Crash Bandicoot, stworzona przez Naughty Dog w 1994 roku postać, która przebojem wdarła się do panteonu growych maskotek, by po kilku latach święcenia tryumfów… rozmienić wypracowaną popularność na drobne, aż ostatecznie na siedem lat wylądować w zamrażarce. I tak by pewnie pozostało do tej pory, gdyby nie Toys For Bob, deweloper mogący się pochwalić głównie pracą nad serią „Star Control” oraz nieco świeższym „Skylanders”. To właśnie ten zespół w 2018 roku wziął się za barki z inną klasyką, odświeżonymi przygodami pewnego fioletowego smoka imieniem Spyro. Wywiązał się także z zadania przeniesienia wielkiego powrotu Crasha i spółki, „Crash Bandicoot N. Sane Trilogy” na Nintendo Switch. Ta pokrętna, trwająca dwadzieścia dwa lata podróż pozwoliła nam w końcu zasiąść przy „Crash Bandicoot 4: Najwyższy czas”, grze mogącej uchodzić za prawdziwego spadkobiercę klasycznej trylogii. Ze wszystkimi tego plusami i minusami.
Zazwyczaj to właśnie tutaj poświęciłbym nieco uwagi fabule tytułu, ale… o tej w najnowszym Crashu naprawdę ciężko napisać coś konkretnego. W gruncie rzeczy, „Najwyższy czas” to zabawa czasoprzestrzenią, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Podróże w czasie, zwiedzanie multiwersum, postaci ze światów równoległych, a przede wszystkim mnóstwo skakania i wirowania. Toys for Bob nie dość, że zagłębili się po uszy w lore bandikowego uniwersum (w czym z pewnością pomogła praca nad remasterem), to jeszcze z wykorzystaniem Unreal Engine 4 przenieśli go do współczesności, nie gubiąc po drodze legendarnego już poziomu trudności. Chyba każdy, kto grał w poprzednie odsłony nawet zbudzony w środku nocy będzie w stanie wyrecytować poziomy przez które nabawił się zespołu stresu pourazowego. Most i skakanie po żółwiach? Śliska wspinaczka? Może plansza z ciągle podnoszącym się i opadającym poziomem wody? Najlepszym dowodem na jakość najnowszego Crasha jest to, że czuć w nim ducha tych wywołujących stany lękowe poziomów. I choć początkowo nie jest najtrudniej, a zdobycie kompletu diamentów nie wymaga więcej niż dwóch podejść, tak im dalej w las, tym więcej drzew (w znaczeniu straconych żyć). Gdzieś po pierwszym prawdziwym bossie poziomy zaczynają robić się coraz dłuższe i trudniejsze. W moim przypadku punktem zwrotnym w zamiarze zdobycia 106% ukończenia gry był poziom Kaskady Spokoju, gdzie po raz pierwszy straciłem ponad dziesięć żyć. Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że każda kolejna próba (a nim dotarłem do ostatniego poziomu było ich jeszcze mnóstwo), nawet mimo wywoływania irytacji, ani razu nie doprowadziła mnie do uznania porażki i odinstalowania gry. Coś, co na długie miesiące zatrzymywało moje postępy w „Raymanie”, czy „Donkey Kong Country” przy okazji przygód duetu bandików napędzało kolejne próby. Może działo się tak dlatego, że ani razu nie czułem, że trafiam na niemożliwą do pokonania ścianę, a może, bo czułem, że każda porażka wynika z mojej pomyłki, a nie umyślnej złośliwości gry. Każdy kolejny krok do przodu był powodem do satysfakcji. Między innymi dlatego, że „gołe” przejście gry to kwestia niecałych dziesięciu godzin.
Podstawowa wersja gry zawiera 43 poziomy i choć już one mogą was przyprawić o ból głowy, to po odblokowaniu trybu N.Verted (lustrzane odbicie raz już pokonanych poziomów) oraz 21 klasycznych wyzwań (zdobywanych przez dotarcie do określonego punktu w planszach bez śmierci) dopadnie was konkretna migrena. Nawet jeśli można sobie odpuścić po ośmiu godzinach rozgrywki, tak miłośnicy odblokowywania wszystkiego co się da mogą spędzić przy czwartej odsłonie przygód Crasha nawet i 40 godzin. Jest tutaj wszystko, co można sobie wymarzyć – dwie postaci do wyboru, mnóstwo skórek do zdobycia, sekrety, znajdźki, wyzwania czasowe oraz alternatywne wersje plansz, obserwowane z oczy jednej z pobocznych postaci (Tawna i jej kotwiczka wymiatają!). Cała reszta to znane i nawet przez niektórych lubiane skakanie w trójwymiarze z jedną większą zmianą – wprowadzeniem kwantowych masek, które rozsiane tu i ówdzie zapewniają dość ciekawe urozmaicenia. Choć nie są to wyjątkowo oryginalne elementy, tak doskonale wpasowują się w klimat, dokładając kolejną cegiełkę do poziomu trudności. Arsenał Crasha i Coco został rozszerzony o możliwość odwracania grawitacji, wolniejszego opadania, czy materializowania i dematerializowania skrzynek. Owszem, nauka korzystania z nich była okupiona większą ilością zgonów niż jestem gotów przyznać, ale bezbłędne przejście poziomu z użyciem opanowanych technik potrafi dać solidnego dopaminowego kopa.
Graficznie i dźwiękowo gra stoi na wysokim poziomie. Widać to na każdym kroku. Lokacje są bardzo zróżnicowane oraz dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach, ale to postaci pierwszoplanowe błyszczą najjaśniej. Ekipa bandików wygląda jak żywcem wyjęta z kreskówki, zyskując niezwykle plastyczną mimikę, zdolną do przekazywania całej gamy emocji, a dodatkowe kostiumy prezentują taką jakość, że aż miło wylewać krew, pot i łzy przy ich odblokowywaniu. Gdyby tylko częściej można było pokierować krokami Tawny, której obecność w czwórce wreszcie pozwoliło nieco lepiej poznać jej postać (w jedynce jej rolą było głównie bycie dziewczyną Crasha)… Muzyka i dubbing nie pozostają w tyle, sprawnie podkreślając klimat rozgrywających się na ekranie wydarzeń, przy okazji nie odchodząc za daleko od klasycznej ścieżki dźwiękowej.
Choć od premiery „Crasha 4: Najwyższy czas” minął ponad miesiąc, regularnie do niego wracam, próbując zdobyć kolejny diament, uzyskać lepszy czas i odblokować kolejną skórkę, a najlepsze jest to, że nic nie wskazuje na to, bym był tym tytułem zmęczony. Patrząc na ilość i jakość obecnie wychodzących tytułów (oraz odnowione uzależnienie od „World of Warcraft”) to chyba najlepsza rekomendacja jaką mógłbym wystawić. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji wypróbować najnowszej odsłony przygód Crasha (nie licząc zapowiedzianej wersji na komórki), to zdecydowanie warto.