Dacie wiarę, że Joker ma już 79 lat? Postać stworzona przez Billa Fingera, Boba Kane’a i Jerry’ego Robinsona przebojem wdarła się do popkultury jako jeden z najciekawszych złoczyńców w historii i choć jego popularność dorównuje Mrocznemu Rycerzowi, tak naprawdę niewiele wiadomo o samym Księciu Zbrodni. Miłośnicy komiksu mogą kojarzyć Jokera jako Red Hooda, albo bezimiennego pracownika Ace Chemicals z zamiłowaniem do stand-upu, żoną i dzieckiem w drodze. W innych mediach Joker również doczekał się wielu interpretacji, chociażby w słynnych rolach Jacka Nicolsona, Heatha Ledgera, czy Marka Hamilla. W pierwszym tygodniu października do kin trafiła kolejna wersja genezy Klauna z Gotham. „Joker” z Joaquinem Phoenixem wcielającym się w tytułową rolę nie ukazuje nam geniusza zbrodni, czy zimnokrwistego mordercy, a mieszkającego z matką chorego psychicznie wyrzutka, zadając przy tym bardzo ważne pytanie. Jeśli jeden zły dzień jest w stanie złamać każdego, to co się stanie jeśli każdy dzień jest zły?
Na przestrzeni lat obecności na kartach komiksów i poza nimi, postać Jokera można z grubsza przyporządkować do jednej z trzech kategorii. Jeden pragnie pieniędzy i władzy, drugi chce za wszelką cenę chce udowodnić Batmanowi, że się wzajemnie uzupełniają, a ostatni dąży do jak największego chaosu. I jest też Arthur Fleck, chorobliwie chudy i chory psychicznie człowiek, pracujący jako klaun do wynajęcia, byle tylko zapewnić byt sobie oraz spędzającej całe dnie przed telewizorem matce… a utrzymać pracę w Gotham nie jest łatwo. Szalejące bezrobocie, pogłębiające się rozwarstwienie społeczne, przemoc oraz będący niczym wisienka na torcie strajk śmieciarzy skutkujący walającymi się wszędzie odpadkami, rysuje obraz piekła na ziemi. Podczas gdy zwykli ludzie muszą walczyć o przetrwanie, zamożni obywatele Gotham opływają w luksusy, żyją w ogromnych posiadłościach ukrytych za wysokimi płotami, spędzając czas na bankietach i w kinie. Jednym z nich jest nie kto inny, jak Thomas Wayne, kandydujący w wyborach na burmistrza, z jednej strony głosząc obietnicę wyciągnięcia miasta z kryzysu, a z drugiej wypowiadając się z pogardą o domagających się godnego życia mieszkańcach. Brzmi znajomo?
Wyreżyserowany przez Todda Phillipsa „Joker” nie jest typowym kinem komiksowym. Zamiast naszpikowanego efektami specjalnymi i akcją filmu otrzymujemy historię o stopniowym upadku jednostki odrzuconej przez wszystkich. To opowieść o nierównej walce człowieka z otaczającą go rzeczywistością. Niezrozumiany, niekochany nawet przez matkę, a przy tym narcystyczny, egotystyczny i reagujący na silne emocje niekontrolowanymi wybuchami śmiechu Arthur zmaga się z samotnością i łatką dziwaka, która czyni z niego wyrzutka nawet wśród reszty klaunów z pracy. Mimo to, mężczyzna się nie poddaje, utrzymując na powierzchni dzięki lekom, oglądaniu talk-showu Murray’a Fraklina (Robert DeNiro) oraz marzeniom o karierze komika (co jego matka kwituje pytaniem, czy aby nie trzeba być do tego zabawnym)… po czym w ciągu dwóch godzin obserwujemy jak wszystko to zostaje mu w mniej lub bardziej brutalny sposób odebrane. Jak zgarbiony mężczyzna z zapadniętą klatką piersiową, który spędza dnie na tańczeniu na rogu ulicy ze znakiem reklamującym wyprzedaż w sklepie ze sprzętem elektronicznym lub zabawianiu dzieci na oddziale onkologicznym, z nieszkodliwego dziwaka staje się mordercą. Zapadnięty w sobie wrak człowieka, który z każdym krokiem poczynionym ku nieuchronnemu przeznaczeniu zyskuje coraz większą pewność siebie, a odrobina współczucia którą początkowo widz może mieć dla tej złamanej życiem postaci ustępuje miejsca niepokojowi graniczącemu z przerażeniem.
Nie ulega wątpliwości, że Joker w wydaniu Joaquina Phoenixa jest jedyny w swoim rodzaju. Aktor serwuje nam postać, która pomimo skończenia jako niezaprzeczalnie zła potrafi wzbudzić w widzach zrozumienie, a nawet współczucie. Należy tutaj zwrócić uwagę na świetne ujęcia, pozwalające wyciągnąć maksimum z warsztatu aktora. Zbliżenia skupiające uwagę nawet na delikatnych zmianach w mimice, ujęcia pozornie zwyczajnej drogi powrotnej do domu, które nabierają znaczenia w trzecim akcie, czy dziwaczne i nieco niepokojące sceny tańca do słyszanej jedynie przez Arthura muzyki składają się na obraz od którego trudno oderwać wzrok. Wszystko to, wraz z genialną ścieżką dźwiękową autorstwa Hildur Guðnadóttir (wcześniej pracowała choćby przy „Czarnobylu”) składa się na całość, która nawet jeśli nie jest łatwa w odbiorze (a już na pewno nie jest kinem dla każdego), tak potrafi przykuć do ekranu i zmusić do chwili refleksji. Ze względu na konstrukcję filmu – wszystko opiera się na głównym bohaterze – a także pewne scenariuszowe niedoskonałości (momentami trafiają się tu sceny tak pretensjonalne, że aż zęby zgrzytają) przy nieco mniej utalentowanym i oddanym roli aktorze całość mogłaby się rozpaść niczym domek z kart. Joaquin Phoenix wznosi się jednak na szczyt swych umiejętności, dźwigając ciężar produkcji na swych barkach i tworząc kreację, która zapisze się w annałach kina.
Historia upadku Arthura Flecka pozostawia szerokie pole do interpretacji. Z jednej strony można odbierać ją jako przestrogę dla współczesnego społeczeństwa, gdzie temat wykluczenia jest wciąż aktualny. Z drugiej, tak naprawdę nie można z pełnym przekonaniem stwierdzić co z obserwowanych na ekranie wydarzeń jest prawdą, a co jedynie ułudą chorego umysłu. „Joker” jest filmem, który dowodzi, że nie trzeba ogromnego budżetu, efektów specjalnych i postaci w ciasnych kostiumach, by opowiedzieć komiksową historię o której będziemy pamiętać jeszcze przez długie lata. I choć nie jest filmem doskonałym, od czasu do czasu ślizgając się po zbędnym patosie, nie jestem w stanie stwierdzić kiedy ostatnio tak bardzo przeżywałem film – i to nie tylko o postaci wywodzącej się z kart komiksu. Pozostaje wyrazić wielkie uznanie dla „Jokera” i mieć nadzieję, że to raczej zapowiedź nowego kierunku dla DC, aniżeli pojedynczy strzał. Trudno tylko odgonić jedną myśl – gdyby choć jedna z osób w życiu Arthura okazała mu odrobinę współczucia i miłości, Gotham mogłoby nigdy nie poznać Jokera.