Martwi mnie sytuacja recepcji literackiej w ostatnich kilku latach. Szczególnie na gruncie fantastyki. Jak się niefortunnie okazuje, takie spostrzeżenia nie są wyłącznie wytworem mojej introwertycznej wyobraźni. Są tacy, którzy je podzielają.
Wszystko zaczęło się od zastanowienia, która z książek, wydanych w przeciągu ostatnich pięciu lat w Polsce (premierowo) zapadła w pamięć tak, aby mówiło się o niej dłużej niż trzy-cztery miesiące. Owszem, zdarzają się takie, przecież „Puste niebo” Radka Raka czy „Wody na sicie” Anny Brzezińskiej pozostają na językach, ale nie tak jak „Wiedźmin”, „Achaja”, „Sługa Boży”, „Siewca Wiatru”, „Naznaczeni błękitem” bądź „Pan Lodowego Ogrodu” w okresie wydania i dziś, no i nie na taką skalę.
Z tym, że każdy z tych autorów wciąż pozostaje literacko aktywny – to nie echo przeszłości, to nie zniedołężniałe, nadgnite pióra. Maja Kossakowska pisze „Takeshi”, lecz to wydaje się za mało, powraca więc do sztandarowego cyklu „Bramami Światłości”, niemniej te – choć czytane – po lekturze trafiają na półkę. Jacek Piekara mimo kontrowersyjnych zachowań nie powtarza sukcesu pierwszych tomów, co prawda czytelnicy chcą nowych „Inkwizytorów”, ale wygląda to wyłącznie na danie bez refleksji – o nowych tytułach nie mówi się tak, jak o „Sługach Bożych” czy „Łowcach dusz”. Nie przypuszczam, żeby po wydaniu „Rzeźnika z Nazaretu” ten stan uległ drastycznym zmianom. Jest i „Virion” Andrzeja Ziemiańskiego, choć nie budzi takich emocji, jak „Achaja”. Ewa Białołęcka powraca ze wznowieniami i zapowiedzią rychłego skończenia ongi długo wyczekiwanego „Czasu złych baśni”. Robi się delikatny szum, ale szybko się ulatnia. W miarę regularnie wychodzą tomiki Andrzeja Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu – w dyskusjach mało o nich. Jak w ogóle o czymś, co nie wyszło raptem do dwóch miesięcy temu, albo za chwilę ma trafić na księgarniane półki.
Jakoś trudno uwierzyć w nieurodzaj treści, o których warto by zamienić słów więcej niż kilka, u większości rodzimych pisarzy-fantastów z ugruntowaną pozycją. Co więcej, nowości, powtórne wydania i eleganckie omnibusy zagranicznych autorów również przemykają jak liść na wietrze. Jakoś nigdzie nie udało mi się natrafić na co ciekawsze wywody i rozmowy o jakości krótkich form Kurta Vonneguta (piję do omnibusa „Opowiadania wszystkie” od Albatrosa). Być może lepiej radzą sobie wznowienia powieści, chociaż ich odbiór rozpatruję raczej jako swego rodzaju ciekawostkę. Prószyński pokusił się na dwutomowego Harlana Ellisona (retrospektywne wydanie) – tu szczęśliwie książki pozostawiły po sobie coś więcej. Odnoszę jednak wrażenie, że bardziej w kręgach żywo zainteresowanych. Nawet opracowania niepublikowanych dotąd dzieł Tolkiena nie wzbudzają już takiego zainteresowania. O nowym wydaniu „Mgieł Avalonu” głośniej było tylko chwilę, a była to szansa na publikację całego cyklu w nowej, spójnej szacie graficznej. Na deser pozostaje George R.R. Martin i „Ogień i krew”, na rynku ledwie przed westchnieniem drugi tom był nowością, do tego dzieje się w niezwykle popularnym świecie. Tyle tylko, że to nie „Wichry zimy”. Przeczuwam, że i te nie przyniosą z sobą takiej eksplozji entuzjazmu, jakiego można było po ich premierze oczekiwać jeszcze trzy lata temu. To, co najważniejsze widziano przecież na ekranie, a to, że dziewięćdziesiąt procent nie będzie się zgadzało nie ma większego znaczenia – główne rozwiązania nie są już zaskoczeniem.
Znajdą się tacy, co powiedzą, że Jarosław Grzędowicz nie tak dawno wydał „Hel-3”, książkę zapamiętaną i całkiem głośną – z tym, że nie przez swą nietypowość, oryginalność, głębię etc., tylko wielką krytykę i to, jak podzieliła fanów. Wspomniana „Woda na sicie” to powrót Brzezińskiej do fantasy po latach milczenia, gdzieniegdzie się o niej mawia, choćby w kontekście lauru – Zajdla, ale czy na pewno jest tym, czym były jej powieści z cyklu o zbóju Twardokęsku? Jest w wielu miejscach lepsza, widać warsztat dojrzałego i świadomego artysty, niemniej mało kto na forum wypowiada się o jej artystycznych możliwościach. Oby Zajdla dostała. „Puste niebo” bądź „Czterdzieści i cztery” to z kolei tytuły, o których mówi się bardziej ze względu na nagrody, niż to, o czym opowiadają. Wyjątkowa jest tu chyba Marta Kisiel, ale tak po prawdzie o jej – skądinąd dopracowanych i wartościowych – książkach mówi się ze względu na zawarty w nich humor. Nawet o „Różańcu” Rafała Kosika dyskusje w większości milczą, a niektóre z przemyconych w utworze koncepcji są realizowane na naszych oczach…
Na nic nowy King, Watts, Gołkowski, Ćwiek, Ziemiański, Martin, Kossakowska czy Piekara, na nic wznowienia Vonneguta, Ellisona, LeGuin, Eddingsa, Goldmana albo Bradbury’ego skoro to, co przeczytane albo w pięć minut wyparowało, albo tłamszone w umyśle skisło. Szlachetne jest czytanie dla przyjemności, szlachetne i dla poznania, zdobycia wiedzy bądź zrozumienia. Ale bodaj cała kultura czytelnictwa nie musi być wymiarem czysto konsumpcyjnym, gdzie dzieło to pośpiesznie zrobiona kanapka zjedzona na tylnym siedzeniu autobusu? Najwyższy czas ponownie otworzyć literaturę fantastyczną na kulturę uczestnictwa, aby ta nie przeszła obok bez echa.