Christopher Nolan jest twórcą fascynującym pod wieloma względami, między innymi takim, że od lat reżyseruje filmy nie tylko znacznie bardziej ambitne i wymagające od widza niż tradycyjne blockbustery, ale w dodatku każde z tych kosztujących setki milionów dolarów przedsięwzięć się spłaca.
Jeśli ktoś jest w stanie pogodzić gusta krytyków i masowej publiki oraz zapewnić cień uśmiechu na twarzach księgowych w Hollywood, a przy tym pozostać wiernym swoim zasadom, musimy o nim mówić jako o ikonie kinematografii. Nic więc dziwnego, że wiele osób w Warner Bros. uznało, iż to właśnie najnowsza produkcja Christophera Nolana ponownie otworzy kurek z pieniędzmi płynącymi z kin. Kurek, który w wyniku pandemii nie tyle został zakręcony, co raczej zaspawany, przysypany kilkoma tonami cementu, a do tego jeszcze zamknięty w skarbcu. Teraz wiemy już, że było to złe posunięcie – zmęczeni siedzeniem w domach i kolejnymi złymi wiadomościami, których 2020 rok nam nie szczędził, nie mieliśmy ochoty na rozrywkę tego typu. Czy jednak finansowa porażka „Tenet” to wynik jedynie okoliczności, w których film się ukazał?
Nolan od wielu lat przygotowuje filmy w podobny sposób – bierze na warsztat pewne interesujące go zagadnienie, a następnie obudowuje wokół niego strukturę filmu. Oczywiście w takim podejściu nie ma nic dziwnego, wielu twórców tak robi, Nolan z każdym kolejnym filmem szedł jednak o krok dalej, aż dotarł do momentu, w którym moim zdaniem przestało go interesować cokolwiek poza owym pomysłem oraz sposobem jego zrealizowania. O ile bowiem zabawa wieloma wymiarami w „Interstellar” czy poziomami snów w „Incepcji” była głównym motywem, nigdy nie była jedynym, co owe filmy oferowały. „Incepcja” mierzyła się z ideą heist movie, nie zapominając jednak, że w tego typu produkcjach niezwykle ważna jest drużyna która ma przeprowadzić skok – na tyle różnorodna, żeby widz ją polubił, denerwował się, kiedy dochodzi do obowiązkowego punktu, w którym plan zaczyna się sypać. Choć do „Interstellar” mam wiele uwag, grany przez Matthew McConaughey’a Cooper jest postacią z krwi i kości, jego relacja z córką wydaje się widzowi niezwykle prawdziwa, pozwala nam w pełni zanurzyć się w opowiadaną historię. Tymczasem główny bohater „Tenet”… nawet nie ma imienia! Grany przez Johna Davida Washingtona Protagonista (tak jest określany w scenariuszu) jest jednym z najgorzej napisanych bohaterów w wysokobudżetowym kinie, jakiego widziałem od lat. W tej postaci nie ma nic, żadnej cechy, którą można by ją określić. A przecież JD Washington to niezwykle charyzmatyczny aktor! Christopher Nolan w przypadku „Tenet” chciał pobawić się koncepcją kina szpiegowskiego, zrealizować swój odpowiednik Bonda, wziął więc wszystkie składniki tych filmów (protagonista jako tajny agent z misją, podróże po całym świecie, kręcący wąsem łotr i próba dotarcia do niego przez bliską mu kobietę, itd.), ale jakimś sposobem wyszedł mu z tego zakalec. Tak mocno skupił się na głównym pomyśle na film, jakim jest manipulacja strukturą czasu, oraz na próbie jego urzeczywistnienia, że zapomniał o tym, co w sztuce najważniejsze. Emocjach. Doszło do tego, że oglądając wielką i efektowną bitwę, stanowiącą kulminację filmu, prawie… zasnąłem.
Trzeba jednak przyznać, że aspekt o który tak zadbał Nolan wraz ze swoją ekipą, jest fenomenalny. Kolejne kadry wprawiają w podziw. Brytyjski reżyser od wielu lat hołduje swojej wizji kina, w której najważniejsze jest to, żeby jak najwięcej filmowanych rzeczy działo się naprawdę, dlatego przedkłada rzeczywiste lokacje nad plany zdjęciowe, efekty praktyczne nad specjalne, aktorów nad kaskaderów, itd. I choć dla księgowych Warner Bros. oraz ekipy filmowej jest to duże utrudnienie (kiedy na przykład trzeba zderzyć z budynkiem prawdziwego Boeinga), to efekt za każdym razem rzuca na kolana.
Dlatego też paradoksalnie choć po pierwszym seansie byłem „Tenet” niezwykle zawiedziony, z przyjemnością obejrzę go po raz drugi. Nie tylko dlatego, że znając główny „myk” będę mógł na „Tenet” spojrzeć z zupełnie innej strony i wyłapać mnóstwo ciekawostek, ale też nie będę już oczekiwał jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania od tej historii. Pozostaną mi tylko piękne obrazy i fascynująca zagadka, jaką jest fabuła tego filmu, do rozwiązania,. „Tenet” jest bowiem właśnie tym – zagadką, równaniem, którego rozwiązanie ma dać przyjemność. Może więc Chritopher Nolan niepotrzebnie tak bardzo wzbraniał się przed wypuszczeniem filmu bez dystrybucji kinowej; włączenie wersji blu-ray, która pozwoli nam odkryć „Tenet” na wiele różnych sposobów jest dalece bardziej satysfakcjonujące, niż oglądanie go w kinie. Szkoda jedynie, że materiałów dodatkowych jest tak mało (zaledwie trwający nieco ponad godzinę dokument) – w przypadku tej produkcji to, co działo się poza kadrem, jest często ciekawsze od samego filmu.
Panie Nolan, „Tenet” to było ciekawe doświadczenie, ale proszę już przestać być cyborgiem tworzącym matematyczne równania i wrócić do robienia filmów. Z postaciami, fabułą i emocjami. Jeśli złe AI z przyszłości trzymają Pana w niewoli, proszę przy okazji najbliższego wywiadu mrugnąć trzy razy i powiedzieć „emotions”.