Od pewnego czasu na srebrne ekrany szturmem wkraczają coraz to mniej wymyślne, wtórne oraz mało innowacyjne produkcje, mające w najprostszy sposób zapewnić gawiedzi tanią, rzekłbym nawet odmóżdżającą rozrywkę. Owe filmy nie dość, że nie epatują niczym o szczególnej wartości estetycznej, poznawczej, symbolicznej, ani użytkowej, to jeszcze zalewają widza masą nielogicznych zwrotów akcji oraz chwytów gwarantujących granie na emocjach odbiorców. Naturalnie, są to niezbyt wyszukane triki i manewry twórców. Jednakowoż, mimo tego, że nie są to nader wykwintne dzieła, mają w sobie ułamek „oryginalności”, a przynajmniej silą się na takie wrażenie. Co innego tyczy się prawdziwej plagi w branży filmowej, zwanej remake’ami.
Zaznaczmy tylko, iż zjawisko remake’ów nie jest niczym nowym i zapewne wielu słyszało jużo nich, a z całą pewnością obejrzało choć jeden przykład takowej produkcji. Najprostsza definicją jest ta słownikowa, czyli „nowa wersja istniejącego już filmu” – i nie można stanąć całkowicie przeciw remake’om, ponieważ czasami odświeżenie danego tytułu wychodzi mu in plus. Niestety, w obecnych czasach twórcy najwyraźniej zapomnieli, że tak robi się wyłącznie z dziełami, które nie były do końca udane. Remaki mają na celu podniesienie poziomu, lepszą realizację konkretnego scenariusza (przetworzonego w mniejszym lub większym stopniu, bądź wcale niezmienionego), a nie odgrzanie kotleta i podanie w jeszcze gorszej oprawie. Jednym z ostatnich przykładów nieudanego remake’u jest „Poltergeist”, który okazał się totalną klapą, w porównaniu z pierwowzorem z 1982 w Polsce znanym pod tytułem „Duch”. Ów przykład może stanowić ukoronowanie tezy, że tego co dobre, lepiej na siłę nie ulepszać, nie unowocześniać, nie robić z tego „odcinacza kuponów”. Zwłaszcza, gdy na warsztat bierze się produkcję wręcz kanoniczną w swej dziedzinie.
Najgorsze jest jednak to, iż twórcy takich dzieł nie uczą się na błędach i dalej prą ścieżką kolców i cierni, aby dotrzeć do wyschniętego źródełka. No, może nie aż tak wyschniętego, bo najwyraźniej tanie chwyty marketingowe sukcesywnie ściągają na premierę ciekawskich widzów. Ów wodopój, do którego jednakowoż zmierzają, nie jawi się zbyt zachęcająco dla osób pragnących czegoś więcej niż odgrzany kotlet sprzed parudziesięciu lat, okraszony niby choinka efektami specjalnymi i serią „napędzaczy” akcji. Remaki mają to do siebie, że opierają się zazwyczaj na kultowym, dobrze przyjętym obrazie – słowem, bezczelnie wykorzystują renomę konkretnej produkcji, na domiar złego podpisując się czymś tak oklepanym – jak: „nowe spojrzenie na…”, „wersja po tuningu” czy „ponadczasowy film w nowym wydaniu”.Niejeden widz daje się złapać na haczyk i podąża ścieżką ciekawości do piekła… znaczy się – kina. Wspomnieć warto o niedawnych doniesieniach ze studia Disneya, które przez lata wyrobiło sobie markę, choć z produkcjami z ich stajni bywało różnie, zawsze jednak utrzymywały jako taki poziom. Ostatnio zaś wypłynęły pogłoski, że twórcy mają zamiar „odświeżyć” kilka tytułów i podać je w nowym wariancie. Przeglądnąwszy listę owych dzieł – wyraźnie dostrzegam chęć zarobku na produkcjach, które nie postarzały się i wciąż można oglądać je bez jakiegokolwiek uszczerbku. Zwłaszcza, że nie potrzebują uaktualnienia, nie trzeba zaszczepiać w nich bieżących problemów, ani prostować czegoś, co może być obraźliwie dla mniejszości kulturowych i orientacyjnych. No, chyba że w prawie międzynarodowym wynikła jakaś zmiana, która narzuca pewien wymóg…
Ponadto są także produkcje – pozornie samodzielne – nie będące remake’ami, wskazujące na brak pomysłowości twórców światowego kina. Są to kontynuacje filmów wybitnych, dobrych, a nawet przeciętnych – istotne jest to, że poprzednik został przyjęty nie najgorzej i zaabsorbował pewną sumę. Na takim zjawisku najbardziej cierpią poprzedniczki konkretnego obrazu, nie mowa tu wprawdzie o produkcjach spod znaku „Obcych” bądź „Matrixa” – bo te, bądź co bądź, od początku miały wyznaczony kurs, a kolejne odsłony prezentowały zgoła inny scenariusz, który być może nie został zrealizowany najlepiej, lub po prostu pomysł się „przejadł” i tyle. Są jednak kontynuacje zupełnie zbędne, powstające tylko dlatego, że poprzednie części odniosły sukces, zarobiły pieniądze, a może nawet stały się blockbusterami. Czasami też świetne serie filmów pełnometrażowych ciągnięte są na siłę, jak „Szklana pułapka”, „Droga bez powrotu” czy „Efekt motyla” – w efekcie czego widz może stracić sentyment do tych/tej części, która relatywnie trzymała poziom i dostarczała odpowiednią dawkę zdrowej rozrywki. Ale to prowadzi także do powstawania swoistych telenowel, zatracających sens, powielających klisze i schematy, oraz korzystających z „dobrodziejstw” współczesnej techniki.
Recepta na remaki, tanie widowiska, „odcinacze kuponów”, zbędne kontynuacje i tym podobne jest jedna – omijać je szerokim łukiem, a być może twórcy zreflektują się i sięgną po znakomity scenariusz, w dodatku gotowy, który mogą znaleźć w pierwszej lepszej księgarni. Niestety, tu wchodzi w grę szereg innych czynników, jak wykup praw do adaptacji czy – z kolei z perspektywy odbiorcy – ryzyko zepsucia ciepło przyjętego dzieła. Na szczęście, w gąszczu nie do końca udanych filmów dziś można jeszcze dokopać sięczasem do produkcji cokolwiek udanej.