Dziesięć lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy Marvel zapowiadał „Strażników Galaktyki”, nie wiedziałem ani co to za drużyna, ani kim jest James Gunn, a już najmniej spodziewałem się tego, że dekadę później jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie produkcji kinowych, będzie zamknięcie trylogii z udziałem Strażników.
Członkowie tytułowej drużyny przeżyli w MCU tyle, że starczyłoby na etaty dla całej armii kosmicznych psychoterapeutów. Nic więc dziwnego, że jedna z pierwszych scen filmu, to bohaterskie wyniesienie zalanego w trupa Petera Quilla z baru. Już otwarcie uświadamia, że tematyka najnowszej produkcji Marvela skierowana jest do zdecydowanie dojrzalszego widza, zapomnijcie więc o wizycie w kinie z dziećmi. O ile już przy scenie z poprzedniej części, w której Yondu, Rocket i Baby Groot mordują z uśmiechem na ustach załogę całego statku, James Gunn mocno nagiął ramy PG-13, tak tym razem poszedł naprawdę na całość i sam do końca nie wiem, jak udało się mu uzyskać inną kategorię niż R. Oprócz szeregu trudnych i dojrzałych tematów, są tu też sceny torturowania i mordowania zwierząt oraz ludzi, urywanie kończyn i głów, masowe morderstwa, itd.
Gunn, podobnie jak Taika Waititi, już wcześniej zasłynął umiejętnym łączeniem dramatu oraz komedii, i także w tej kwestii w trzeciej części Strażników przeszedł sam siebie. Często mówi się, że w MCU żadna chwytająca za serce scena nie może wybrzmieć, bo przerywają ją durne żarty i rzeczywiście czasami ma to miejsce, jednak nie tutaj. Reżyser wrzuca nas na emocjonalny rollercoaster, w którym łzy smutku walczą o miejsce na twarzy z tymi spowodowanymi wybuchami śmiechu. Ostatni raz coś takiego przeżyłem w kinie przy okazji seansu „Jojo Rabbit”, autorstwa wspomnianego wyżej Waititiego. Gunn przez blisko dekadę stworzył bohaterów, którzy stali się pełnoprawnymi postaciami, a nie tylko kolorowymi placeholderami na żarciki, o czym ostatnio często się w MCU zapomina. I to właśnie jest największa siła Strażników – postaci i relacje pomiędzy nimi. Ba, nawet wielokrotnie krytykowany Drax doczekał się tu odkupienia – wciąż pozostał tą samą postacią którą był, ale Gunn wpisał go w kontekst, który nagle zyskał dużą głębię.
Wiele zasłużonej krytyki spadło w ostatnim czasie na Marvela z powodu efektów specjalnych i z przyjemnością donoszę, że także w tej kwestii „Strażnicy Galaktyki 3” nie zawiedli. Duża w tym zasługa samych projektów oraz pomysłów, niezwykle oryginalnych (kosmiczna baza stworzona z… mięsa), a także ich kreatywnego przeniesienia na plan filmowy. Wiele efektów zostało wykonanych praktycznie i to naprawdę robi różnicę w czasie oglądania. Tam, gdzie do akcji wkroczyli spece od CGI reżyser widocznie też był w stanie wymusić danie im stosownej ilości czasu, bo te wypadły znakomicie. Tradycyjnie dla serii perełkę stanowi soundtrack – zarówno jako zbiór piosenek sam w sobie, ale też jako podkreślenie tego, co dzieje się na ekranie. Nie mogło być zresztą inaczej, kiedy film otwiera podśpiewujący moje ukochane „Creep” Rocket.
Od kilku lat MCU kroczy od porażki do porażki i odnoszę wrażenie, że główną przyczyną jest samozachwyt producentów nad tym, co udało im się stworzyć. Oberwało się trochę Martinowi Scorsese za porównanie kina superbohaterskiego do parku rozrywki, ale czy gdyby powiedział to o obecnych produkcjach MCU, to ktoś znalazłby coś na ich obronę? Gdzieś po drodze w Disneyu zapomniano, że siłą tych filmów nie były tylko licencje na trykociarzy. Czy ktoś dekadę temu zabijałaby się o możliwość zekranizowania przygód niemal nikomu nieznanej drużyny kosmicznych przegrywów? Siłą MCU było pozwalanie utalentowanym, zafascynowanym popkulturą twórcom na opowiadanie historii, którymi chcieli się podzielić, a nie łączenie ze sobą wszystkiego na ślinę, efekty równie słabe co żarty i trytytki. Przyszedł Pan Reżyser James Gunn, dostarczył najlepszy superbohaterski film w historii (może obok „Spider-man: Into the Spiderverse”) i powiedział Marvelowi do widzenia. Nie mogę się już doczekać, co przygotuje nam w DC, gdzie ma pełną kontrolę kreatywną!