Fantasy, najprościej nazwać „fantastyką magii”, bowiem to właśnie najczęstszy i najbardziej ikoniczny element owego gatunku. Jednak nie jest on spotykany w każdym dziele spod znaku; brak tego zjawiska szczególnie widoczny jest w wielu utworach lowfantasy, w niektórych z kolei – jak chociażby we wcześniej przytoczonym – ogranicza się do absolutnego minimum. Andrzej Sapkowski w „Rękopisie znalezionym w Smoczej Jaskini” nie dość, że definiuje pojęcie, to także wymienia siedem subgatunków i wspomina o pograniczu, dlatego wybaczyć należy poniższemu zestawieniu, nie tylko subiektywizm autora, ale też szufladkowanie. Na domiar AS polskiego fantasy uzupełnił leksykon o swój własny kanon (do którego naturalnie odsyłam – warto się zapoznać), jednak zapomina on, że bądź co bądź gatunek nie pojawił się w drugiej połowie XIX wieku wraz z powieściami „Ona czyli historia niezwykłej wyprawy”, „Przygody Alicji w Krainie Czarów” czy „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”.
Korzenie fantasy sięgają znacznie, znacznie dalej, w tematyce utrzymuje się wszak lwia część literatury folkloru, a także mitologia czy święte księgi. Nie chcę obrazić niczyich uczuć religijnych, acz nie zamierzam taić faktów kulturowych. Nim zaproszę do zapoznania się z zestawieniem, od razu przeproszę za to, że nie jest to tak obszerna lista, jak by można było wynieść z tytułu, a już na pewno nie tak długa, aby zawrzeć w sobie choć mały ułamek tego, co w fantasy najlepsze. Ale nie sposób wcisnąć do tekstu wszystko, co by się chciało, a nawet jeśli ktoś próbuje, to nigdy – niby nie wypada mówić „nigdy”, ale tu nie sposób nie powiedzieć – mu się to nie uda. Dzieł wartych poznania bowiem nie ubywa, a wręcz przeciwnie. Zatem ruszamy…
„Epos o Gilgameszu”
Kto by pomyślał, że jeden z najstarszych tekstów kultury może wliczać się do fantasy? Przecież pierwsza spisana wersja pochodzi aż z drugiego tysiąclecia przed naszą erą, a do dziś wielu sądzi, że to John R.R. Tolkien był pionierem gatunku (sprostowując: był jednym z pierwszych przedstawicieli współczesnego fantasy). I chociaż niemało osób się pewnie nie zgodzi, „Epos o Gilgameszu”, choć dość fanaberyjny a wcale osobliwy, jest pozycją literatury fantastycznej. Warto go zaś poznać nie dlatego, że epatuje wielkimi walorami estetycznymi czy emocjonalnymi, ale dlatego, że przedstawia system wierzeń, kulturę starożytnej Mezopotamii oraz tamtejszy folklor. A do tego stanowi kanwę fantasy.
„Odyseja”, Homer
Nie mogło zabraknąć absolutnego klasyka literatury w ogóle. Oto bowiem jedna z najdoskonalszych, najoryginalniejszych i najpierwszych opowieści drogi, w której bohaterowie po ciężkich zmaganiach poddawani są kolejnym niełatwym próbom.Na domiar wszystkiego bogowie raz im sprzyjają, a raz nie. Do tego oczywiście w podróży króla Itaki do domu nie brak wątków iście fantastycznych: chociażby motyw nekii – spotkania żywych z martwymi na gruncie świata realnego, bądź pozornie rzeczywistego. Homer z kolei z właściwym sobie wdziękiem raczy czytelników (w swoich czasach naturalnie słuchaczy) obrazowym przedstawieniem człowieka walczącego z siłą natury. Ernest Hemingway w „Starym człowieku i morzu” pokazał podobną problematykę, tylko w o wiele mniejszej skali i nie w wariancie fantasy.
„Beowulf”
W zestawieniu nie mogło zabraknąć jednego z najważniejszych poematów heroicznych, spopularyzowanego przez liczne adaptacje, w której podział dychotomiczny wyraźny jest niemal w każdym aspekcie, zaś wiele katastrof wyjaśniają związki przyczynowo-skutkowe. W „Beowulfie” możemy znaleźć nie tylko klasyczną walkę Dobra ze Złem, widać w nim też, iż grzech zawsze zostanie ukarany, a niemiłe konsekwencje nieprzemyślanych czynów nierzadko oddziałują również na innych, często niewinnych. Ponadto poza licznymi oparciami (m.in. „Grendel” Johna Gardnera czy „Lodowa pułapka” Jamesa Rollinsa), saga prezentuje też motyw smoka – późniejszy symbol fantasy. Warto napomknąć, że niedawno do sprzedaży trafił przekład imć Tolkiena z komentarzami oraz wzbogacony o tzw. „cudowną opowieść” (ang. „Sellic Spell”) autorstwa wyżej wspomnianego tłumacza oryginału, stanowiącą wyzbyty sztafażu idei oraz historii utwór o Beowulfie.
„Księga tysiąca i jednej nocy”
Dziś kultura arabska wydaje się niemałej ciżbie wyłącznie nastawiona na regresywną (dla zachodniej kultury) islamizację. Zapominamy przy tym, że to właśnie Arabom zawdzięczamy wiele światłych poglądów, osiągnięć medycznych czy optycznych, ale także literatura – i szeroko pojęta popkultura – niemało zyskała na konwergencji kulturowej, czego klejnotem koronnym w aspekcie literatury niewątpliwie jest „Księga tysiąca i jednej nocy”, zbiór tekstów folkloru (i nie tylko), okraszonych nutą kultury orientu i zamkniętych w kompozycyjną całość. Fantastyki w niej sporo, a w materii prozy zainspirowała chociażby Hansa Christiana Andersena („Latający kufer”) czy Catherynne M. Valente („Opowieści sieroty”).
„Edda starsza”
Czy może być coś bardziej fantastycznego niż mityczne krainy, bogowie i herosi? Z pewnością to trudne zadanie, by coś takiego odnaleźć. Z kolei mitologii na świecie – wbrew często mylnej opinii – nie jest tak mało, choć grecka i (skopiowana) rzymska, czasem egipska – to zasadniczo jedyne, co można poznać w procesie rudymentarnego i średniego nauczania. O słowiańskiej możemy już w ogóle zapomnieć, a Polacy częstokroć nawet nie zdają sobie sprawy, że coś takiego w ogóle istnieje. Niewątpliwie jednak to skandynawska należy do tych, które znać się powinno (znać watro zaś każdą). Nie dość, że przeczytanie „Eddy starszej” (inaczej „Eddy poetyckiej”), pozwala nam poznać merytorycznie ostatnio popularny – za sprawą komiksów i filmów na ich podstawie – panteon nordycki, to jeszcze znaleźć weń można zasady moralne, hierarchię wartości, ajtiologię oraz warstwę kosmogoniczną ówczesnych Skandynawów. Oczywiście, warto też zapoznać się z losami Lokiego, dziś bodaj najbardziej lubianego bóstwa… ever?
„Erek i Enida”, „Lancelot z Jeziora”, „Ywajn czyli rycerz z lwem”, Chrétien de Troyes
W średniowiecznych romansach Chrétiena de Troyes, bazujących na legendach arturiańskich, nierzadko przewijają się motywy fantastyczne, a cuda i dziwy towarzyszą bohaterom niemal na każdym kroku. Rycerskie, heroiczne czyny przeplatają się w owych utworach z magią, mistycznymi lokacjami i stworzeniami rodem z baśni. Oczywiście wszystkie dzieła spod znaku przetworzonych przez Chrétiena legend arturiańskich opierają się na dydaktyce etosu rycerskiego, acz akcentują także jego ciemną stronę – miłość dla przykładu była niezwykle istotna, choć grzech stanowiło niepałanie nią do cudzej małżonki bądź małżonka lub pałanie do osoby wolnej, samemu będąc zajętym, słowem – miłość w każdym wariancie. Co zresztą odnajduje analogię w ówczesnych historycznych podaniach (przecież nie można było uciekać od ideału rycerskości!). Poza tym, chyba warto zapoznać się także z jednymi z najznamienitszych przedstawicieli chansons de geste, prawda?
„Boska komedia”, Dante Alighieri
Księga ta zawiera w sobie masę motywów fantastycznych, ale to jej złożoność oraz rozbudowana symbolika i metaforyczność zasługują na laury.Niemal wszystkie elementy tego wspaniałego utworu opierają się na filozofii średniowiecza, nasiąkniętej katolicyzmem i wartościami chrześcijańskimi, ale nie brak w niej także krytycznego spojrzenia autora na współczesne mu otoczenie. Jeżeli ktoś powie mi kiedykolwiek, że motyw katabazy – występujący chociażby w „Eposie o Gilgameszu” otwierającym to zestawienie – nie jest czymś ewidentnie przynależnym do fantasy(a w „Boskiej komedii” to motyw przewodni), to… sorry, ale nie przepadam za stereotypowym myśleniem. Podróż Dantego przez Piekło, Czyściec oraz Niebo, a co za tym idzie spotykanie istot nadnaturalnych, nierzadko służących za alegorie, to poemat wprawdzie niełatwy, napisany – dla dzisiejszego odbiorcy – archaicznym, lecz bogatym językiem;jednak po zapoznaniu się z tytułem, w wielu współczesnych powieściach (nie tylko z pogranicza i centrum fantastyki magii) odkryjemy liczne doń nawiązania. Poza tym, kto by nie chciał bez konsekwencji przejść się po osławionej domenie Lucyfera? Z „Boską komedią” ma taką możliwość. Pamiętajcie tylko: porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie!
„Sen nocy letniej”, William Szekspir
Szekspir fantastą?! Ano tak. „Sen nocy letniej” jest na to niezbitym dowodem. Oczywiście owa sztuka to zgrabnie napisana teatralna komedia, ale nie zmienia to faktu, że jest również dziełem fantasy. I do tego cechuje się trzema klasycznymi wizytówkami tego gatunku – mianowicie, primo: utwór przeszyty jest na wskroś magią; secundo: występuje w nim inna, inteligentna rasa – elfy (w dodatku władające tą pierwszą); tertio: nierealna kraina, królestwo Oberona. Doliczmy do tego to, że dzieło w znacznej mierze utrzymane jest w kompozycji onirycznej, zresztą sam tytuł na to wskazuje. Żeby tego było mało, inspiracji „Snem nocy letniej” możemy doszukiwać się nie tak daleko, bo wystarczy sięgnąć po „Kłamcę 3. Ochłap sztandaru” Jakuba Ćwieka, a to książka znakomicie utrzymująca się w anturażu fantasy.
„Myszeida”, Ignacego Krasickiego
Niewielu zapewne słyszało o tym poemacie heroikomicznym prymasa Polski, sam zresztą usłyszałem o nim niedawno. W szkole średniej przerabia się zazwyczaj jedynie „Bajki i przypowieści” i „Monachomachię” jego autorstwa, a usłyszenie o nim dziś na studiach graniczy już z cudem. Biorąc pod uwagę fakt, że Ignacy Krasicki kojarzy nam się raczej z licznymi satyrami i kazaniami, często zapomina się (być może nawet się nie ma pojęcia), że był również autorem fantasy, choć wiele wody w rzece upłynęło po jego śmierci, nim ten termin zdołał się skrystalizować. Powiedzcie sami, czy wojna kotów wespół z Popielem, przeciw armii myszy (nie zapominajmy, że po obu stronach są też ludzie), nie wydaje się choć trochę nadnaturalna? Kompozycja świata i bohaterów swobodnie pozwala wpisać dzieło w błonia lowfantasy, a do tego, to wszak świetna wariacja legendy o Popielu.
„Król Olch”, Johann Wolfgang von Goethe
Ballada jednego z najważniejszych przedstawicieli światowego romantyzmu ma zaledwie dwie strony, ale te dwie strony wypełnione są po brzegi magią. Ciekawostką jest również to, że po raz kolejny w tym zestawieniu wzorowano się na mitologicznej postaci – Oberonie, królu elfów. Autor w symboliczny sposób porusza kwestie straty i śmierci, a kunszt pióra Goethego to istne arcydzieło. Przy takiej objętości, aż wstyd nie znać. I chociaż niemiecki romantyk był inspiracją dla wielu, to najbardziej zapadła mi w pamięć graficzna powieść Cyrila Pedrosy – „Trzy cienie”, komiks najwyższych lotów, ale silnie bazujący na tej właśnie balladzie.
„Dziadek do Orzechów”, E.T.A. Hoffmanna
Pierwowzór wprawdzie jest mniej znany, niż adaptacja wielkiego reformatora teatru, Piotra Czajkowskiego, ale nie znaczy to wcale, że gorszy. Wręcz przeciwnie. Niestety, wiele niezwykłych utworów zostaje z czasem częściowo zapomnianych. „Dziadek do Orzechów” to przepiękna opowieść o mocy płynącej z zabawy… zabawkami. Oto bowiem w tytule mamy do czynienia z toposem walki Dobra ze Złem, ale to jednak nie jest kluczowym elementem dzieła. Hoffmann stara się zaakcentować potęgę wyobraźni, a nierzadko porusza kwestie związane z akceptacją oraz ludzką pychą. „Dziadek do Orzechów” to pozycja, od której warto zacząć przygodę z czytaniem, zwłaszcza, że jest to optymistyczne fantasy i na pewno nie zrazi do siebie żadnego czytelnika.
„Dziady część II”, Adam Mickiewicz
Obok „Konrada Wallenroda” i „Pana Tadeusza” najbardziej rozpoznawalne dzieło wieszcza. Z pewnością jest też najlżejszą częścią „Dziadów”, a przy jej wątłej objętości – podobnie jak „Król Olch” – można się wstydzić nieznajomości tejże. Na domiar, biorąc pod uwagę, że to lektura szkolna. Historia zasadniczo jest prosta i w specyficzny sposób obrazuje jeden z ważniejszych zwyczajów sprzed dominacji chrześcijańskiej – tytułowe Dziady. Poza lirycznym opisem całej sytuacji, w utworze Mickiewicza pojawiają się także istoty paranormalne – duchy – wywołane i swoiście osądzane przez Guślarza oraz mieszkańców pobliskiej wsi. Motyw Dziadów, zaczerpnięty zarówno z obyczaju, jak i przedstawienia ich w utworze poety, można odszukać chociażbyw „Zimie mej duszy” Marcina Pągowskiego – żeby nie było, powieści fantasy.
„Balladyna”, Juliusz Słowacki
Twórczość Słowackiego nie wszystkim musi się podobać, wiem, bo sam jestem tego sztandarowym przykładem. Jednak nie można przejść obojętnie obok „Balladyny”. Tragedia ta jest niezwykle głęboko zakorzeniona w słowiańskim folklorze oraz polskiej historii – a właściwie polskich legendach (tu, po raz drugi w zestawieniu, kłania się sylwetka Popiela). Na pierwszym planie oczywiście jest intryga tytułowej bohaterki, ale w scenerii nie brak elementów fantastycznych – jezioro Gopło w utworze to królestwo wodnej nimfy, Goplany, która na swoje usługi ma dwoje sług: Skierkę oraz Chochlika. Trzeba zaznaczyć, że do „Balladyny” – prócz istot nadnaturalnych – Słowacki subtelnie wplótł magię.
„Opowieści nadzwyczajne” i „Opowieści tajemnicze i szalone”, Edgar Allan Poe
Edgar Allan Poe był człowiekiem nadzwyczajnym, dlatego jego utwory inne być nie mogły. Jeden z ojców współczesnej fantasy, bardziej znany jest wprawdzie z kryminałów oraz horrorów, lecz na swoim koncie ma także niemałą liczbę opowiadań spod znaku fantastyki i magii. „Opowieści nadzwyczajne” oraz „Opowieści tajemnicze i szalone” to tylko dwie książki, w których można znaleźć prawdziwe perełki. Jednak specyficzny styl Poego nie do każdego może trafić, autor często bawił się konwencją i gatunkami, uwielbiał groteskę, zaś większość jego utworów fantasy, utrzymana jest w klimatach jej mrocznego subgatunku. Na podsycenie apetytu polecę wspaniały wiersz autora – „Eldorado”.
„Alicja w Krainie Czarów” i „Po drugiej stronie lustra”, Lewis Carroll
Dzieła nieproste, na pewno ambitne, zawierające w sobie klejnoty angielskiej poezji absurdu. Carroll skonstruował genialne powieści utrzymane w onirycznej kompozycji, przepełnione szeregiem alegorii, krytyk i satyrycznego spojrzenia na świat. Prócz niebywale pięknego słownictwa, pisarz nie raz wkracza na ścieżkę groteski i parodii, dodatkowo wiele postaci utworu miała swój pierwowzór w świecie rzeczywistym (podobny zabieg wykorzystał zresztą Stanisław Wyspiański w „Weselu”), a ich literackie odpowiedniki często były przedstawieniami karykaturalnymi. Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że oba tytuły są stricte gatunkowo wpisane w realia fantasy – i zasadniczo mają wszystkie jego cechy. Kto jeszcze nie zna – do księgarni (względnie biblioteki) marsz! Na zachętę dodam, że jawne inspirowanie się twórczością Carrolla widoczne jest w „Znaku Chaosu” Rogera Zelaznego czy „Złotym popołudniu” Andrzeja Sapkowskiego.
„Pierścień i róża”, William Makepeace Thackeray
Niestety mało znana pozycja i jeszcze nie widziałem list, zestawieńitp., w których znalazłaby się ta niezwykła książka. „Pierścień i róża” wyszła w 1855 roku, Polacy powinni skojarzyć naszą rodzimą adaptację filmową tego tytułu, zresztą nie najgorszą. Sama powieść natomiast w wielu miejscach jest dość karykaturalna, nie raz przybiera formę groteskową, a przedstawia dwa królestwa z uzurpatorami na czele, choć zasadniczo stanowią oni tło dla losów czwórki protagonistów, odzwierciedlających zarówno szlachetne, jak i negatywne cechy człowieka.
„Królewna i goblin”, George MacDonald
Czy można wystawić książce fantasy lepszą rekomendację, niż taką, w której jasno jest napisane, że miała wpływ na Tolkiena oraz Lewisa? Jedno z najbardziej znanych dzieł szkockiego pisarza wbrew leciwości wcale nie epatuje archaicznym pismem, wręcz przeciwnie – czytelnik ma do czynienia z pięknym językiem, wprawdzie mocno uproszczonym, ale to przecież powieść dla dzieci… Wróć, powieść dla wszystkich tych, którzy mają w sobie jeszcze cząstkę dziecka. MacDonald (nie, nie ma nic wspólnego ze świątynią fast food’u) stworzył utwór na wzór baśni dydaktyczno-moralizatorskich, naznaczonych toposem walki Dobra ze Złem; dzieła, w którym bezwzględne gobliny próbują zawładnąć światem ludzi, a chłopiec i dziewczyna (królewna) stają im naprzeciw, i, jak to zwykle bywa, wygrywa… a to musicie sprawdzić sami. Dodatkowo warto nadmienić, że oficyna Muchomor wydała tytuł w bogatej oprawie z klimatycznymi ilustracjami.
„Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu”, L. Frank Baum
Jest na sali ktoś, kto nie słyszał o porwanej do Krainy Oz przez tornado Dorotce i jej psiaku Toto? Jeśli tak, to czy jest tu jakiś lekarz? A na poważnie, książka, choć mylnie przez wielu określana pierwszą powieścią fantasy, jest notabene jednym z ważniejszych dzieł gatunku. Oto z pierwszą stroną tytułu otwierają się przed czytelnikiem wrota świata high fantasy, przepełnionego czarami i wręcz niezliczoną sumą magicznych istot. Baum wbrew wszystkiemu także bazuje na powtarzającym się motywie walki Dobra ze Złem, tylko, że tu protagonistka wnika do świata, w którym owo Zło, póki co, sprawuje władzę. A za towarzyszy swej podróży ma Blaszanego Drwala, Tchórzliwego Lwa oraz Stracha na Wróble. Czyż nie wspaniała gromadka? Nie jest to jednak taka ckliwa opowieść, jakby się mogło wydawać; autor skrupulatnie dba o to, żeby pokonywanie własnych słabości grało w lekturze pierwsze skrzypce.
„Piotruś Pan i Wendy”, J.M. Barrie
W zestawieniu nie mogło zabraknąć perypetii Wiecznego Chłopca.Ale czy znajdzie się ktoś, kto jeszcze nigdy, w żaden sposób, nie uczestniczył w wyprawie do Nibylandii? Nawet za sprawą disnejowskich produkcji czy „Hooka” Spielberga? Jeżeli nawet znajdzie się taki delikwent, to nic nie szkodzi. Ale warto by było nadrobić zaległości. Zwłaszcza, że książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie, a już na pewno stanowi ona jeden z najoryginalniejszych utworów fantasy. Gdzie indziej można spotkać latającego chłopca, syreny, Indian, piratów i wróżki? A do tego należy doliczyć to, że nie jest to wyłącznie przygodowa opowieść – to historia o dorastaniu, o tym, że czasem trzeba unieść głowę i wzuć buty dorosłości.
„Księżniczka Marsa”, Edgar Rice Burroughs
Utwór dyskusyjny gatunkowo, jedną nogą stojący na terytorium science fiction, drugą na fantasy, a terminowany jako science fantasy. Jedni uważają, że to zupełnie odrębny gatunek; inni, że to subgatunek obu wcześniej wspomnianych; można też silić się na stwierdzenie, że to coś w rodzaju międzygatunku. Akcja powieści jest o tyle ciekawa, że rozpoczyna się w czasie wojny secesyjnej, na Ziemi całkowicie zwyczajnej. Ot, z jednym małym wyjątkiem. Główny bohater, John Carter, przenosi się w dziwnych okolicznościach na Marsa (Barsoom), gdzie odkrywa tętniącą życiem planetę, a sam dzięki mniejszej grawitacji zyskuje pewne umiejętności. Niby wszystko wydaje się przynależeć do fantastyki czysto naukowej, acz jest jeden szkopuł – w tym świecie występuje swoista magia. Przez wiele lat polscy czytelnicy mogli cieszyć się wyłącznie pierwszą częścią cyklu – „Księżniczką Marsa” właśnie, ale wydawnictwo Solaris niedawno postanowiło wydać pozostałe odsłony.
„Córka króla elfów”, Lord Dunsany
To opowieść, która skrywa w prostocie wiele prawd życiowych i symbolicznych. Dwakroć wykorzystuje motyw homo viator, człowieka w podróży, dążącego do celu, mimo porażek prącego do celu. W utworze występuje rasa dobrze czytelnikom fantasyznana – elfy, nie brak też innych istot nadnaturalnych. Jednak nie wszyscy żyją w ludzkim świecie. Lord Dunsany opisał rzeczywistość, w której granica między wymiarami czasem jest tak cienka, że można przebyć z jednego do drugiego, acz są one oddzielnymi krainami. „Córkę króla elfów” warto poznać również ze względów estetycznych;angielski pisarz dba o poetykę i stara się malowniczo przedstawiać świat, a dodatkowo objawia przed czytelnikiem właściwą hierarchię wartości oraz pokazuje, że altruizm prowadzi wyłącznie do dobrego.
„Conan”, Robert E. Howard
Howard to kowal słowa, który w swej kuźni wykuł heroic fantasy. Jego sztandarowymi, a zarazem najbardziej docenianymi utworami, były te z Conanem w roli głównej. Amerykanin bowiem, w nawiązaniu do mitologicznych półbogów, stworzył herosa idącego przez świat z mieczem w dłoni, nie znającego lęku, ratującego księżniczki, detronizującego władców i niszczącego bogów, aby na koniec przyozdobić skroń koroną. Niby utwory ze świata wydają się prostymi lekturami, ale w żadnym wypadku takie nie są. Howard pokazuje, że za surową powierzchownością i ordynarną rąbanką, może kryć się coś naprawdę ambitnego. Uwaga: To nie jest proza dla małych dziewczynek. Dla małych chłopców zresztą też nie.
„Mały Książę”, Antoine de Saint-Exupéry
Czy prócz tytułu w tym wypadku powinno się coś dopowiedzieć? Kto nie czytał, niech lepiej prędko sięgnie, wtedy dowie się, dlaczego ta ponadczasowa opowieść warta jest poznania. Po prostu… to trzeba przeżyć na własnej skórze, bo z tej książki każdy wyniesie coś innego. Wartościowego.
„Był sobie raz na zawsze król”, T.H. White
Jest to dzieło tylko na pozór „dziecinne”, skierowane dla młodszego czytelnika. White nie dość, że stworzył znakomitą wariację legend arturiańskich, to w dodatku zawarł w niej uniwersalne prawdy życiowe, obsypał wyszukanym humorem i wykorzystał w roli alegorycznej krytyki ludzkich cech oraz wojny. Sapkowski twierdzi, że trzeba ów cykl absolutnie poznać. W pełni się z nim zgadzam, bo naprawdę warto.
„Gormenghast” Mervyn Peake
Przed Lewisem i Tolkienem był Peake ze swoim cyklem o zamku Gormenghast. Jego trylogia stawiana jest często – bynajmniej nie bez podstaw – obok najpopularniejszych dzieł mistrzów fantasy, wyżej wspomnianych. „Tytus Groan”, „Gormenghast” oraz „Tytus sam” to jedne z najważniejszych utworów angielskiej i światowej literatury, wprawdzie trzeci jest trochę zniechęcający, ale to z przyczyn pośpiechu pisarza przy jego komponowaniu, ale jako całość, ów cykl zasługuje co najmniej na poznanie. Świat high fantasy, przesiąknięty konserwatywnym podejściem, stagnacją, hermetyzacją oraz monotonnymi, powtarzającymi się rytuałami – bezcelowymi na domiar – wespół z wyrazistymi postaciami oraz piórem autora najwyższej próby, sprawiają, że czytelnik wielokrotnie wraca do tych powieści myślami. Jednak książki nie należą do prostych w odbiorze. (Bonus: Niedawno ukazała się cudownie odnaleziona część czwarta, napisana przez wdowę po Mervynie, na bazie jego notatek – nosi tytuł „Titus Awakes”, lecz w Polsce nie została jeszcze wydana).
„Opowieści z Narnii”, C.S. Lewis
Zapraszamy do szafy! Jeszcze jedno wolne miejsce po lewej przy plecach mebla. Tak, tam obok futra z norek. Począwszy od „Lwa, czarownicy i starej szafy”, a na „Ostatniej bitwie” zakończywszy – cykl angielskiego pisarza okraszony jest symboliką chrześcijańską, przebraną w szaty fantasy. W najczystszej a najszlachetniejszej postaci, dodajmy. Lewis w swych dziełach wcale często sięgał do motywów biblijnych (chociażby „Listy starego diabła do młodego), ale nie unikał też inspiracji baśniami. Najlepszym tego dowodem są właśnie „Opowieści z Narnii”, stanowiące wyśmienity melanż i tych pierwszych, i tych drugich. Każdy miłośnik fantasyprędzej czy później powinien po nie sięgnąć.
„Silmarillion”, J.R.R. Tolkien
Wiem, że zbiór został wydany w drugiej połowie lat 70. za sprawą syna pisarza – Christophera; ale sam zarys powstał już wcześniej, w głowie imć J.R.R. Tolkiena. Oczywiście, warto – a nawet trzeba – przeczytać „Władcę Pierścieni” oraz „Hobbita”, acz pierwszą książką z tego świata, poznaną przeze mnie, był właśnie „Silmarillion”. Nie powinienem od niego zaczynać, bo po zapoznaniu się z nim potem już niewiele utworów fantastycznych, czy wręcz w ogóle literackich, zdołało mnie na równi zachwycić. Rzecz nie do opisania, musicie sami zobaczyć!
„Ziemiomorze”, Ursula K. Le Guin
Ursula K. Le Guin niemal w każdym zestawieniu figuruje w pobliżu szczytu (albo nań). Nie ma się, zresztą, co dziwić: „Ziemiomorze” nierzadko kładzione jest przez krytyków na jednej półce z utworami Tolkiena i Lewisa. Autorka bowiem w swoim wiekopomnym dziele stworzyła portret człowieka próbującego odnaleźć siebie, zgłębić wiedzę na temat świata oraz wykorzystała topos walki Dobra ze Złem – naturalnie wszystkie te rzeczy można odnaleźć już w pierwszym tomie, gdzie odgrywają kluczową rolę, ale wiele motywów się powtarza, lecz to ich wykonanie zaskarbiło pisarce rzeszę sympatyków. Co się będę rozwodzić. Parę lat temu ukazał się omnibus ze wszystkimi tekstami z magicznego świata – jak po przeczytaniu całości uznasz, że nie tego szukasz… to zastanów się, czy kręci Cię w ogóle fantasy.
„Historia Runestaffa” i „Trylogia Mieczy”, Michael Moorcock
Kolejny – obok Howarda – świetny twórca heroicfantasy.Większość uważa, że najlepszym z jego dzieł jest cykl o Elryku. Być może, zależy to jednakowoż od punktu widzenia. Ja zdecydowanie jestem jednak większym fanem Doriana Hawkmoona i Coruma – tych dwóch to czysta esencja subgatunku i mimo że wiele ich różni, pokazują, że aby coś osiągnąć, trzeba samemu się do tego przyczynić. A zasada po trupach do celu świetnie się odnajduje w przygodach zarówno jednego i drugiego. No i kto nie lubi obalania bogów-tyranów?
„Kroniki Amberu”, Roger Zelazny
Ten zacny mistrz pióra polskiego pochodzenia stworzył wiele światowej sławy powieści i opowiadań wartych poznania, ot choćby „Pan Światła”; aczkolwiek najbardziej uznanym dziełem sygnowanym nazwiskiem autora są „Kroniki Amberu”, dziesięć tomów przygód Corwina, a potem jego syna Merlina. Jeżeli uważacie, że George R.R. Martin wykreował wspaniały, bogaty świat, pełen skomplikowanych intryg, to sięgnijcie po Zelaznego, a przekonacie się, że bardziej magiczny sztafaż wcale nie psuje zamierzonego efektu i nie zaciera istoty spisków, knowań i zamachów. Byłbym zapomniał, tu także walczyli o tron. I to nie raz. I nie o jeden.
„Viriconium”, M. John Harrison
Teraz coś cięższego – zbiór mikropowieści i opowiadań Harrisona. Pisarz lekkiego pióra nie ma, lecz za to włada nim niby D’Artagnan szpadą, dzięki czemu na kartach lektury czytelnik może podziwiać literacki kunszt najwyższych lotów. To właśnie za jego pomocą autor nakreślił plastyczne, acz posępne, mroczne krajobrazy, w tym panoramę tytułowego miasta oraz obyczajowość mieszkańców. Na domiar złego to ciężkie do sklasyfikowania utwory, posiadające cechy wielu gatunków i subgatunków, co może niejednego zrazić, ale zaznaczę, że najwspanialsze w nich jest to, że dopiero przeczytanie całości i refleksja nad nimi – daje nam niemało.
„Niekończąca się historia”, Michael Ende
Szerzej znana wprawdzie jest filmowa adaptacja, ale to pierwowzór pokazuje na czym naprawdę polega magia czytania i co w ogóle owo szlachetne zajęcie oferuje. Książka, mimo że przeznaczona jest w zamierzeniu dla młodzieży, to, podobnie jak „Mały Książę” czy „Harry Potter”, dostarcza czytelnikowi bez względu na wiek odpowiednich wartości. Jest także sztandarowym przykładem dzieła w ruchu, stawiającego na indywidualną – zmienną – interpretację.
„Świat Dysku”, Terry Pratchett
Wśród fantastów nie ma większego talentem satyryka. Niestety, w ubiegłym roku opuścił nas angielski pisarz, ale miejmy nadzieję, że gra teraz w kości z bóstwami Dysku. On to właśnie wykreował jeden z najoryginalniejszych, alegoryczno-satyrycznych światów, w którym nie dość, że stworzył wiele ciekawych fabuł, to głównie sparodiował… zasadniczo wszystko po trochu. Jakby tego było mało, to stary pogląd o płaskości Ziemi wykorzystał i napisał o Dysku – świecie w takimż kształcie, podtrzymywanym przez cztery słonie, stojące na skorupie żółwia płynącego przez bezmiar Wszechświata. Jak ktoś nie zna, a szczególnie przepada za abstrakcyjnym dowcipem – do księgarni goń!
„Fionavarski gobelin”, Guy GavrielKay
Guy GavrielKay dorobił się miana współczesnego klasyka za sprawą trylogii „Fionavarski gobelin”, ale trzeba wspomnieć, że pomagał Christopherowi Tolkienowi przy redagowaniu wspomnianego już „Silmarillionu”. Składająca się z powieści: „Letnie drzewo”, „Wędrujący ogień” oraz „Najmroczniejsza droga”, książka przenosi czytelnika do tytułowego Fionavaru, ale nie tak od razu. Najpierw poznajemy całkiem normalnych studentów, którzy przez pewien zbieg okoliczności zostają przeniesieni do alternatywnego, oblanego magią świata. I tak – jakżeby inaczej – będą musieli stawić czoło Złu. Ostatnio miałem przyjemność zapoznać się z książką polskiego autora Artura Laisena – „Studnia Zagubionych Aniołów” – i teraz sobie przypomniałem, gdzie widziałem podobne motywy. Czyli „Fionavarski gobelin” po dziś dzień inspiruje.
„Cykli wiedźmiński” i „Trylogia husycka”, Andrzej Sapkowski
Obie kompozycje zachwycają, obie są świetnie napisane i obie mają w sobie czar. Dosłownie. Geralt to ikona polskiego fantasy oraz popkultury, żeby nie było stanowi także jeden z gorętszych towarów eksportowych (ale to za sprawą głośnych gier spod znaku). Sapkowski to marka sama w sobie, jeżeli bierze się za jakikolwiek subgatunek fantastyki magii, to nie może wyjść z tego chłam. „Żmija” co prawda nie wlicza się do świetnych dzieł, ale moim zdaniem została oceniona tak surowo, ponieważ od AS’awymaga się czegoś więcej. Ostatnio (w 2013) za sprawą „Sezonu burz” udowodnił, że wciąż jest w świetnej formie – oczywiście powieść różni się konwencją zarówno od pięcioksięgu, jak i opowiadań, ale możemy się cieszyć niepodrabialnym stylem, który aż się prosi o czytanie (więc jeśli jeszcze nie znasz – wiesz, co masz robić). Jednak nie samym wiedźminem człowiek żyje, a i Sapkowski nie wyłącznie o nim pisał. Idealnym przykładem tego jest równie bogata, acz gatunkowo odmienna „Trylogia husycka”, przenosząca czytelnika na Śląsk i do Czech XV wieku, na którym nadnaturalne istoty rodem z folkloru wciąż mają się dobrze – wrażenia gwarantowane albo zwrot pieniędzy! A i warto poznać co nieco historii.
„Ostatnia odzywka”, Tim Powers
Coś z innej beczki. Hazardu jeszcze nie było. Oto przedstawicielka alegorycznego urbanfantasy, poruszająca nie tylko problematykę wspomnianego nałogu, ale też przestępczości zorganizowanej (bardzo specyficznej) oraz pokazująca, jak zmyślnie i skomplikowany sposób wpleść do fabuły motyw kart i symbolikę. Dodajmy do tego, że książka jest fenomenalnym przykładem powieści metafizycznej, w której bohaterowie mogą – w zależności – przegrać lub wygrać względnie wszystko.
„Wojna o dąb”, Emma Bull
Jedna z ważniejszych powieści dla urbanfantasy, mogąca bez przeszkód służyć za szablonowy przykład subgatunku. Mamy bohaterkę z problemami, mamy powieść drogi, mamy klasyczną walkę Dobra ze Złem i mamy… nadnaturalne istoty, a wszystko to opakowane w wielkomiejski anturaż. Ale dostajemy też magiczny świat,Faerie, czerpiący całymi garściami z mitologii i wierzeń anglosasko-celtyckich. Jeżeli lubujecie się w urban fantasy i wyzwaniach – ta ambitna historia jest dla was. Sapkowski approved!
„Skrytobójca”, Robin Hobb
Autorka nie tak znana, jak jej koledzy po piórze, a wielka szkoda, bo stworzyła świat niezwykły i wciągający, przy tym pozornie klasyczny, acz zawierający w sobie wiele intrygujących a innowacyjnych zabiegów. Warto zwrócić uwagę chociażby na nazewnictwo stosowne przez pisarkę, które z góry definiuje posiadacza. Trylogię o Młodym Bastardzie można postawić na tej samej półce, co książki Martina, bo chociaż różnią się od siebie subgatunkiem, wyrazem i konwencją, to utrzymują ten sam poziom.
„Pieśń Lodu i Ognia”, George R.R. Martin
A skoro już o nim mowa, to nie mogło się obyć bez jego magnum opus, zaczynającego się „Grą o tron”. Pojawia się na każdej liście bestsellerów literackich oraz książek wartych przeczytania, ergo – nie mogło zabraknąć jej i tutaj. Zresztą, autor sobie zasłużył, a kto nie słyszał, chyba nie posiada w domu żadnego odbiornika, umożliwiającego korzystanie zmass and social mediów. Zapraszamy do świata intryg, zdrajców, sprzedawanych przyjaciół i sojuszy oraz krwi. W złotych kielichach. Ktoś chętny do korony?
„Ani słowa prawdy”, Jacek Piekara
Największą sławę przyniósł pisarzowi inkwizytorski cykl, ale moim zdaniem ten doskonały, humorystyczny i pełen pikarejskich przygód zbiór opowiadań, zasługuje na pierwszorzędną atencję. Szczególnie, gdy ktoś dopiero zaczyna swoje perypetie z fantasy. Dodałbym jeszcze „Rycerza Kielichów”, choć to już niższy poziom. Piekara ma talent narracji, dobre pomysły i cięty dowcip, co jest wyraźne w jego twórczości. Drobna rada: Jeżeli znajdzie się osoba, której szczególnie przypadną do gustu utwory autora – to niech się przygotuje na to, że pisarz nieraz wystawia cierpliwość swych czytelników na próbę.
„Harry Potter”, J.K. Rowling
Oczywista oczywistość. Podobnie jak „Mały Książę”, ponadczasowy cykl dla wszystkich. Jak pisał King – „Harry Potter jest o przezwyciężaniu strachu, znajdowaniu wewnętrznej siły i robieniu tego, co jest słuszne w walce z przeciwnościami”. Nic dodać, nic ująć.
„Amerykańscy bogowie”, Neil Gaiman
Zasadniczo nie wiem, czy znalazłoby się jakieś dzieło Gaimana, które nie spełniałoby kryteriów wyboru do tego zestawienia. Każde pasuje tu znakomicie, nawet jego liczne drabble. Ale to właśnie „Amerykańscy bogowie” moim zdaniem pasują tu najlepiej, choć mogą jeszcze przyprowadzić za rączkę „Chłopaków Anansiego”. Autor mocno opierał się na wszelakich mitologiach świata – w tym i słowiańskiej – kreując powieść drogi w klimatach urbanfantasy. No i naturalnie zbudował weń ten nieodparty charakterystyczny dla Gaimana nastrój – lekko baśniowy, z nutą grozy.
„Czarnoksiężnik”, Juraj Červenák
Przenosimy się wreszcie do naszych południowych sąsiadów, którzy z fantasy radzą sobie całkiem nieźle. Dowodem na to jest choćby cykl o Czarnym Roganie – swoisty melanż heroic z dark fantasy w realiach wczesnego średniowiecza, bazująca na całym multum elementów z mitologii oraz folkloru Słowian. Červenák, co trzeba podkreślić, w piórze biegły jest, a i warsztat ma całkiem przyzwoity. Fani wiedźmina mają w tym tytule swego rodzaju alternatywę czytelniczą. Nie wierzycie? Sprawdźcie sami.
„Zastępy Anielskie”, Maja Lidia Kossakowska
Okrzyknięta królową polskiej fantastyki autorka nie bez przyczyny zyskała sobie takie miano. W jej uznanym uniwersum na dzień dzisiejszy można znaleźć dwie powieści (trzy książki) oraz zbiór opowiadań, przedstawiających losy mieszkańców Nieba, Piekła i Sfer Poza Czasem. Jednak lektura nie jest warta poznania ze względu na to, że czytelnik będzie miał do czynienia z archetypicznymi aniołami czy demonami, co to, to nie. Niemal żaden bohater nie jest tam taki, jaki według judaistyczno-chrześcijańsko-islamskich wierzeń być powinien. A do tego dochodzi poetycka narracja oraz jeden z ciekawszych antagonistów w historii fantastyki.
„Achaja”, Andrzej Ziemiański
Jest o księżniczce, która nie miała lekkiego życia. Po trudnej służbie w wojsku, porwaniu, torturowaniu, trafiła do niewoli, a właściwie do umieralni, bo nie można inaczej nazwać przymusowej – nagradzanej minimalnymi racjami – pracy w kamieniołomie na pustyni. Ale nawet gdy dziewczynie udaje się uciec, jej sytuacja niewiele się poprawia. Fakt faktem, miejscami książce brak logiki, nie zmienia to jednak tego, że trzytomowa powieść fantasy posiada wystarczająco dużo walorów, żeby po nią sięgnąć (choć protagonistka jest najmniejszym z nich). Drobna rada: Podczas czytania zwróćcie szczególną uwagę na geniusz trzech największych manipulatorów.
„Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer”, Witold Jabłoński
Znany mniej niż Grzędowicz czy Sapkowski, a przecież to ta sama liga. Jego twórczość nie dość, że stoi na wysokim poziomie merytorycznym, to jeszcze autor dba o zaplecze dziejowe, bowiem w tym przypadku mamy do czynienia z powieścią z pogranicza historycznej fantastyki. A czemu historycznej? Właściwie dlatego, że chociaż elementy nadprzyrodzone pojawiają się od czasu do czasu, to trudno stwierdzić, czy są częścią świata przedstawionego, czy wyłącznie imaginacją protagonisty. Cztery tomy opowiadają o poszczególnych etapach życia Witelona, śląskiego uczonego (antropolodzy wizualności powinni bardzo dobrze znać człowieka) oraz jego przygód związanych z poszczególnymi dworami książąt rozbicia dzielnicowego. Czyli nauka i rozrywka w jednym. Żeby w taki sposób pisali autorzy podręczników…
„Jonathan Strange i pan Norrell”, Susanna Clarke
Właściwie to dzieło jest ciężkie do zaklasyfikowania. Z pewnością należy do pełnoprawnego fantasy, lecz jedną nogą stoi na poletku weird fiction, drugim na historyczno-fantastycznym, a ręką muska urbanfantasy. W dodatku to debiutancka powieść angielskiej pisarki, która sprytnie wykreowała świat z magią, acz przez ludzi powoli zapominaną, tłem zaś uczyniła wojny napoleońskie, szczególnie zaś konflikt francusko-brytyjski. Neil Gaiman chwali, dostała nagrodę Hugo i trafiła do Uczty Wyobraźni – potrzeba lepszej rekomendacji?
„Akta Harry’ego Dresdena”, Jim Butcher
Jak dla mnie, jeden ze świetniejszych cykli czysto urbanfantasy, ustępujący niewielu pozycjom z subgatunku. Z tomu na tom otrzymujemy coraz lepszą jakość, a ogromna dawka humoru oraz lekkość pióra Butchera sprawia, że przez lekturę można przebrnąć szybko, nie tracąc przy tym pełnej przyjemności z poznawania historii i czarownego Chicago. Jako że protagonistą jest mag-detektyw, spodziewać się powinno na domiar wielu przemyślanych wątków detektywistycznych.
„Pan Lodowego Ogrodu”, Jarosław Grzędowicz
Science fantasy z najwyższej półki, utwór tak dobry, że nie ustępuje niczym prozie Sapkowskiego, nawet językiem, ponieważ w tej czterotomowej powieści autor nie szczędzi przepięknej polszczyzny, a dwuliniowa kompozycja fabularna oraz kreacja świata i bohaterów to istny majstersztyk, za który pisarz powinien swobodnie zgarnąć Hugo i Nebulę. Niestety, jego największym problemem w tej kwestii jest fakt, że urodził się w Polsce, której proza – niesłusznie – często nie wybija się poza granicę kraju (Grzędowiczowi udało się zaskarbić sobie serca Czechów). Za to dzieło na szczęście udało się zdobyć Zajdla, Śląkfę, Nautilusa i Sfinksa.
„Kłamca”, Jakub Ćwiek
Cały cykl urban fantasy. Albo przynajmniej pierwszy tom. W nim to właśnie można odnaleźć Ćwieka w najwyższej formie, teksty „Cicha noc” i „Młot, wąż i skała” to dotychczas najlepsze, co wyszło spod pióra tego autora – zwięzłe w formie, skondensowane, wyważone i wypełnione po brzegi plastycznymi opisami oraz czarnym humorem. I oczywiście z Lokim w roli głównej – nawet Czesi znają, więc jak Ty jeszcze nie miałeś przyjemności to… ehe, ehe… wiesz, co masz robić!
„Smokobójca”, Tomasz Pacyński
Nie mogło zabraknąć tutaj Packa. Wprawdzie za jego największe dzieło uważa się trylogię „Sherwood”, ale dla mnie to opowiadania z tego zbioru mają większą wagę. Ponownie mamy do czynienie z czarnym humorem na przyzwoitym poziomie, lecz teraz w wariancie historycznej lowfantasy. Sir Roger to doprawdy jedna z lepszych kreacji – choć mało znana – polskiej fantastyki, obdarzona dość niepoprawną hierarchią wartości. Pozycja już trochę ostygła, acz wciąż wyśmienita (bez środków odurzających).
„Kłopoty w Hamdirholm”, Wojciech Świdziniewski
Gdyby nie przedwczesna śmierć, autor z pewnością dziś zasiadałby w panteonie polskiego fantasy. Niestety, stara Santa Muertema osobliwy modus operandi. Na pewno możemy być spokojni o niego, zasiada pewnie przy stole Odyna i wychyla kolejny róg miodu. Ukazała się tylko jedna jego książka, ale tak znakomita, że nieznający wiele tracą. A w rolach głównych i przeważających krasnoludy(!) – nie takie wędrowne – które starają się żyć pod swoją górą, kultywować tradycję i dobrze przy tym zarobić. Zbiór opowiadań obowiązkowy.
„Miecz i kwiaty”, Marcin Mortka
Trzytomowa powieść, która – wespół z filmem „Królestwo niebieskie” – sprawiła, że zafascynowałem się wyprawami krzyżowymi. Kolejny przykład historycznej fantastyki tylko w zupełnie innych realiach. Dwa pierwsze tomy tworzą zwartą całość, ale to trzecia książka domyka wszystkie wątki, otwierając i zamykając nowy rozdział w życiu głównego bohatera oraz jego nietypowej kompanii. Mortka prócz wciągającej fabuły i przekonywujących postaci, czaruje stylizowanym językiem i stara się dbać o historyczny sztafaż. Odsyłam do lektury!
„Paramythia Vakkerby”, Rafał W. Orkan
Długo zastanawiałem się, czy umieścić tu ten cykl. Bynajmniej nie ze względu na jakość, lecz na fakt, że od paru lat czekam na ostatni tom. „Oblężone miasto” uznałem w końcu za miejską legendę, i gdyby nie ostatnie zapewnienia autora o tym, że wreszcie pracuje nad nim, pewnie nie umieściłbym tu tej pozycji. Ale teraz… Owa trylogia, z czystym sercem mogę powiedzieć, to jedno z najoryginalniejszych, niepodrabialnych dzieł darkfantasy. Dodam tylko: Wniknijcie w brutalny, bezwzględny świat i poznajcie specyficzne pióro Orkana, a będziecie wiedzieć dlaczego powinno się ten cykl znać.
„Z Mgły Zrodzony” i „Siewca Wojny”, Brandon Sanderson
Obecnie jeden z najpoczytniejszych autorów fantasy świata. Właściwie umieściłbym tu każdą jego pozycję, i „Elantris”, i „Drogę Królów”, i „Stalowe Serce”… i cokolwiek okołogatunkowego, co wyjdzie spod jego pióra. Sandersona biorę w ciemno – sprawdzony, ambitny, o niebagatelnym talencie i władający piórem jak mało kto. Jego powieści czyta się z wypiekami na twarzy i, mimo że przewija się przez nie wiele właściwych pisarzowi toposów, mamy do czynienia z fantasyna najwyższym poziomie, fantasydopracowaną, szczegółową, złożoną i niesztampową (chyba żeby przyrównać ją do innych książek sygnowanych nazwiskiem Sandersona – stosuje częste w swojej twórczości schematy). „Z Mgły Zrodzonego” (i resztę z cyklu) oraz „Siewcę Wojny” łączy wiele, ale jednak więcej dzieli – obie, dziejące się w zupełnie innych światach powieści, opowiadają pozornie o bogu-tyranie, którego protagoniści z chęcią by obalili, po drodze jednak spotykają wiele wątpliwości i przeciwności losu, a finały w obu przypadkach są nieprzewidywalne i kompletnie różne. I kto jeszcze nie słyszał o arcymistrzowskich systemach magii amerykańskiego literata? W styczniowej „Nowej Fantastyce” można zobaczyć jego humoreskę, „Nienawidzę smoków”, która być może zachęci do bliższej znajomości z Sandersonem.
„Kroniki Żelaznego Druida”, Kevin Hearne
Jako że dobrego urban fantasy nigdy za wiele, to jeszcze jeden cykl zasługuje na szczególną uwagę. Pisarz z Arizony zaserwował czytelnikom perypetie celtyckiego druida we współczesnych czasach, obdarzonego magicznymi właściwościami, ale żeby nie było mu za łatwo, ma na pieńku z przedstawicielami wszystkich panteonów świata (no i niestety nie tylko). Każdy tom to nowy przeciwnik (najczęściej w boskim wariancie), jednak nie mamy do czynienie z serią o problematyce „idę, zabijam trolla, idę, zabijam trolla”, Hearne stara się, aby w nowej odsłonie protagonista musiał główkować, a nierzadko salwować się ucieczką w najmniej spodziewanym momencie. Ponadto pisarz nie raz wplata do fabuły sarkastyczno-rubaszny humor. Stawiać obok Jima Butchera.
„Skald”, Łukasz Malinowski
Cykl o skandynawskim poecie i wojowniku, świeżego na polskiej scenie literackiej autora, ma nie tylko wiele walorów poznawczych – Malinowski to doktor nauk historycznych, specjalizujący się w kulturze wikingów – ale także cieszy oko poetyką oraz nie szczędzi ciętego, wyważonego dowcipu. Z pewnością nie tak znana, jak być powinna. Na zachętę odsyłam do lutowego wydania „Nowej Fantastyki”, gdzie znaleźć można „Pana Powieszonych” utrzymanego w podobnych realiach i oczywiście autorstwa wyżej wspomnianego.
„Morze Drzazg” i „Pierwsze Prawo”, Joe Abercrombie
Głośne nazwisko na arenie fantasyw ostatnich latach. A i głośne z uzasadnieniem. „Morze Drzazg” i „Pierwsze Prawo” to dwie zupełnie różniące się od siebie fabularnie oraz konwencją trylogie, ale obie są o brutalnym świecie, w którym człowiek musi iść w zaparte i imać się wszelakich sposobów, aby dopiąć swego. Intrygi, spiski, wartka akcja, przygody, eksploracja świata czy zemsta – to zaledwie kilka składowych obu cykli. Zagłębiając się i w jeden, i w drugi, czeka Was wiele godzin wyszukanej rozrywki. A jeśli ktoś chciałby próbkę umiejętności autora, polecam opowiadanie łotrzykowskie „Czasy są ciężkie dla wszystkich” z antologii „Łotrzyki”.
Jak już wspomniałem we wstępie, to zaledwie ułamek tego, co warto poznać, ale ułamek tak istotny, że bez niego fantasy ciężko by przędła. Znajdują się tu klasyczne utwory gatunku, jak i te świeże. Od heroic po urban, od high po weird fiction, od historycznej fantastyki po dark. Na science fantasyi „współczesnej baśni” nie kończąc. A to zaledwie stopy góry, zwanej przeze mnie fantastyką magii.