Wbrew mylącemu tytułowi, nie jest to pismo z żalem, skargą czy krytyką do pisarskiego stanu. Absolutnie nie jest to też tekst o tym, że kłamią, oszukują, naciągają, szelmują et cetera. Jako że ostatnio popularne stały się wszelakiego rodzaju warsztaty kreatywnego pisania, w rozmaitych formach, zwróćmy uwagę na to, co właściwie one dają uczestnikom oraz przyjrzyjmy się interpretacji szeroko rozumianego dzieła – w pigułce.
Skrótem – kurs kreatywnego pisania, w wielkim uproszczeniu, ma na celu nie nauczyć pisania świetnych powieści czy wybitnych wierszy, lecz ma sprzyjać rozwojowi umiejętności uczestnika wposługiwaniu się piórem, w pewnym stopniu ukształtować jego wrażliwość, wyobraźnię bądź wyczucie smaku literackiego. Ma pokazać parę technik, metod, chwytów, które na pewno przydadzą się w późniejszych próbach pisarskich. Ma objaśnić działanie rynku, oczekiwań odbiorców. Powinien także przedstawić uczestnikom różne formy gatunkowe i odmiany występujące w literaturze. Takie zajęcia często odbywają się w ramach uczelnianych zajęć lub fakultetów. Ostatnio jednak popularne stały się kursy prowadzone samodzielnie – czasem z lekką pomocą – przez pisarzy. Daleko nie szukając, Brandon Sanderson zajmuje się takimi warsztatami, dość głośnymi zresztą. Dalej: Katarzyna Bonda i napisała książkę na ten temat, i udzielała rad. I na koniec Jakub Ćwiek.
Polski prozaik wystartował w tym roku z e-zinem „Bangarang Magazine” i przez długi czas, po zapoznaniu się nie tylko z samym periodykiem, ale też ofertą tzw. Klubu Premium i Strefy VIP, sądziłem, że autor postanowił osiąść na laurach, że ogranicza tworzenie dłuższych tekstów i na dodatek chce dawać lekcje innym (bo przecież jak pisarz z dziesięcioletnim stażem może dawać rady innym?!). Ostatnio jednak doszedłem do wniosku, iż na tym mniej więcej właśnie polegają tego typu warsztaty, a nie jest to bynajmniej lekki kawałek chleba. Prowadzący taką swego rodzaju pisarską poradnię musi wykazać się nie tylko elastycznością oraz wielką dozą cierpliwości, poza tym powinien mieć efekty. Ćwiek wprawdzie zgrabnie to rozwiązał – na łamach magazynu może publikować co lepsze teksty swych „uczniów”. Do tego dodajmy, że przecież głuchołaski prozaik – przepraszam za specyficzny żargon – sprzedaje produkt, sam w pewnym stopniu jest też owym „produktem”. Wypożycza swoje doświadczenie, swoje tricki, dorobek warsztatu, doradziw podobny sposób, w jakiongidoradzali mu inni, chociażby Marcin Wroński (zob. posłowie w „Ciemność płonie”). Zapamiętajmy również jedno: nie ma złych rad, złe mogą być rozkazy. A przecież Ćwiek nie nakazuje uczestnikom swych warsztatów pisać tak, jak on chce, prawda?
Poruszmy jeszcze jedną niebywale istotną kwestię, czyli odbiór. Węziej – interpretacje, bo tych może być sporo, a właściwie jest ich nieskończona ilość. Nawiązując tym razem do tytułu, jeżeli chodzi o twój tekst, jeżeli napisałeś wiersz, opowiadanie, powieść, esej czy cokolwiek innego, wiesz, że warsztatowo stoi dobrze i pokażesz go pisarzowi, redaktorowi, a ten powie Ci, że on jest kiepski, że nikt tego nie opublikuje. Nie ufaj mu. Neil Gaiman, dla przykładu, miał ciekawy incydent tego typu (patrz – przedmowa do „Rzeczy ulotne”). Nie na początku kariery, lecz wtedy kiedy był już całkiem poczytnym literatem. Jeden z jego redaktorów powiedział dokładnie coś tego pokroju, tekst przeleżał na strychu parę lat, potem angielski pisarz sobie o nim przypomniał i okazał się całkiem udanym utworem. Jaki z tego wniosek? Nie wszystko się musi podobać każdemu, spójrzcie na całą plejadę twórców, którzy nie byli doceniani za życia, a ich dzieła zyskały uznanie dopiero pośmiertnie. Czasem nawet paręnaście czy paręset lat po dokonaniu żywota. Tekst ma to do siebie, że nie zawsze trafia na podatny grunt, nie zawsze dojdzie do grona, które przyjmie go ciepło i które odnajdzie w nim odpowiednie walory; nie zawsze też trafi w adekwatne czasy oraz nie zawsze wpadnie do tej właściwej szufladki. Dziś gniot, może jutro okazać się przebojem. Nawet ten źle napisany – może kiedyś zostać uznany za arcydzieło groteski, najwyższą półkę absurdu. Ale żeby do czegoś takiego doszło, trzeba próbować. Bo tylko szaleńcy i ryzykanci są coś warci. Nie bójmy się pokazywać tego, co tworzymy. Do Twojej szuflady przecież nikt nie będzie zaglądał. Chyba, że trzymasz tam portfel.
Na koniec kilka słów dopowiedzenia. O interpretacji. Nie ja je wymyśliłem, są wyłącznie parafrazą. Gdy twórca mówi Ci jak masz odbierać swoje (w wypadku kursu) albo jego dzieło –nie ufaj mu. Nigdy, przenigdy w takich materiach mu nie ufaj. Słuchaj jego rad, wykorzystuj je bądź idź własną drogą, ale nie ufaj mu, gdy chodzi o gotową twórczość.Po skończeniu tekstu kulturowego jego twórca w aspektach odbioru i interpretacji umiera. Doskonale zarysował to Ronald Barthes w „Śmierci autora”. I ma pełną rację. Podporę dla jego tezy może swobodnie stanowić bardziej współczesny – i autor, i badacz – Umberto Eco. Ten, w utworze „Dzieło otwarte”, podkreślił, że nie ma jednolitej interpretacji, dzieło jest w ruchu, jest wieloznaczeniowe i, mimo że wciąż pozostaje niezmienne jako zlepek słów (czy czegokolwiek innego), wciąż się przeobraża. Odbiór zależy od odbiorcy, a ten wcale często już w trakcie drugiego zapoznawania się z dziełem interpretuje je inaczej. Ciekawy ten Umberto Eco, bo jako uczony, przekreślił cały system analiz oraz postrzegania literatury, narzucanej szkołom rudymentarnym i średnim przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Notabene, wychodzi na to, że czasem nawet nauczycielom nie można ufać w ich nauczaniu.
I zapamiętajcie – nikt nie sprawi, że napiszecie bestseller. Do tego zdolna jest tylko jedna osoba, wy sami. No, może jak mieliście za babcię znaną pisarkę albo za dziadka poczytnego literata, warto przeszperać strych czy piwnicę, a kiedy coś w ręce już Wam wpadnie, możecie – choć to wielkie oszustwo (nie namawiam do niego) – podpisać, że to Wy. W innym wypadku, cały ciężar spoczywa na waszych barkach.