A gdyby tak zawalił ci się świat? Ale nie jak w Asteriksie i Obeliksie, gdzie niebo spadało bohaterom na głowy. Co gdyby świat, jaki był do tej pory, naprawdę się skończył? Budzisz się rano, wstajesz i od razu to wiesz: wszyscy twoi znajomi nie żyją. Cała rodzina, najbliżsi – ich też już nie ma. Na ulicach miasta trafiasz wyłącznie na trupy. Tyle że to nie jest zombie apokalipsa. Ci ludzie nie wstaną, aby cię zjeść. To tylko gnijące powoli zwłoki, a ty jesteś wśród nich zupełnie sam. Nie masz do kogo się odezwać. Nie możesz nikogo poprosić o radę. Nikt ci nie pomoże. Co byś wtedy zrobił?
„Śmierciowisko” nie jest jednak książką traktującą o apokalipsie i o tym, jak ją przetrwać. Ta wydarzyła się koło trzydziestu lat wcześniej i wyglądała mniej więcej tak, jak to zostało wyżej opisane. Ludzkość w kilka dni została zdziesiątkowana przez niezwykle zjadliwego wirusa. Przetrwali nieliczni – lecz przecież przeżyli! Nie było wyraźnego klucza, który wskazywałby przyczynę ich ocalenia. Po prostu okazali się odporni na epidemię. Wkrótce ludzie ci zaczęli skupiać się w grupy, tworząc z czasem mniejsze lub większe osady. Tym enklawom ludzkiej cywilizacji daleko jednak do normalności. W zdewastowanych miastach prędzej można trafić na agresywne bandy niż na przykładne społeczności. W lasach grasują zdziczali barbarzyńcy, którzy swoje przetrwanie oparli na grabieży i brutalnej przemocy. Bardziej zaawansowane technologicznie osiedla są nieufne wobec obcych. Nie starają się przywrócić ludzkości dawnej chwały – a nawet jeśli, niespecjalnie im to idzie. Tak mniej więcej wygląda tło fabularne powieści.
Książka skupia się na postaci Doroty, młodej dziewczyny żyjącej w położonej na uboczu wiosce. Jej mieszkańcy specjalnie osiedlili się z dala od reszty świata. Nie odcięli się zupełnie i zdarza im się handlować z sąsiadami. Niektórzy wędrują nawet do dawnych metropolii, przeszukując je w poszukiwaniu wartościowych rzeczy. Wolą jednak życie w odosobnieniu. Nie zależy im na zdobywaniu wiedzy, rozwoju, czy przywracaniu chwały ludzkości. Mają w pogardzie książki. Epidemię traktują jak karę boską, a ocalenie jest dla nich w jakimś sensie wyróżnieniem. Samobójstwo uznają za wyjątkowo straszną zbrodnię, niemal równie wielką co morderstwo. Zajmują się głównie rolnictwem, hodowlą zwierząt, rękodziełem i drobnym rzemieślnictwem. Wszystko przede wszystkim na własny użytek. Ich życie jest proste, ale w gruncie rzeczy prowadzą sielską egzystencję. Do czasu. We wsi zaczynają ginąć ludzie, a ofiary w jakiś sposób wydają się związane z Dorotą.
Z czasem atmosfera gęstnieje. Rodzi się napięcie. Strach i niepewność wywołują u mieszkańców agresję i nieufność. Na wierzch wychodzą skrywane tajemnice. Pojawiają się wzajemne pretensje. Okazuje się, że pod pozorami szczęścia miejscowi maskują dramaty i głębokie, niezabliźnione rany. W jakimś sensie widzimy tu ludzi złamanych, naznaczonych. Paradoksalnie jedną z ich win jest to, że ocaleli z epidemii.
Portretując tę zamkniętą społeczność, Anna Głomb zabiera czytelnika w rejony, które mogą przywołać na myśl małomiasteczkową mentalność odmalowaną przez Stephena Kinga. Pisarka robi to sprawnie i z polotem, tak że mimo wszystko wywołuje dreszczyk emocji. I najfajniejsze jest w tym właśnie to, jak powoli buduje napięcie, stopniowo dokłada kolejne elementy, które niechybnie prowadzić powinny do finału niczym z powieści jej amerykańskiego kolegi po fachu.
A potem, gdzieś w połowie książki, cały ten umiejętnie budowany nastrój pryska. Opowieść zmienia charakter. Nieuchwytne zagrożenie, tak dobrze skrywane w pierwszych rozdziałach, zostaje brutalnie nazwane, rozpoznane i objaśnione. Grozę zastępuje baśniowość. Społeczność i relacje Doroty z innymi mieszkańcami przestają być głównym tematem, a historia skupia się już tylko na postaci głównej bohaterki, starającej się naprawić wyrządzone zło.
I co ciekawe, ta przemiana wychodzi „Śmierciowisku” na dobre. Można się zżymać na to, jak autorka przeprowadziła tę transformację (za szybko, zbyt dosłownie), ale książka staje się przez to ciekawsza: wychodzi poza schematy i nie daje się łatwo zaszufladkować. Co ważne, narracja pozostaje wciągająca do samego końca. Po tym punkcie przełomu nadal chce się czytać.
Jest tu też pewna rzecz, którą warto zauważyć. Pierwsza część „Śmierciowiska” to splecione ze sobą dwa poziomy opowieści: rozrywkowy i – nazwijmy to – intelektualny. Początkowo są one nierozerwalne i stanowią jedną całość, oferując czytelnikowi błyskotliwy horror. Druga, baśniowa część powieści powoduje jednak pewne rozwarstwienie, przez co historia Doroty staje się metaforyczna i podatna na interpretacje. Książka już nie tylko bawi, ale staje się również pretekstem do dysputy. „Śmierciowisko” można więc odczytywać jako walkę z sobą, z własnym pesymizmem i zgorzknieniem, historię o winie i karze, o poświęceniu, o gniewie, towarzyszącym ludziom od zarania dziejów, o potrzebie dostrzegania dobra tak u innych, jak i u siebie. Rozrywkowy charakter pozostaje, ale powieść zyskuje głębię.
Warto podkreślić jeszcze jedną ważną kwestię. Fakt, że powieść ma tak sugestywny nastrój, wynika w dużej mierze z tego, jak autorka wykorzystuje przyrodę i pogodę. Najbardziej dosłownie ukazują to zmiany pór roku pod koniec książki, gdzie wraz z podróżą Doroty przez las zmienia się aura. Ale działa to też na początku, choćby poprzez podkreślanie, że roślinność nie powinna być tak szybko się rozrastać, a sam las wydaje się gniewny, niespokojny. Bardzo dobrze to wychodzi i trzeba za to autorkę docenić – tym bardziej, że „Śmierciowisko” to jej debiut.
Zdarzają się jednak momenty, że coś nie pasuje. Ot, drobiazgi. Jak choćby wówczas, gdy przybyły do wsi sprzedawca, przekazując Pszczelarzowi igłę, dodaje kilka rzeczy gratis „od firmy”. Niby tak się dziś mówi, niby słowa są trwalsze niż rzeczywistość, ale jednak „firma” w świecie „Śmierciowiska” jest wyrazem martwym, zwrotem ze świata, który przeminął. Zdaje się doń nie pasować, choć podobnie odczuwałem obecność radia na Zimie w „Lewej Ręce Ciemności” Ursuli Le Guin. Takich drobnych zgrzytów jest więcej, choć trzeba oddać sprawiedliwość, że ani nie ma ich aż tak dużo, ani nie mają większego znaczenia.
A propos Le Guin, szkoda, że autorka w niektórych miejscach nie pokusiła się choć w małym stopniu o naśladowanie stylu Amerykanki tudzież jej sposobu patrzenia na świat. Są fragmenty, które aż proszą się o inne potraktowanie – przykładem niech tu będzie zachowanie barbarzyńców z lasu. U autorki „Ziemiomorza” widoczny był oczywiście dużo większy optymizm. „Śmierciowisko” jest dość ponurą (lecz nie przygnębiającą!) książką. Mimo to ubogacenie opisu egzystencji dzikusów wyszłoby powieści tylko na dobre. Prostota stylu i spojrzenia może tu jednak zostać uznana zarówno za wadę, jak i zaletę powieści Anny Głomb.
Wątpię, by „Śmierciowisko” trafiło w gusta każdego miłośnika grozy. Autorka mogła wybrać bezpieczną drogę i pozostać w klimatach horroru Stephena Kinga, eksploatując stare, dobre schematy. Poszła jednak w innym kierunku i w efekcie dostajemy debiut odważny, a przede wszystkim oryginalny i świeży. Książka jest dobrze napisana, w lekturze nie przeszkadza nawet pewna przewidywalność wydarzeń. Widać tu także, że Anna Głomb, choć dopiero na początku kariery pisarskiej, świadomie posługuje się słowem, wie jak chce pisać i co dokładnie chce powiedzieć. Choć mam nadzieję, że kolejna książka autorki będzie jednak lepsza, „Śmierciowisko” to udany debiut.
wydawnictwo: Videograf II
data wydania: październik 2012 (data przybliżona)
ISBN: 9788378351207
liczba stron: 289
słowa kluczowe: Powieść polska, 21 w.
kategoria: fantastyka, fantasy, science fiction
język: polski
typ: papier