Ostatni raz byłem w kinie tak dawno temu, że nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie jaki to był film – chyba „Sonic the Hedgehog”. Pamiętam ten seans o tyle dobrze, że na sali był ojciec z dzieckiem, który wizytę w kinie postanowił wykorzystać na… wyciągnięcie laptopa i odpisywanie na służbowe maile. Oj, gdyby wiedział, jak lada moment zacznie wyglądać sytuacja kin, chyba nie paliłby się tak mocno do pracy kosztem seansu z dziećmi (inna sprawa, że i wtedy było to dość żenujące)… Dlatego też na seans „Luki” czekałem z ogromną niecierpliwością. Kolejne pandemiczne obostrzenia zaczęły być znoszone, na zewnątrz w końcu zrobiło się ciepło i pięknie i mogliśmy wypełznąć z naszych domowych pieczar. Wizyta w kinie na najnowszej bajce Pixara, opowiadającej o pełnych przygód wakacjach, wydawał się idealnym seansem na tę okoliczność.
Tytułowy bohater jest chłopcem z tajemniczej rasy morskich stworzeń, żyjących gdzieś przy włoskiej Riwierze. Życie upływa mu spokojnie na wypasaniu ryb i rodzinnych spotkaniach. Jedyną ekscytację budzi w nim zbieranie przedmiotów upuszczonych przez tajemnicze potwory z powierzchni, pływające nad podwodną krainą Luki. Pewnego dnia spotyka innego chłopca równie zainteresowanego zbieraniem ludzkich artefaktów, a także poznaje największy sekret swojej rasy – bez kontaktu z wodą, zamienia się w zwykłego człowieka.
Fabuła biegnie dalej dość utartymi koleinami – chłopcy zaprzyjaźniają się, stopniowo odkrywają blaski i cienie życia na powierzchni, a także swoje prawdziwe marzenia. Nie ma tu miejsca ani na niespodziewane zwroty akcji, ani na niebanalne morały – to prosta historia o przyjaźni, podążaniu za marzeniami i tolerancji. Nie znaczy to jednak, że jest ona przez to zła – w jej prostocie tkwi duża siła przekazu. Nie udałoby się to jednak, gdyby nie postaci, które z miejsca zdobywają sympatię widza. Zarówno rozmarzony Luca, jak i buńczuczny Alberto i zawzięta Daniela zostali świetnie napisani i zagrani – miejscami słuchając ich rozmów miałem wrażenie, jakbym słyszał mojego syna i jego znajomych. Świetnie wypada też stanowiący tło świat dorosłych, z milkliwym ojcem Danieli na i mamą Luki na czele. Oraz kot. Nie zapominajmy o kocie, który kradnie każdą scenę w której się pojawia! Dużo uroku „Luce” dodaje także sceneria – akcja filmu toczy się w we Włoszech lat 50. lub 60., i realia te zostały znakomicie odwzorowane. Miejsce akcji pokrywa się z tym, w którym dorastał reżyser filmu, Enrico Casarosa i przez cały czas czuć, że chciał mu oddać hołd.
Seans „Luki” okazał się dokładnie tym, czego oczekiwałem – eskapistyczną, piękną wakacyjną przygodą, na której świetnie będą się bawić całe rodziny. Przypominał mi kuchnię z południa Włoch, pełną dań prostych, ale jednocześnie niezwykle smacznych, sycących, stworzonych z najlepszych składników i z dużą dozą miłości.