekazywane z ust do ucha. To był ten wehikuł, który poniósł dalsze tomy.
No i koniecznie muszę tu wspomnieć o roli hejterów. Niby każdego to dotyka, ale na wielkie szczęście „Achaja” wkurwiła wielu ludzi. I to oni właśnie stali się trzonem aparatu marketingowego promującego kolejne tomy. Zgodnie z przedwojenną zasadą „nieważne co piszą, byleby tylko nazwiska nie pomylili” to hejterzy wypromowali „Pomnik” i „Viriona” w dużej mierze. Czy emocje są dobre czy złe – nieważne. Chodzi o to, żeby powtarzać tytuł i nazwisko autora. To wystarczy.
Dlatego też, ilekroć jakiś zmaltretowany autor pyta mnie czy przyłączę się do kolejnej akcji antyhejterskiej zawsze odpowiadam, że nie. Nie będę pluł na ludzi, którzy zwiększają mi honoraria.
A.T.: Rzec by można, że jesteś optymistą, skoro nawet w hejterach potrafisz dostrzec pozytywne wartości. Wobec tego, jak się zapatrujesz na obecną sytuację na rynku fantastycznym, którą niektórzy zdążyli określić już „kryzysem”? I czy w ogóle odczuwasz skutki tego zjawiska?
A.Z.: Jestem optymistą i, niestety, ten stan mojej duszy traktowany jest przez znajomych jako rodzaj choroby. W Polsce nikt nie może być optymistą. No to postanowiłem odróżnić się od wszystkich.
Kryzysu w fantastyce nie widzę. Mam wrażenie nawet, że to właśnie fantastyka, pospołu z kryminałem, ratuje u nas czytelnictwo w ogóle. A temu, że jest ogólny kryzys literatury jako takiej, trudno zaprzeczyć. Dotyczy on przecież całego zmieniającego świata. Na tym tle jednak fantastyka jest ciągle młoda, zdrowa i ma się dobrze.
A.T.: W takim razie, może wszelkie globalne programy proczytelnicze powinny wykorzystać fantastykę jako narzędzie do swych celów?
A.Z.: Jestem absolutnym przeciwnikiem wszelkich programów proczytelniczych i wszelkiej odgórnej działalności w tej kwestii. Nie urzędnicy, nie rząd, ani nawet nie aktywiści kształtują rzeczywistość. Czynniki oficjalne nie powinny mieć nic do gadania. Zawsze jest więcej szkód niż jakiegokolwiek, choćby iluzorycznego, pożytku.
Wszelkie programy proczytelnicze to porażka. Weźmy choćby „podziel się swoją książką” (tj. każdy śmieć, byleby było za darmo), „czytamy dzieciom” (czemu tylko nudne książki?), albo (to przykład wrocławski): „tu będzie ambitna księgarnia” – skończyło się jak wszystko to, o czym zadecyduje urzędnik. Czyli niczym, stratą, utopieniem cudzych pieniędzy, porażką i co najgorsze – zniechęceniem.
Chciałbym powiedzieć wszelkim zorganizowanym grupom: ręce precz od książek. Zadecyduje czytelnik osobiście. A jeśli jego decyzja będzie oznaczać śmierć książek jako takich, to trudno. Widocznie tak miało być. Sztucznie niczego nie utrzymamy przy życiu.
A.T.: A jeśli dojdziemy do stanu podobnego „451° Fahrenheita”, tyle tylko, że nie odgórnie, lecz oddolnie, użytkownicy zaprzestaną – wyjąwszy indywidualne przypadki – sięgać po literaturę, nastąpi atrofia czytelnictwa? Czy nasza cywilizacja nie zubożeje? A może wręcz przeciwnie, odwróci się od ognia i wyjrzy z jaskini, poznając nowe możliwości?
A.Z.: Przyznam, że nie bardzo rozumiem tego przywiązania do książek. A co będzie, jak ludzie przestaną czytać? Nic. Będziemy mieli społeczeństwo, które nie czyta książek. Zwróć uwagę, że mówię powyższe bez żadnej konotacji emocjonalnej ani wartościującej.
Książki na pewno rozwijają ludzi. Ale medytacje buddyjskie również pełnią tę rolę. Co lepsze? Nie mnie sądzić. Jakie więc będzie społeczeństwo bez książek, którego tak strasznie się boimy? Nie mam najmniejszego pojęcia i w związku z tym nie mogę powiedzieć, że gorsze.
Postarajmy się jednak nie naśladować starożytnych Greków, którzy już kilka tysięcy lat temu narzekali na upadek kultury i obyczajów. Notabene ci Grecy, których często stawiamy sobie za wzór, mieli, jako cywilizacja, dostępnych bardzo mało książek, a i te poznawali często w formie mówionej. [mówię tu o beletrystyce i używam słowa „mało” we współczesnym rozumieniu].
A.T.: Warto w ogóle tak zażarcie – jak zwykło się czynić w niektórych kręgach – bronić tradycyjnej książki? A może korzystniej uświadamiać, że to wyłącznie nośnik treści, na której odbiorca powinien się skoncentrować? Choć z drugiej strony, co odpowie liberatura?
A.Z.: Tradycyjna książka na pewno przetrwa. Prawdopodobnie tak jak płyty winylowe – dla kolekcjonerów, hipsterów, wyrafinowanych znawców – być może powróci moda na noszenie ze sobą papierowych egzemplarzy. Książka, jak i winylowa płyta, jest wytworem artystycznym, z którym przyjemnie obcować, dotykać, obracać w dłoniach… Nie boję się tego, że zniknie.
Bardziej obawiam się, że stanie się z nią coś na kształt tego, co spotkało współczesną muzykę. Strumieniowanie treści. Zapłać jakiś mikroskopijny abonament i czytaj, ile chcesz. Słowem: zamieńmy literaturę na jedną, gigantyczną bibliotekę. I wszystko niby w porządku, ale autor już z biblioteki się nie utrzyma. Ani z hipstersko-kolekcjonerskich wydań. I pewnie rynek podzieli się wtedy na pisarskie gwiazdy, promowane przez wielkie wytwórnie prozy oraz plankton do przeżuwania w jednostajnym streamie, bez rozróżniania poszczególnych tytułów.
A.T.: Zasadniczo, gdzieniegdzie na rynku widać realizacje Twoich obaw, przecież są już pisarze en vogue – i to wielkiego kalibru – którzy zdają się dominować w księgarniach i salonach literackich. Myślisz, że taka droga może się rozwinąć i zaszkodzić rynkowi? Albo nawet samemu czytelnictwu?
A.Z.: Trudno powiedzieć – nie jestem specjalistą od rynku. Bardziej boję się jednak „streamingu” książek, a właściwie szerszego zjawiska, którego motto brzmi: „Tanio! Taniej! Za darmo!!!”. Już nawet fryzjerzy zauważyli, że nie da się tanio i dobrze. Wywieszają na drzwiach swoich zakładów ostrzegawcze napisy w rodzaju: „Tu zabulisz!”. A na rynku ciągle: cena, cena, cena! Nie wiem. Odgórne regulacje prawne są złe. Pomysły olbrzymów, takich jak Amazon, to już są aberracje. Biblioteki online powoli zamienią się w taki Spotify, gdzie nic już nie będzie ważne, byleby kolejna książka podsuwana przez algorytm miała ten sam temat, rytm, nastrój i styl.
A.T.: Wobec tego, właściwie takie działania doprowadzą do zabicia w literaturze indywidualizmu, różnorodności, a nawet swego rodzaju awangardy. Na ile w ogóle ona nam – na polskim rynku – grozi? Dostrzegasz u nas większe – niż zwykle – symptomy rozwijania się tego zjawiska w ostatniej dekadzie?
A.Z.: Nie mogę odpowiedzieć na pytanie dotyczącej ostatniej dekady w naszej literaturze, ponieważ… nie czytam książek. To znaczy nie czytam beletrystyki. Dość dawno temu przerzuciłem się na wspomnienia, biografie, literaturę faktu i książki historyczne. Nie mam rozeznania w najnowszej prozie.
A.T.: Mimo wszystko nie przeszkadza Ci to w pisaniu tekstów literackich. Jak to właściwie z tym jest? Skoro obecnie bliższa Ci tak zwana literatura non fiction, dlaczego nie oddasz się jej też twórczo? Czemu nie poświęcisz się opisom swych podróży albo opracowaniom o architekturze? Co w fikcji jest takiego kuszącego, czego dać nie może twórczość niebeletrystyczna? A może, co w niej sprawia, że nie jest tak pociągająca?
A.Z.: Zaprzestanie czytania powieści nie przeszkadza w ich pisaniu. Kiedyś czytałem około 100 książek rocznie (co daje jedną na trzy dni, mniej więcej). I dlatego po przeczytaniu około 1500 książek, nazwijmy to: „fabularnych”, można sobie odpuścić dalsze ich czytanie. Nic już mnie w nich nie zaskoczy.
A książek non fiction nie piszę, bo u mnie proces tworzenia jest zawsze żywy. Zaczynając książkę nie mam zielonego pojęcia jak się skończy. Dlatego też na wszystkie liczne propozycje stworzenia książki historycznej niezmiennie odpowiadam: „nie”. Po prostu nie potrafię napisać książki, kiedy z góry znam zakończenie.
A.T.: Czyli jeszcze nie wiesz, jak skończy się – pisany obecnie – czwarty tom? I właściwie cała historia „Viriona”? Bo z tego, co słyszałem, czwórka na grzbiecie nie będzie ostatnia w tym cyklu.
A.Z.: Jeszcze nie wiem, jak się skończy. Nie mam też pojęcia, ile tomów będzie liczył. Teoretycznie czwarty tom powinien zamknąć opis jego młodości. Ale gdzieś tam chodzi mi po głowie opisanie życia Viriona w bardziej zaawansowanym wieku. Kiedy już będzie szermierzem natchnionym i może spotka Achaję?
Ale jak to czasowo wypadnie – jeszcze nie wiem. Przede mną największe wyzwanie, czyli dokończenie losów samej Achai.
No i Breslau Blitz się dobija, ale to już zupełnie inna historia.
A.T.: Zatem po czwartym tomie „Viriona” czeka nas kontynuacja „Achai” i „Pomnika Cesarzowej Achai”?
A.Z.: Najprawdopodobniej. Ale niekoniecznie tak zaraz. Dobija się straszliwie Breslau Blitz, twierdząc, że Virion wypchnął go z kolejki, bo nieźle robi mieczem, a on się nie chciał awanturować. Jest jeszcze kilka innych pomysłów.
W każdym razie parę spraw opisanych w „Virionie” pozwala mi nareszcie napisać trzecią część trylogii o Achai i zakończyć ją ostatecznie.
Zainteresowanych chronologią i zmianami, jakie w niej zaszły z biegiem lat, odsyłam do tekstu: „Żeby to nie był czeski film” na stronie ziemianski.com.pl
A.T.: Czy wśród tych pomysłów nie znajduje się aby opowieść osadzona w steampunkowym świecie, o wdzięcznej nazwie „Wojny zegarów”?
Jasne. Na szczęście nie mam jeszcze nawet zarysu fabuły, ani nawet pomysłu, bo już byłoby jęczenie, próby przekupstwa i cwaniackie zachowania w kolejce. A potem strajk!
A.T.: Mam rozumieć, że jak już pomysł się rozwinie, zarysuje, to zaczyna „uwierać” tak, że nie sposób nie przelać go na papier?
A.Z.: „Uwierać” to bardzo dobre określenie. Nie daje spokoju. Ale nie to jest najgorsze. Bardziej potrafią dopiec pomysły, które rozpoczynają daną opowieść. Wiem jak się coś zacznie, wiem co chcę powiedzieć i… nic dalej. Nic, tylko depresję zarejestrować u dentysty… czy jakoś tak.
A.T.: Czyli zdarzają Ci się blokady twórcze? Albo chociaż niepewność, w jakim kierunku dalej poprowadzić historię?
A.Z.: Wszystkim się zdarzają, nie jestem tu żadnym wyjątkiem. Tak po prawdzie to koszmar, ale trzeba nauczyć się z nim żyć. 🙂
Trzeba odróżnić jednak zwykłe lub okresowe spadki formy, od blokady całkowitej. Kiedy ona nastąpi, koniecznie należy odpuścić, pojechać gdzieś, dramatycznie zmieniając otoczenie (na przykład na drugą półkulę), myśleć o czymś innym, uprawiać sport, ponieważ jak się tego nie zrobi, dopadnie szybko frustracja i alkoholizm.
Natomiast blokady okresowe da się przezwyciężyć wdrażając procedurę. Zawsze źle pisze się w grudniu – to nie zmuszać się, wyjechać, spacerować.
Fatalne, jeśli chodzi o samopoczucie są miesiące szalejącej pogody (luty, marzec), ale tu wystarczy przyjąć dzienną normę stron i da się ją szybko wyrobić.
Podobnie jest z miesiącami, w których pogoda z reguły jest wspaniała i sprzyjająca (choćby czerwiec). To znaczy sprzyjająca wszystkiemu poza pisaniem. Wtedy też, procedura ratuje przed frustracją. I w ogóle, generalnie, jak jakiś twórca narzeka to dobrze mu robi kontakt z kolegą, który siedzi w pracy od 7:30 do 15:30 plus dojazdy, humory szefa i niska pensja. To działa jak sole trzeźwiące na melancholię.
W sumie nie trzeba się przejmować. Blokady pisarskiej nie wymyślono po to, żeby zakończyć istnienie literatury na świecie. Ona istnieje wyłącznie dlatego, żeby tych narcyzów o wybujałym ego (czyli pisarzy) sprowadzać, przynajmniej od czasu do czasu, na ziemię.
A.T.: Nie da się ukryć, że jesteś niezwykle aktywny i często wyjeżdżasz, nieraz też w egzotyczne (dla nas) kraje. Czyżby był to indeks tego, że częściej niż okresowo borykasz się z takimi blokadami, chwilową niemocą? A te wyjazdy są właśnie – przynajmniej po części – remedium. Już kiedyś wspomniałeś mi, że miejsca te (jak Guilin) stają się dla Ciebie inspirujące i pozwalają rozwinąć pewne pomysły.
A.Z.: Nie, generalnie wyjazdy to albo poszukiwanie inspiracji, albo wręcz – podążanie śladami jakiejś postaci historycznej, którą później, w trochę zmienionej formie, umieszczam na kartach własnych powieści. Tak na przykład było z Kubą i wyprawą śladami Che Guevary, którego opisałem w „Pomniku” jako „Kolesia” Varika. „Koleś” to właśnie polski odpowiednik słowa „Che” – określenia nadużywanego przez doktora Guevarę, a na wyspie niezbyt znanego.
W każdym razie zobaczyłem nareszcie szlak bojowy duetu Castro-Guevara, dotknąłem własnymi palcami słynnego buldożera, którym el comandante osobiście rozwalał tory i powstrzymał wojsko jadące na odsiecz siłom dyktatora… Wszystko to znalazło się w „Pomniku” jako hołd jednego pisarza wobec drugiego, bo nie ideologia mnie interesuje w tej postaci, a jej romantyzm oraz pewne mechanizmy rewolucji, które obnażył.
Podobnie jest z innymi wyjazdami. Poza samą ciekawością nowych doświadczeń, w tle jest z reguły jakaś historia.
A.T.: Hmm… To znaczy, że czasem – podczas podróży czy jakiegokolwiek poznawania opowieści – przypadkowo możesz natknąć się na jakiegoś bohatera, miejsce albo wydarzenie, które zakiełkuje jako motywy w Twojej historii. Zdarzyło się już to kiedyś?
A.Z.: Zdarza mi się to non stop. A właściwie trzeba powiedzieć, że to podstawa mojego pisania. Ja wyłącznie opisuję historie, które dzieją się wokół mnie. Oczywiście żadna w całości od razu. Ale wszystko, co obserwuję, wszyscy ludzie, których spotkałem, z którymi rozmawiałem, to elementy mozaiki, składające się potem na powieść. Ja tylko dobieram do siebie kolorowe kamyczki. Niczego nie wymyślam, bo nie ma takiej potrzeby. Podkreślę: ja tylko i wyłącznie składam w całość cząstki, które obserwuję wokół siebie. Dlatego podróże są tak ważne, bo wyrywają mnie z otoczenia, które znam, ułatwiają obserwację. Ale to nie muszą być dalekie podróże. Generalnie doskonałe pod tym względem są spotkania z czytelnikami. Z każdego wychodzę z głową wypchaną nowymi pomysłami.
A.T.: W takim razie można założyć, że dostrzegasz praktycznie we wszystkim źródło inspiracji? Tylko o różnym stopniu natężenia.
A.Z.: Wszystko jest inspiracją – to prawda. Tym bardziej, że ja nigdy nie szukam całej prawdy objawionej, w jednym kawałku. Każdy tekst, który piszę to mozaika, zbiór tysięcy elementów, które zaobserwowałem i składam do kupy. Zawsze powtarzam, że ja niczego nie wymyślam. Wszystko już było: czy w faktach obecnych na kartach podręczników historii, czy w gazetach codziennych, czy na ulicach miast. Bohaterami są ludzie żyjący naprawdę (często bardzo znani przecież).
Ale… cóż. Mogę powtarzać, że to postmodernizm, że tworzę jedynie kolaże z elementów, które już były, nie wymyślam na nowo, ale i tak mi nikt nie wierzy.
A.T.: Czy to sugestia, że właściwie wszystko zostało już opowiedziane? Tylko powraca w nowych formach, mediach, spojrzeniach czy szatach, choć wciąż opiera się na tych samych, podobnych albo hybrydycznych założeniach.
A.Z.: Pewnie, że wszystko zostało już powiedziane. Na szczęście nikt nie jest w stanie ogarnąć całości, tego co już powstało. Śmiało więc można konfabulować i wpierać, że to własne 🙂
A poważnie, czasem czytając jakąś powieść sprzed bez mała dwóch tysięcy lat (choćby „Metamorfozy” Apulejusza), mam wrażenie, że autor jest mi bliższy duchowo niż kolega, który tworzy współcześnie w tym samym mieście. Wolę wrócić do „Metamorfoz” niż do wielu współczesnych rzeczy. A jak ktoś nie lubi Apulejusza, to niech sięgnie do Boccaccia. Autor znacznie późniejszy, ale piszący ciągle o tym samym. Albo do Pasoliniego. To już współczesność, a opowieść identyczna. Mógłbym tę wyliczankę ciągnąć prawie w nieskończoność.
A.T.: Można więc przypuścić, że od dawna żyjemy w czasach bezustannych trawestacji? Mówimy o tych samych sprawach i wydarzeniach, tyle tylko, że uaktualniamy bądź stylizujemy je językiem, sztafażem, konstrukcją czy rysem bohaterów.
A.Z.: Powiem więcej. Jean Delumeau pisał kiedyś, że autor średniowieczny, zapytany, dlaczego nie pisze o czymkolwiek nowym, a tylko obraca się ciągle w kręgu tematów od dawna znanych odpowiedziałby pewnie: a po co szukać nowego? Jest przecież tyle starych, wypróbowanych tematów…
To, że musimy codziennie mieć coś nowego, to tylko mit. Tylko opakowanie. Robimy dokładnie to samo, co w średniowieczu, tyle tylko, że dysponujemy większą trochę bazą, to i możliwości kompilacji jest więcej. Tylko trochę więcej, niestety. Zwracam na to uwagę oglądając często najnowsze filmy i przepowiadając co będzie dalej, ponieważ widziałem już realizację tych samych scenariuszy w swojej młodości. Podanych wtedy w innym opakowaniu, z inną wymową i zrealizowanych innymi środkami technicznymi. Kiedy ogląda się „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, to przed oczami staje „Człowiek z Rio”, któraś tam „Mumia” jest trawestacją westernu „Złoto MacKenny” i tak dalej, i tak dalej. Nie dajmy sobie nakłamać, że otrzymujemy codziennie nowe rzeczy. One już nawet nie są odgrzewane – to produkcja seryjna.
A.T.: Skoro zatem trudno stworzyć nową i wcale oryginalną historię, temat, intrygę, zamiast opresyjnie ich szukać, może lepiej skupić się na formule i technikach opowiedzenia już istniejących? Spróbować ułożyć pozornie niedopasowane puzzle różnych motywów literackich, ale tak, aby nie stworzyć groteski, tylko wiarygodny tekst kultury. No i – przede wszystkim – sprawić, żeby był na tyle ciekawy, by ktoś chciał go przeczytać.
A.Z.: Proponowałbym nie zajmować się tym wszystkim, co nazywamy techniką tworzenia. To nie powinno w ogóle obchodzić autora. Jedyne, na czym trzeba się skupić, to opowiedzenie historii. Historii jak najbardziej nasączonej osobowością pisarza, jego przeżyciami, jego stanem umysłu. A technikę podpowie nam podświadomość, a potem doświadczenie.
No zaraz, ktoś może powiedzieć, to najpierw twierdzę, że nie da się opowiedzieć oryginalnej historii, a teraz z kolei mówię, że trzeba ją zbudować z oryginalnej osobowości i przeżyć pisarza?
Owszem, tak twierdzę i nie jest to sprzeczne. Bowiem ani nasza osobowość, ani nasze przeżycia nie są takie oryginalne jak się nam zdaje. Powtarzalność i umysłu, i zdarzeń jest ogromna. Opowiedzmy jednak to, co wiemy i będziemy wiarygodni. Nie odkrywczy. Zaledwie wiarygodni.
A pisanie w taki sposób, żeby ktoś to chciał przeczytać, to prosta droga do klęski. Piszmy tak, żebyśmy sami chcieli to przeczytać.
A.T.: Hmm… Czy to w takim razie nie świadczy o tym, że jako czytelnicy też nie jesteśmy przesadnie oryginalni w oczekiwaniach i doborze lektur?
A.Z.: Nie sposób mi oceniać czytelników, bo nie mam pojęcia, co nimi kieruje. Sam jestem czytelnikiem i mogę wypowiadać się jedynie o sobie. A tutaj jest (u mnie przynajmniej) tak, jak w życiu: główną rolę w wyborze lektur ma „pośrednik”. To w psychologii osoba, do której mamy zaufanie i na podstawie uwag której dokonujemy wyborów. To szersza kwestia i nie dotyczy tylko czytelnictwa. Wielokrotnie przekonałem się jednak, że ten mechanizm działa. I to nawet wtedy, kiedy nie uświadamiamy sobie jego istnienia.
A.T.: A zdradziłbyś, kto jest takim pośrednikiem w kwestiach czytelniczych w Twoim życiu?
A.Z.: Kiedyś był nim kolega z ogólniaka, który, w przeciwieństwie do mnie, czytał, jak to się wtedy mówiło „literaturę poważną”. I dzięki niemu odszedłem od Winnetou Karola Maya, w stronę Vonneguta, Hellera, Hessego oraz wszelkich dzieł zwanych dzisiaj klasyką.
Dzisiaj nie mam chyba „pośrednika” i dlatego pewnie nie czytam w ogóle beletrystyki. Czasem zainspiruje mnie jakiś czytelnik, ale to naprawdę zdarza się rzadko.
A.T.: Jak wobec tego aktualnie dobierasz pozycje niebeletrystyczne? W ogóle istnieje tu jakiś klucz?
A.Z.: Na dwa sposoby. Są rzeczy, których muszę się dowiedzieć, więc kupuję wszystko na ten temat. Łażę też po ulubionych księgarniach i patrzę, co mi się spodoba. Czasem zaciekawi mnie wywiad z autorem, jeśli sensownie odpowiada na pytania, to chętnie zamawiam jego książkę.
A.T.: Kończąc naszą rozmowę, gdzie czytelnicy będą mogli Cię spotkać w najbliższym czasie? Zakładam, że w związku z premierą „Viriona 3. Adepta” trochę okazji się nadarzy.
A.Z.: Trasa promocyjna jest planowana. Ale… Bardzo będzie przypominać zeszłoroczną. Ponieważ jest z nią ciągle ten sam problem.
Czytelnicy często piszą, że nie chcę przyjechać do ich miasta, że odwiedzam ciągle te same rejony. Ale wina nie leży po mojej stronie, tylko infrastruktury. Jest w Polsce tylko kilka Empików, które są salonami z miejscem, gdzie można się spotkać. Reszta to zwykłe księgarnie i tam możemy się spotkać jedynie w korytarzu – co w przypadku galerii handlowej nie należy do rzeczy przyjemnych. Świat Książki? Nie ma miejsca. No i co mam zrobić? Mieszkam we Wrocławiu, więc gdybym chciał (a bardzo chcę) odwiedzić Ścianę Wschodnią, to do dyspozycji jest tylko Rzeszów. Ale w przypadku trasy nie może to być tylko jeden punkt. Najbliższy od Rzeszowa salon Empiku jest w… Gdańsku (Warszawę pomijam – tam będzie spotkanie premierowe).
Cóż więc powinienem zrobić? Przeanalizujmy pomysły:
– BIBLIOTEKI. Niestety, niemożliwe jest ułożenie trasy z bibliotek. W przypadku każdej z nich negocjacje dotyczące organizacji spotkania trwają co najmniej pół roku i nigdy nie wiadomo, jak się skończą. Jak więc ułożyć trasę nie wiedząc, które elementy w niej będą, a które nie? Jak ją reklamować?
– KONWENTY. Wstęp na konwent jest prawie zawsze płatny, co odstrasza wielu czytelników. Nie dziwię się, co to za promocja, kiedy jej adresat musi płacić? Po drugie konwenty się nie reklamują poza fandomem. Efekt: na konwentowe spotkanie w Łodzi przyszło sześć osób (większość dowiedziała się o nim z mojego Twittera). W tej samej Łodzi, trzy tygodnie później, do Empiku przyszło ponad pięćdziesiąt osób.
No i tak to wygląda. Jeżdżę bardzo chętnie w dowolne miejsce. Jeśli któryś z czytelników chciałby przyspieszyć mój przyjazd, wystarczy zgłosić taką chęć w najbliższej bibliotece publicznej. Adres e-mail jest na stronie www.
Bardzo dziękuję za rozmowę i objaśnienie wielu kwestii.
Luty – marzec – kwiecień – maj 2019