Charakterystyczna animacja ze skaczącą lampką towarzyszy mi już niemal ćwierć wieku. Pamiętam kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na seansie „Toy Story”, bajki, która wywróciła mój ówczesny dziecięcy świat do góry nogami. Od tamtego momentu obejrzałem większość produkcji Pixara i chyba nigdy się na nich nie zawiodłem. Nawet słabsze pozycje w ich dorobku, pokroju „Aut 2”, nie schodziły poniżej poziomu średniaka, a zdecydowana większość to były najwyższej klasy bajki (z ukoronowaniem w postaci „W głowie się nie mieści”). Dlatego też kiedy zobaczyłem reklamówkę „nowego Pixara”, w którym moja ulubiona wytwórnia bajek wzięła na warsztat motyw, który zawsze mnie cieszy – wrzucenie świata fantasy we współczesne nam realia – „Naprzód”stało się jednym z najbardziej przeze mnie oczekiwanych w 2020 roku filmów!
I choć zwiastun rozbudził we mnie entuzjazm, to także obawy. Obrana konwencja pozwalała na obudowanie filmu scenkami pokazującymi jak fantasy zmierza się ze współczesną nam codziennością, a w tym wszystkim łatwo mogła się zgubić sama historia – w podobną pułapkę niemal wpadł Disney przy okazji kontynuacji „Ralpha Demolki”. Na szczęście w Pixarze dobrze zdawali sobie z tego sprawę, i nie stracili z oczu celu, jakim było opowiedzenie mądrej historii, z obowiązkowym wyciskaniem łez i pokrzepiającym morałem. Opowieść zbudowana została wokół dwóch braci – młodszy, Ian, nigdy nie poznał swojego ojca, ten zmarł zanim Ian się urodził. Starszy, Barley, spędził z nim jedynie pierwsze lata życia. Wszystko zmienia jednak prezent, jaki chłopcy otrzymują na urodziny Iana – kostur, który umożliwi im przyzwanie taty na jedną dobę. Oczywiście coś od razu pójdzie nie tak i obaj bracia – zahukany i szukający swojego ja Ian oraz kurczowo trzymający się przeszłości Barley – będą musieli wyruszyć w podróż, która pozwoli im odkryć kilka ważnych rzeczy na temat ich samych. Aha, w podróży towarzyszyć im będzie pół ojca. Te dolne pół. „Weekend u Berniego” w wersji Pixara!
I choć ma to być podróż ekscytująca i obfitująca w wydarzenia, historia rozkręca się powoli – zdecydowanie brakuje w pierwszej połowie odrobiny dynamiki. Ani kolejne przeszkody nie powodują szybszego bicia serca, ani żarty nie wywołują śmiechu – większość z nich i tak widzieliśmy już w zwiastunach. Przez pewien czas odnosiłem też wrażenie, że historia trochę za mało miejsca poświęca ojcu, nawet jeśli ten jest jedynie dolną połową przyzwanego z zaświatów gościa, ale po obejrzeniu całości rozumiem zamysł twórców. Druga połowa filmu zdecydowanie wynagradza wolniejsze tempo pierwszej, a finał, wiadomo – łzy będą się lały, by na koniec dostać zdrową porcję grzejącego serduszka dobra. Bierzcie, póki dają, świat poza salą kinową i tak zdąży wam dokopać.
Polska wersja nie boli w uszy, trzyma dobry poziom, choć oczywiście chętniej usłyszałbym Chrisa Pratta i Toma Hollanda niż Jakuba Gawlika i Pawła Małaszyńskiego. Tego samego nie można powiedzieć o tłumaczeniu, ponieważ Jan Wecsile jak zawsze próbuje być bardziej scenarzystą niż tłumaczem (choć chyba robi to w nieco mniejszym stopniu niż w kilku ostatnich ostatnich filmach). Czy naprawdę w Polsce istnieje tylko jeden tłumacz bajek? I to akurat taki, od którego żarcików ma się zawsze ochotę rzucić pod nosem „OK boomer”? Chętnie porównam sobie rodzimą wersję z oryginałem, kiedy ten ukaże się już na nośnikach. A okazji do tego z pewnością nie zabraknie, bo „Naprzód” podobnie jak wiele innych filmów Pixara na stałe zagości w moim domu, oglądany równie chętnie przeze mnie, jak i młodsze pokolenie.