Najpierw się ucieszyłem. Zamówiono u mnie tekst o tym, jakie polskie powieści powinny odnieść sukces na świecie. Super. Zaraz zrobię wielką listę! Potem zacząłem myśleć. I z każdą chwilą ten pomysł coraz mniej mi się podobał… Aż dotarłem do momentu, w którym uznałem, że nie – nie ma polskich powieści, które odniosą sukces na świecie. Nie i już.
A zatem po kolei. Co jakiś czas zdarzają się mi takie sytuacje. A to dzwoni polska pani producent filmowa z pytaniem, czy nie przygotowałbym listy polskich powieści do zekranizowania (przygotowuję zawsze, ale nie wiem, co dalej się z tym dzieje, bo na jakieś cztery razy ostatnio nikt nigdy nie raczył odpisać nawet prostego „dziękuję”). A to jakaś redakcja pyta, czy widzę na rynku naszym potencjalne hity. Wydawało mi się, że widzę. A potem niestety zacząłem myśleć – a raczej analizować status polskiej literatury na świecie.
Kilka lat temu w HMV w Londynie widziałem powieść Marka Krajewskiego. Trudno jej było nie zauważyć. Podpierała wielki stół. Strasznie się chybotał, więc zniszczony egzemplarz grzecznie pomagał mu stać. Tyle w kwestii kariery Polaków i polskich kryminałów w Wielkiej Brytanii. Nie. To nie jest zawiść. Bardzo lubię pana Marka. To po prostu obserwacja z największego sklepu z książkami i płytami w Londynie. Dziś już go nie ma. HMV podobnie jak nasz Empik w wyniku wielkich problemów finansowych zwinęło większość giga salonów.
Pewnego dnia w tym samym Londynie zadzwonił do mnie ówczesny redaktor naczelny „Newsweeka”, Wojciech Maziarski. Któryś z disco-polowych zespołów miał podbić Chiny. Jako że jestem w Londynie, dostałem misję. Sprawdź, co polskiego najlepiej sprzedaje się w Londynie. Odpowiadam szybko i zgodnie z prawdą – piwo. O kulturę chodzi – mówi Wojtek. No dobra. To wracam do znajomych w HMV. Błagam, żeby mi podali wyniki sprzedaży polskich autorów, płyt, filmów… Po kilku godzinach oddzwaniam do Wojtka i zaopatrzony w listę mówię jak jest. A jest tak: Kieślowski, Kieślowski, Kieślowski, „Dead Island”, Behemoth, Wajda i nic… Polskie powieści na pograniczu błędu statystycznego. Oj, nie spodobała się ta odpowiedź… Nic z moich danych nie opublikowano.
Wszystko to zaczęło mi się przypominać w chwili, gdy na poważnie usiadłem do tego tekstu. Zbiór opowiadań Sapkowskiego na 6 miejscu listy bestsellerów „New York Timesa”. Ja się cieszę. Autentycznie i szczerze. Ile lat to zajęło „Wiedźminowi”? Państwo sobie policzą – oryginalnie wydano ten zbiór w USA w 2007 roku. „The Witcher 3” bije rekordy sprzedaży. I to jest genialne. Polskie. Nasze. Duma. Ile lat zajęło chłopakom z CD Projektu podbicie rynku? Pierwsza część: premiera 2007. Koszt – kilka milionów. Przychód? No cóż, plotki o bliskim bankructwie wydawcy zapewne nie brały się z powietrza. Cztery lata musiały minąć, nim drugi „Wiedźmin” sprzedał się w miarę ok. Osiem, żeby odnieść sukces.
Ile firm padło, bo zabrakło im pomysłów, pieniędzy, samozaparcia? Setki. Zapytajcie chłopaków z CDP, ile razy byli bliscy sznura na strychu. Mało kto o tym myśli, prawda? O tym, że sukces to tak naprawdę gra na stracie. Że sukces odpokutowany jest masą wyrzeczeń, bólu i dni, kiedy wszystko się traci. No dobra, a jak się ma to do powieści? Ano ma. Bo moim zdaniem żadna polska powieść nie ma szans odnieść sukcesu na świecie. Mówię oczywiście o powieściach rozrywkowych. Takich, w których sukces mierzy się ilością sprzedanych egzemplarzy i zerami na koncie. Nie ma w Polsce takich powieści, bowiem nie ma u nas wydawcy na tyle bogatego, aby był w stanie zainwestować tak wiele milionów złotych w powieść, by ta pociągnęła za sobą sprzedaż i status bestsellera. U nas tak się nie myśli. U nas myśli się w sposób prosty. Dziś wkładam dwadzieścia tysięcy w promocję, kupuję stand w Empiku, wysyłam TVN z wizytą u autora i liczę, że te 20K w ciągu pół roku, maksymalnie roku się zwróci. Jak nie, to pierdolę. Nie chce mi się, wydam dwa poradniki i parę przedruków. Dobra, ktoś powie – głupoty gadasz, Bonda będzie wydana obok Kinga itp. Owszem będzie – bardzo dobrze swoją drogą – ale co z tego wynika? Na anglosaskim rynku kobiet jak Bonda jest milion. Co ma sprawić, że ona się sprzeda? Co o niej myśli jej amerykański wydawca? Jaki jest plan promocyjny? Na moje oko – planu nie ma, a kupiono ją tylko przez to, że dobrze w Polsce się sprzedaje. Nóż widelec – może się uda, może nie. W zasadzie bez wsparcia promocyjnego polska literatura na świecie ma szanse mniejsze niż literatura z Zimbabwe. Ta przynajmniej jest egzotyczna. Polska jest już na świecie oswojona. To jeszcze byłby mały kłopot… Gorzej w chwili, gdy przyjrzymy się temu, co sprzedaje dla przykładu Bonda w „Pochłaniaczu”.
Naprawdę wydaje Wam się, że kogoś na świecie interesuje transformacja w Polsce, klasyczna intryga kryminalna i alkoholiczka? Nie. Nikogo nie interesuje. Zatem dlaczego „Millenium” odniosło taki sukces na świecie? To pytanie musi się pojawić, skoro bezustannie powtarza się ostatnio, że po Skandynawach teraz czas na polskie kryminały na świecie. Więc szybko tłumaczę. „Millenium” odniosło sukces, bo fabularnie ten cykl zahaczał o rzeczy, które interesują ludzi na świecie i są dla nich rozpoznawalne. Cyberprzestępczość, pedofilia, społeczne podziały opisane na tyle przystępnie, że odnoszą się nie tyle do Szwecji, a całego cywilizowanego świata. A wszystko to wpisane jest w uniwersalną fabułę kryminalną. Z odrobiną lokalnych przypraw. U nas jest na odwrót. U nas mało co jest uniwersalne. Mało kto pisze tak, aby Polska stała się dla zagranicznego czytelnika nie obojętnym bytem (bo egzotykę zostawiamy dla Zimbabwe), a miejscem, w którym dzieją się rzeczy, które dotykają ludzi na całym świecie. I nie chodzi o wpisanie antysemityzmu w „Ziarno prawdy”. W każdym razie – nie o takie. Przeciętny Amerykanin ma w poważaniu, jak w jakimś prowincjonalnym polskim miasteczku ktoś zabił Żyda. Chyba że…
I tu dochodzimy do „Idy”. Tak, „Idy”. Filmu który jest genialny, ale nie w taki sposób jak myślicie. Nie chodzi mi o fabułę, kreacje aktorskie itp. Chodzi o sposób, w jaki opowiedziano historię, która z absolutnie hermetycznego zdarzenia ważnego tylko na terenie Polski zamieniła się w uniwersalną opowieść, która dzieje się wszędzie. Sukces „Idy” nie wziął się bowiem z tematyki, a z tego, jak tę historię opowiedziano. Polska nie jest tu na pierwszym planie. Jest miejscem, w którym toczy się niemal antyczna tragedia. Dla nas zrozumiała i kontrowersyjna. Dla świata po prostu poruszająca. Bez całego bagażu. Bo uwierzcie mi – świat ma w nosie Polskę, chyba że Polska staje się metaforą, areną czegoś uniwersalnego. Nasi autorzy zazwyczaj uniwersalnie potrafią pisać o sobie.
Poza tym jeszcze jedna rzecz – sukces Sapkowskiego to nie tylko wytrwałość, ale przede wszystkim idealna asymilacja z grą. Bez gry tego „New York Timesa” nigdy by nie było, a kto twierdzi inaczej zwyczajnie kłamie. Więc co zrobić, żeby pokazać polską literaturę na świecie, skoro nikogo w Polsce nie stać na wydanie kilku milionów na promocję? Zamiast sprzedawać powieści, sprzedajmy scenariusz albo film. Zróbmy grę. Po prostu zróbmy coś, co nie będzie tylko powieścią, a poszerzy zasięg odbiorców. Jeśli zaś miałbym wybrać dwie powieści, których ekranizacje (jeśli byłyby dobre) odniosłyby sukces na świecie… Pierwszą z nich byłyby „Chochoły” Wita Szostaka. W powieści ród Chochołów to zbieranina dziwaków i outsiderów, w których kumulują się wszelkie nasze narodowe wady, zaś ich dom to magiczny żywy organizm, który potrafi tworzyć nowe rzeczywistości. Polska jest – ale z boku. Na pierwszym planie dziwactwa, tajemniczy dom, masa sennych scen. Znajdźmy nowego Wojciecha Hasa i gwarantuję wam, że film wyląduje na festiwalu w Sundance, kinach studyjnych i amerykańskiej telewizji. Taki Wes Anderson tylko polski i na poważnie. Druga powieść to „Inna dusza” Orbitowskiego. Jest zbrodnia, jest dojrzewanie, są relacje ojciec – syn i jest Polska transformacji. Ale nie jest to Polska banalna i katalogowa jak w „Pochłaniaczu”, a Polska, która przypomina uniwersalne miejsce przemian. Kogo do reżyserii? Fincher z okresu „Zodiaka”. A poważnie – ktoś z podobną wrażliwością. Do detali i do opowieści, która musi zaczynać się czule i spokojnie, by zamienić się w koszmar. To moje dwa typy powieści polskich, które są na tyle niepolskie, że mogłyby odnieść sukces na świecie. Ale jako że nikt ich nie zekranizuje, a wydawcy nie stać na promocję tych powieści w USA, to na moim pisaniu się kończy. Będziemy dalej promować kryminały, które nikogo na świecie nie interesują, pchać się z powieściami fantasy, a potem oskarżać cały świat o to, że nas nie docenia.
Jeżeli o mnie chodzi, to ja dziękuję. Ja wolę postać z boku na balkonie i patrzeć, jak specjaliści od promocji Polski za granicą wpadają na kolejne samobójcze pomysły. Powodzenia.
Autorem tekstu jest Robert Ziębiński redaktor naczelny serwisu dzikabanda.pl