Zwieńczenie historii Królestwa Traw sprawia, że czujesz się oszukany. Co prawda można się było spodziewać takiego rozwiązania, gdzieniegdzie rozsiano drobne tropy i pobudzono podejrzenia, ale zgrabna gra archetypami i umiejętna narracja pozwoliły utrzymać odpowiednie napięcie. Matt Kindt rozumie konwencje, wie, że zaskoczenie u czytelnika wcale nie łatwo osiągnąć, o ile chce się zachować spójność i sens, dlatego u niego każdy jest podejrzany.
W trzecim tomie serii autor pozwala nam spojrzeć na sprawę praktycznie z każdej strony, wchodzimy w umysł mieszkańców Królestwa Traw, władz Cargill, postronnych związanych z dawną aferą i, przede wszystkim, winnego większości napięć oraz wciąż niezabliźnionych ran. Taka żonglerka narracjami niewielkim kosztem (lekkim zwolnieniem tempa, brakiem głębszego wejścia w konkretne perspektywy) pozwoliła zapoznać się z motywacjami bohaterów, zidentyfikować ich potrzeby i niejako zrozumieć, jak i przez co zostali ukształtowani. A to przekłada się na – głównie ze strony autora komiksu – obiektywne spojrzenie na te społeczności, ich różnice i konflikt, na który wpływa kilka czynników, lecz czasem (w opinii postaci) sprowadzany jest do dualizmu moralnego „my – oni”, w obu grach. Ciekawe, może nie do końca pełne (niedopowiedzenia są tu dużym plusem – otwierają drzwi domysłów) zarysowanie ludności Królestwa Traw, szkoda tylko, że nie poświęcono więcej miejsca osobom z Cargill, ale nie można mieć wszystkiego.
„Grass Kings” w interesujący, nienachalny sposób stara się pokazać, jak funkcjonuje umowa społeczna – zwana systemem, jakie są konsekwencje braku stabilnych fundamentów i niesprawnych instytucji, co dzieje się, gdy brakuje kontroli i opieki, kiedy coś zależy od ludzkiej życzliwości albo widzimisię. Zwraca się tu także uwagę jak działa oprogramowanie umysłu (kultura), wpajanie wzorców i ideałów, które choć czasem empirycznie przynoszą ból, potrafią ostatecznie przesterować myślenie tak, że w końcu zacznie się przypisywać tym zjawiskom wartość pozytywną.
Fabuła w tej części nie jest niestety tak potoczysta jak w poprzednich, większość wątków zostało zawiązanych, choć nie wszystkie w sposób satysfakcjonujący. Czasami czuło się niedosyt, ale nie dlatego że twórca pozostawił kilka niedopowiedzeń, lecz po prostu zbyt uogólnił albo uciął je, mało wiarygodnie motywując takie działanie. Rozwiązanie zagadki też nie jest przesadnie rewelacyjne czy odkrywcze – pobudki mordercy i to, kim właściwie jest to dobrze zmontowany zespół klisz. Ale to droga do tej odpowiedzi była znacznie bardziej angażująca i zadowalająca. Bywały jednak lepsze wyjścia. Co nie oznacza, że brakuje tu sensu.
Z plusów „Grass Kings” nie można zapomnieć o wspomnianej między wierszami zabawie z czytelnikami. Niepozorność to narzędzie, z którym Kindt radzi sobie wspaniale, właśnie ona odciąga uwagę od faktycznego sprawcy. Doprowadza odbiorcę do sytuacji, gdy odkrywa, że pod dywanem kryje się klapa do tajemniczego pomieszczenia – kurtyna opada, okazuje się, że i tak skomplikowana historia ma jeszcze jedno dno. Wówczas drobne potknięcia są zrekompensowane.
Tyler Jenkins utrzymuje poziom, ponownie zabiera nas do onirycznie narysowanego świata, gdzie pastelowe barwy nałożone przez Hilary Jenkins zadziwiająco dobrze wspomagają budowanie klimatu. Kolory odgrywają tu niebagatelną rolę, wtórują grze pozorów i odsyłają do pewnych skojarzeń: niewinności, sielanki, arkadii, które – po namyśle i wgryzieniu się w historię – gniją, obgryzane przez robactwo. Taka szata graficzna intrygująco kontrastuje z makabrą, okrucieństwem i przemocą.
„Grass Kings” to jeden z ciekawszych komiksów kryminalnych w ogóle. Nie jest dziełem wybitnym, ma wady i czasem trochę się ciągnie, ale prawie przez całą lekturę trzyma w niepewności, wprowadza procesy myślowe na wyższe obroty i nie pozostawia obojętnym po przeczytaniu. Z pewnością będzie to niezapomniane, wyjątkowe doświadczenie. Czekam na więcej Matta Kindta.