Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Wywiady

Nie pomysł jest najważniejszy – wywiad z Marcinem Podlewskim

Autor tetralogii „Głębia” opowiada o swoim warsztacie, dzieli się przemyśleniami na temat dobra i zła, a także uchyla rąbka tajemnicy przed premierą „Księgi Zepsucia”

Adrian Turzański: W zeszłym roku zwieńczyłeś jedną z najlepiej przyjętych polskich space oper, ale zdecydowałeś, że po niej przyszedł czas na stworzenie wcale niemałego cyklu fantasy. W ogóle nie korciło Cię, aby jednak pozostać przy klimatach science fiction?

Marcin Podlewski: Po napisaniu czterech tomów na niemal milion znaków każdy, musiałem odpocząć od klimatów SF. Tego już było po prostu za dużo. W gruncie rzeczy „Głębia” była na tyle gruba, że napisałem w sumie nie cztery, a osiem książek. To wyczerpuje – i fizycznie, i psychicznie. Odłożyłem zatem SF na jakiś czas i postanowiłem skupić się na klimatach fantasy.

A.T.: Ale pisanie fantasy chyba nie okazało się łatwiejsze?

M.P.: Wręcz przeciwnie ? Pisząc space operę jest o tyle łatwiej, że postacie posiadają pewną wiedzę – powiedzmy, postmodernistyczną – o świecie plus o jego możliwym rozwoju w przyszłości. Dodatkowo, większość sięgających po space operę Czytelników wie, co to antygrawitacja, laser etc. To pojęcia, które od dawna funkcjonują w naszej kulturze. Tymczasem – o ile chcesz napisać w miarę „realistyczne” fantasy, musisz porządnie się dokształcić z opisów topografii terenu, broni białej, ubiorów, zwyczajów, osprzętu typu obrok dla konia itp. I nie ma znaczenia, czy wykreowany świat jest światem typu „Nigdy-Nigdy”, w którym może pojawić się wszystko. Tego typu literatury nie da się już wyjaśnić wytrychem typu „napęd głębinowy” choćby był on solidnie ugruntowany wiedzą techniczną. Potrzeba czegoś więcej. W sumie zawsze byłem zaskoczony decyzjami początkujących autorów „och, machnę sobie cykl fantasy na początek – to łatwiejsze”. Owszem jest to łatwe, jeśli chcesz stworzyć gniota, w którym główny bohater bezproblemowo wsadzi sobie miecz w pochwę na plecach, w biegu, obłożony toporem, w pełnym rynsztunku… itp.

A.T.: Mimo wszystko podołałeś. „Księga Zepsucia” – z tego, co się orientuję – jest już u wydawcy, nie mylę się? A i zdaje się, że dużo czasu nie pozostało nam do premiery?

M.P.: W momencie, kiedy rozmawiamy, książka jest jeszcze w rękach mojego Redaktora – Michała Cetnarowskiego. To, jak szybko uda się nam uporać z redakcją, będzie miało wpływ na czas premiery [obecnie książka znajduje się w druku, a ujrzy światło dzienne na Pyrkonie, przyp. red.]. Byłoby świetnie, gdyby udało się z nią zdążyć na Pyrkon, ale zobaczymy ?

A.T.: Z tym, że mówimy o pierwszym tomie, a podobno pracujesz już nad kolejnym i bodaj nie ostatnim? No i ile właściwie cykl będzie miał części, masz to mniej więcej zaplanowane, czy na razie trudno to oszacować?

Na tę chwilę trudno powiedzieć, jak długi będzie to cykl. Mam już opracowany rys fabularny, ale wszystko zależy od tego, jak ułoży się sytuacja w tomie drugim.

A.T.: Hmm… Można z tego wywnioskować, że nie masz szczegółowo rozpisanego planu wydarzeń, tego, co i w którym momencie stanie się w określonej scenie, chyba że się mylę? Właściwie, jak wygląda modus operandi pisania u Ciebie? Da się go w ogóle uchwycić, czy jest zbyt płynny i rozmaity przy różnych utworach, scenach czy chwilach w realnym życiu?

M.P.: Wygląda to raczej tak, że znam szkielet wszystkich kluczowych wydarzeń – łącznie z tym, jak cykl się zakończy. Po prostu należy wypełnić go mięsem, które może – choć nie musi – wpłynąć na układ kostny. Pisanie cyklu można też porównać do serialu składającego się np. z trzech sezonów, gdzie jeden sezon to jeden tom trylogii. Oglądając poszczególne odcinki (czyli czytając rozdziały) mamy wiele rozmaitych wątków, podczas gdy – cały czas – jest nam serwowana jedna, główna linia fabularna. Znam zatem linię fabularną – główny motyw serialu – choć poszczególne odcinki sezonu mogą mieć na nią wpływ.

A.T.: A co w tym wszystkim sprawia Ci największe trudności, boleści, irytacje? Jaki rodzaj pisania albo które jego momenty są dla Ciebie najmniej przyjemne?

M.P.: Te chwile, gdy mój Redaktor chłodzi me zapędy dobrotliwie tłukąc mnie linijką po łepetynie ? Wtedy przecież literacka surowizna idzie w redaktorskie obroty i nie ma przebacz – trzeba niekiedy pocierpieć. Ale to dobre cierpienie, bo wychodzi z niego coś dobrego. Mam nadzieję.

A.T.: Powiedziałeś, kiedy orientacyjnie można się spodziewać nowej książki i mniej więcej jak się nad nią pracuje, ale zasadniczo nie powiedziałeś nic, co w środku. Na co mogą więc liczyć czytelnicy w „Księdze Zepsucia”?

M.P.: Rozmawiamy w momencie, w którym Fabryka Słów nie ogłosiła jeszcze tzw. blurbu, czyli reklamowego tekstu książki. Na razie mogę powiedzieć więc tyle, że rzecz tyczy się świata fantasy, w którym – przed wiekami – wygrało Zło. Mamy tu więc do czynienia z dość pesymistyczną odmianą dark fantasy.

Z reguły w książkach fantasy walka dobra ze złem dopiero się toczy, bądź przedstawiony jest konflikt interesów – dobrze widoczny w fantasy typu militarnego. Oto jest zatem świat, w którym Sauron odzyskał Jedyny Pierścień czy też Nocny Król zasiadł na Żelaznym Tronie lub też świat, w którym sukces osiągnął Vilgefortz. Oczywiście nie porównuję swojej książki do ww. utworów – wskazuję tylko na pewien przyświecający mi zamysł. Rzecz jasna, takie ujęcie świata generuje sporo problemów natury logicznej. Czy możliwe jest bowiem istnienie świata przesączonego Złem bez odniesienia do Dobra? Jak mają wówczas ewoluować bohaterowie i czy w ogóle będzie można ich polubić? Bądź też – jeśli dopuścimy do ukazania rozmaitych poziomów Zła – to czy zło mniejsze (na tle Zła większego) będzie nadal złem? I tak dalej.

A.T.: Z powyższego wynika, że w „Księdze Zepsucia” będziesz próbował przewartościować rozumienie – w naszym kręgu kulturowym – zagadnienia Zła? Mam wrażenie, że pobawisz się po trosze w Sokratesa i po trosze w św. Augustyna.

M.P.: Może nie do końca, bo zamiast fantasy wyszłaby powieść filozoficzna ? A chodzi przecież o to, by rzecz była – jak mawia jeden mój znajomy – „czytable”, czyli, by dawała się czytać. Dlatego problem jest poruszony, ale nie przytłacza fabuły. Nie o to przecież w tym chodzi, by napisać rozprawkę filozoficzną – choć byłoby fajnie, gdyby udało się tego dokonać bez uszczerbku dla przygody.

A.T.: Widzę, że skrzętnie ukrywasz o czym będzie ta historia, ale chyba możesz uchylić choć odrobinę rąbka tajemnicy? Wiemy, że w przeszłości Zło zatriumfowało, a świat musiał podporządkować się nowym prawom. Ale czy bohaterowie będą próbowali przywrócić status quo ante? A może obecny stan to tylko otoczka, wpływająca na sposób postrzegania świata, choć niekoniecznie będąca konstytutywną częścią fabuły?

M.P.: Nie, postaciom tego świata nie zależy na przywrócenie status quo ante, ponieważ dla nich – de facto – stan, w którym są obecnie jest jedynym, który znają i rozumieją. Brak im odpowiedniego odnośnika. Tu nie ma wciąż działających sił oporu – one dawno zostały stłamszone. Imperium zapanowało nad Odległą Galaktyką, lew Aslan został powtórnie zabity przez Czarownicę, Mordred zasiada na miejscu Artura za Okrągłym Stołem. Zwycięstwo Zła jest tu tak wszechobecne, że to właśnie Zło stało się obowiązującym prawem i normą tego świata. Co najwyżej możemy analizować sobie stopnie jego gradacji – ale to w dalszym ciągu są odcienie nie szarości nawet, a ciemności. Czy raczej – Ciemności przed duże „C” – bo, bądź co bądź, chodzi o świat fantasy. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w ten, wydawałoby się, ustalony świat wkracza – powiedzmy – element, który zawiązuje całą akcję i wyznacza kierunek fabularny.

A.T.: Ale czy Zło albo Ciemność ma w tym świecie fizyczną, śmiertelną formę, czy to jakaś niematerialna siła wyższa, a może coś pomiędzy?

M.P.: To bardzo ciekawe pytanie. W sumie zło w powieściach fantasy może mieć dwoistą formę. Może to być zatem zło przez małe „z”, nie posiadające personifikacji – zło, jako element wyborów, naturalizmu świata etc. Ale istnieje też Zło przez duże „Z” – swoista spersonifikowana Ciemność, taki Lord Foul z „Kronik Thomasa Covenanta” Donaldsona czy Morgoth z „Silmarillionu” Tolkiena, która – przez samą swoją obecność – wpływa na kształt i losy świata. Nie chciałbym tu wiele zdradzać, ale w „Księdze Zepsucia” istnieje zło i Zło, gdzie owo zło przez małe „z” to efekt zwycięstwa Zła właściwego – pochodna jego istnienia i jego triumfu.

A.T.: Można więc też rozpatrywać owo Zło jako swego rodzaju platońską ideę? Rozumiem, że wszelkie zło – moralne, naturalne, być może magiczne – jest w jakimś stopniu odbiciem tego, że Zło zapanowało i sprawiło, że w niemalże każdym elemencie zdobytego świata… hmm… zakiełkowało? Zaszczepiło część siebie, tego, czym jest, czym się kieruje, co postrzega jako nadrzędny cel?

M.P.: Patrząc na to z tej perspektywy rzeczywiście można rozpatrywać zło jako ideę platońską, choć raczej o wirusowym charakterze. W przypadku platońskiej idei Dobra zakładamy, że funkcjonuje ona poza sferą naszego bytu, podczas gdy – w tym konkretnym wypadku – Zło zeszło na Ziemię, a poprzez swoje ucieleśnienie wywarło wpływ na świat materialny. To interesujące zagadnienie, ponieważ wszelki dominujący byt – czy też raczej jego Idea w wymiarze materialnym – powinien, po swojej materializacji dominować nad ułomnym światem. Ale tu wchodzimy już głęboko w zagadnienia stricte filozoficzne.

A.T.: A co z systemem magicznym? Podobno jest dość nietypowy. Mógłbyś zdradzić, jak mniej więcej działa?

M.P.: No właśnie z tym jest problem. Rzecz w tym, że Czytelnik poznaje ów system w miarę czytania: nie jest on od razu wyłożony na tacy i – do pewnego stopnia – stanowi istotny element świata. Mówiąc więc o nim, narażam Czytelników na spoilery… Na razie mogę powiedzieć tyle, że jest on w sumie dość prosty w założeniu, ale bardziej skomplikowany, gdy się w niego głębiej „wejdzie”. W dodatku, jego użytkownicy w świecie „Księgi” funkcjonują pod mianem „Skrzywionych”.

A.T.: Czyli to bardziej coś w stylu wielopłaszczyznowej magii Brandona Sandersona albo Brenta Weeksa, niż w zasadzie nieprzesadnie skomplikowanych mocy, jak u J.K. Rowling czy Andrzeja Sapkowskiego?

M.P.: Raczej to pierwsze. Istnieją pewne systemy – czy raczej sposoby – ukazania magii w literaturze, które w swych ogólnych założeniach wydają się bardzo proste, ale zawarte w nich implikacje komplikują sprawę w miarę zagłębiania się w temat. Takie podejście lubię najbardziej, bo otwiera ono pole do dyskusji i interpretacji.

A.T.: Jak to jest z jej użytkownikami, „Skrzywionymi”? Są przez coś lub kogoś wybierani, po prostu się z tym rodzą, może muszą zostać czymś spaczeni albo w jakiś sposób się poświęcić? Sami poznają arkana czy mają swych swoistych mentorów?

M.P.: Nie zdradzając zbyt wiele powiem, że pasują do nich wszystkie elementy oprócz pierwszego.

A.T.: Sprytnie. W takim razie, może choć zdradzisz co nieco o narracji? Będzie jeden główny bohater, z którego perspektywy czytelnik pozna historię, czy może kilku? Akcja będzie skupiać się na działaniach w jednym miejscu (np. mieście, kraju), a może poznamy większą część świata? Może całość bądź część będzie oscylować wokół wędrówki (swego rodzaju powieści drogi)?

M.P.: W pierwszym tomie mamy na razie jednego bohatera i – w sumie niewielki – wycinek świata. Nie ma co przytłaczać Czytelnika od razu mrowiem informacji w pierwszym tomie. Weźmy taką „Głębię” – tam tom pierwszy był też w zasadzie wprowadzeniem do świata Wypalonej Galaktyki i dopiero tom drugi rozszerzał uniwersum. Oczywiście w pierwszym tomie „Księga Zepsucia” pojawia się i element wędrówki – bądź co bądź, to fantasy.

A.T.: Nie ukrywasz, że powieść jest dark fantasy, i że z subgatunku czerpiesz pełnymi garściami. A od kogo najwięcej? Od H.P. Lovecrafta? Karla Wagnera, C.S. Friedman, Michaela Moorcocka? A może od Agnieszki Hałas lub – po części – Feliksa W. Kresa?

M.P.: Dark fantasy to swoiste połączenie fantasy i horroru, pewnej makabry czy wyjątkowo brutalnego i mrocznego ujęcia świata. Wszyscy wymienieni przez Ciebie twórcy to profesjonaliści w tym względzie i, szczerze mówiąc, trudno mi porównać „Księgę Zepsucia” do którejś z ich powieści, ignorując pozostałe. Nie jest to raczej Lovecraft, bo tam mamy bardziej do czynienia z weird fiction. Może pasowałby tu Moorcock i jego seria o Elryku?

Problem polega na tym, że większość z tych świetnych powieści to mroczne historie o równie mrocznym bohaterze, ale stającym w opozycji do świata, który wciąż jeszcze walczy ze złem, które go skaziło (pomimo samego mroku zawartego w świecie przedstawionym) – zgodzisz się? W przypadku „Księgi Zepsucia” świat już przegrał – stał się zły do szpiku kości, nie ma już enklaw dobra. W tym wypadku dark fantasy jest już wyjątkowo głębokim „darkiem”. Zastanawiałem się też nad grim fantasy – jest i taki gatunek, ale w jego wypadku wymienia się np. serię George’a Martina, a tam przecież walka nadal trwa…

A.T.: A może źle na to patrzymy. Być może w świecie „Księgi Zepsucia” Zło wygrało, ale Złem było wówczas, gdy w krainie panowało Dobro i to ono konstytuowało hierarchię wartości i strukturę moralną. Obecnie, kiedy świat nie pamięta (zakładam, że nie), że dawniej co innego uchodziło za złe i dobre, Zło stało się Dobrem, a to, co stałoby mu w opozycji, mieszkańcy tego uniwersum nazwaliby Złem.

M.P.: Dokładnie tak. Choć tu sama kwestia „zła” jest uświadomiona przed postacie – nie są one ignorantami w tym względzie. Rzecz w tym, że zaczęto uważać zło za wartość dodaną. Nastąpiło swoiste „przestawienie biegunów”.

A.T.: Dokładnie. Zło nie sprawiło – tak myślę – że ludzkie oczy widziały posępny, zniszczony, spaczony i płonący świat jako zachwycające, przyjazne widowisko, lecz zaprogramowało ich umysły tak, aby postrzegali coś, co w naszym kręgu kulturowym uznalibyśmy za niemoralne, niegodne etc., jako przejawy pozytywne, do których należy dążyć. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zacząłeś pisać „Księgi Zepsucia”, żeby przełamać pewne głęboko zakorzenione w nas stereotypy myślenia o świecie.

M.P.: Po części, ale – jak wspominałem wcześniej – to kwestia dość delikatna. Gdybym podążył wyłącznie drogą analizy zjawiska, wyszłaby mi w końcu rozprawka filozoficzna i straciłbym element „czytable” ?

A.T.: Zastanawia mnie też, jak doszedłeś do tego, że dla opowiedzenia akurat tej historii odpowiednia będzie dark fantasy. Wynika to z konstrukcji świata? A może od początku chciałeś napisać coś w tym subgatunku? Słowem, jakie narzędzia tego nurtu okazały się dla Ciebie aż tak kuszące?

M.P.: Chodziło raczej o coś innego. Kiedy zamierzasz zmierzyć się z gatunkiem fantasy widzisz, że wszystko już było. Temat został dogłębnie zbadany i przefiltrowany przez tysiące książek i milion publikacji. Możesz oczywiście napisać kolejną opowieść o walce dobra ze złem w średniowiecznym klimacie, czy zrobić totalną postmodernę – połączyć smoki z transformersami i umieścić akcję w alternatywnej historii, w której Józef Stalin zyskał zdolności paranormalne wskutek odnalezienia zaginionego rękopisu Tolkiena. I pewnie byłoby to fajne. Tylko po co to pisać? Jeśli już bierzesz się za wyeksploatowany temat poszukaj w nim czegoś, czego ktoś już za bardzo nie nadgryzł…

A.T.: Wyniknąć może z tego smutny wniosek, że współcześnie potencjalni autorzy fantasy muszą się nieźle nagimnastykować, aby nie wpaść w epigonizm i wtórność.

M.P.: Ale wielu się to udaje. Weźmy takiego Martina. Teoretycznie nie stworzył niczego nowego, ale jego podejście do tematu – ukazanie realizmu typu „nie ma przebacz” zdało egzamin. Wystarczy wspomnieć o głównym bohaterze pierwszego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”… Popatrz też, jak z tematyką fantasy rewelacyjnie obszedł się Grzędowicz. Lada moment wychodzi też „Serce Lodu” Saulskiego. On też, podobnie jak Piekara, dotyka motywów kościelnych i religijnych. Jasne, wszystkie wymienione przeze mnie powieści to setting fantasy, ale jego ujęcie potrafi być nowatorskie.

A.T.: Z tym, że większość tu przytoczonych miała już przed startem ze sztandarowym cyklem niemały bagaż literackich doświadczeń. Chodzi mi bardziej o całkowicie nowe, dopiero zabierające się do pisania pióra, dla których perspektywa tego, że zostaną odrzucone – ponieważ nie znalazły wystarczająco chwytliwych czy oryginalnych tematów, albo są niepewne w kwestii, jak przeobrazić typowy świat fantasy albo jak rozsadzić ramy gatunku – jest demotywująca. Myślisz, że tacy początkujący twórcy mają dziś większe szanse na zaistnienie?

M.P.: Ale to właśnie powinno ich motywować! Bo jeśli chodzi o samą szansę ukazania się drukiem, to nie pomysł jest najważniejszy, serio. Pomysłów można mieć wiele i to wyjątkowych, ale o tym czy dana powieść przejdzie decyduje warsztat. Popatrz na Michela Houellebecq’a, który w jednej ze swoich książek pisze o kaloryferze. Temat nudny jak flaki z olejem, ale jak ten facet to pisze! Wziąłbym jego serię o kaloryferach z pocałowaniem ręki. Pomysł zatem to element ambicjonalny i motywujący do tego, by okrasić go dobrym warsztatem, oszlifować tak, jak szlifuje się diament. Oczywiście zawsze jest ryzyko, że wydawca nie zerknie nawet na sztampową propozycję debiutanta i przewróci oczami, gdy przeczyta zapowiedź opowieści o wilkołaku zakochanym w dziewczęciu. Oklepane. Ale co jeśli wilkołak ma depresję, łyka leki psychotropowe i ma przewidzenia, a dziewczyna marzy o tym, by poderżnąć gardło ojczymowi, który bije jej matkę? I mieszkają w blokowisku rodem z „Roku 1984” Orwella? To już byłoby dobre… ? CZYTAŁBYM.

A.T.: Wobec tego, co byś radził raczkującym autorom? Skupienie się na warsztacie, szukanie nietypowych rozwiązań i innych podejść nawet do oklepanych tematów, coś pomiędzy?

M.P.: Wiesz – nie wiem czy jestem odpowiednim mentorem, by udzielić odpowiedzi w tej kwestii. Raczej odesłałbym ich do artykułów Feliksa Kresa o warsztacie pisarskim – do jego „Galerii złamanych piór” – aby uniknęli wymienianych przez niego błędów. To po pierwsze. Po drugie proponowałbym, żeby nie brali się od razu za sagi. Lepiej na początku napisać coś krótszego, niż zakopać się w pierdyliardzie tomów. Jeśli miałbym coś ewentualnie polecić, powiedziałbym tak: potraktujcie każdy rozdział jak małe opowiadanie z początkiem, rozwinięciem i końcem, a zbiór opowiadań okraście główną linią fabularną, a otrzymacie książkę. Tak na początek. Czytajcie też dobre książki. I piszcie tyle, ile możecie. To się na sto procent Wam zwróci.

A.T.: To teraz, gdzie zaistnieć? Do kogo zwrócić się, aby mieć możliwość zadebiutowania? Czy pisma będą odpowiednie, a może konkursy albo od razu wydawcy?

M.P.: Epoka ebooków i e-antologii już przeminęła, zatem trzeba uderzać tam, gdzie wydadzą krótsze formy drukiem. Druk to podstawa. Wydać się w jakimś czasopiśmie typu „Nowa Fantastyka” czy „Fenix”. A potem uderzać do wydawców – oni naprawdę czytają propozycje wydawnicze. I nie dać się wkręcić w żadne vanity, bo później można tego gorzko pożałować. Oczywiście są literackie wyjątki w tym względzie, ale to… wyjątki.

A.T.: A co dalej z „Głębią”? Całość jako historia wprawdzie zamknięta, ale nie planujesz może jakiegoś… hmm… „skoku w bok” związanego z przedstawionym tam światem?

M.P.: „Głębia” to zamknięta całość – cztery tomy plus kilka opowiadań. Nie wykluczam wszakże powrotu do samego uniwersum kiedyś, w przyszłości. Wszystko zależy od tego, jak bardzo zatęsknię za space operą…

A.T.: Zatem nie w najbliższym czasie?

M.P.: Raczej nie.

A.T.: A nie tęsknisz za postapokalipsą i horrorem (klimatami z „Happy End”) na tyle, żeby myśleć o powrocie do nich? Czy może jakoś te tęsknoty realizujesz w „Księdze Zepsucia”?

M.P.: A to już sprawa związana z dalszymi, potencjalnymi projektami. Choć akurat „Księga Zepsucia” daje niezłe możliwości manewru w tym względzie.

A.T.: Czyli mniej więcej wiesz, co chciałbyś pisać po „Księdze Zepsucia”?

M.P.: Tak, ale to raczej temat na inną rozmowę.

A.T.: Pozostaje nam więc czekać na nowe informacje i samą „Księgę Zepsucia”. Bardzo dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że książka okaże równie ciekawa, jak ją tu opisałeś.

M.P.: Dzięki serdeczne.

marzec 2019