Jakiś czas temu wyrokowałem (1), że w fantasy – szczególnie subgatunku urban i odmianie (quasi-)mediewistycznej – nastała swego rodzaju moda, nurt inspirujący się i pośrednio bądź bezpośrednio odwołujący się do Skandynawii: jej mitów, wierzeń ludowych, mroźnej atmosfery i tajemniczości, jaka kryje się za groźnymi fiordami i gęstymi lasami, porastającymi górzyste półwyspy (skandynawski i jutlandzki). Cała sprawa odnosiła się co prawda do ogólnego trendu, ale raczej starała się skupiać przede wszystkim na rodzimej twórczości (Lewandowski, Malinowski, Grzędowicz i Jadowska). W ostatnich latach jednak – mam wrażenie – takich utworów, inspirowanych nordyckim folklorem, pojawia się coraz więcej, zarówno w formie premier, jak i wznowień.
Chyba nie należy doszukiwać się prawideł w sukcesie i wydaniu „Mitologii nordyckiej” Neila Gaimana, choć wpływ autora i motywację dla młodych (i nie tylko) pisarzy musiał być co najmniej szczątkowy, bo to właśnie po jego zapowiedziach i wydaniu książki, Skandynawia stała się (ponownie) wdzięcznym polem inspiracji. Jakkolwiek oddziaływanie Gaimana (wcześniej też mocno nawiązywał do religii wikingów – m.in. w „Amerykańskich bogach”) było silne, nie można mu absolutnie przypisać pionierstwa, bo to sięga głęboko – poprzez Simmonsa, przez Andersona bądź Tolkiena i znacznie, znacznie głębiej.
Jedną z niedawno wydanych i dość popularnych serii są „Krucze pierścienie” Siri Pettersen – książka pełnymi garściami czerpie z mitów skandynawskich i do tego nie można odmówić jej „tożsamości” nordyckiej, bowiem autorka zamieszkuje ziemie Północy i wywodzi się z dumnego ludu wikingów. Na kartach powieści nie spotkamy co prawda mitycznego Asgardu czy Mitgaardu, lecz ich swoiste odpowiedniki – ludzie zaś są dziećmi Odyna, wyróżniają się w krainie Ym, gdzie magia jest czymś codziennym, ale główna bohaterka jako człowiek nie może z niej korzystać. Sztafaż tej pozycji poprzetykany został nie tylko akcentami i bohaterami z wierzeń nordyckich, ale całość wręcz emanuje „nordyckością” – i żeby to odczuć trzeba po prostu przez tę lekturę „przejść”. Co ciekawe, książka była promowana jako kolejna czytelnicza moda: po skandynawskim kryminale, czas na fantasy… czy jakoś tak. Może warto się przekonać?
Na naszym rynku niedawno pojawiła się debiutancka powieść Lisy Lueddecke nosząca nad wyraz poetycki tytuł „Gdzie niebo mieni się czerwienią” – odnoszący się bezpośrednio do zjawisk zachodzących w świecie przedstawionym. Jednak Lueddecke w przeciwieństwie do Pettersen nie opiera swego uniwersum na fundamentach mitologii nordyckiej, ona wprawdzie wdzięcznie z nich czerpie, choć zapożycza raczej lokalnych, mniej wyeksploatowanych wierzeń, co pozwala jej też stworzyć klimat wyalienowanego środowiska. Cała akcja powieści toczy się bowiem na skutej lodem wyspie Skane, gdzie lud wierzy w Boginię i dawane przez nią – za pomocą barw zorzy – znaki.
Owe znaki objawiają się za pomocą barw lśniącej nad wyspą zorzy, która przekazuje mieszkańcom, czego mniej więcej mają się spodziewać. Jednak autorka w wielu wypadkach nie pozwala sobie na jednoznaczne określenie świata, tka sugestywną opowieść, a realia są niejasne w tym sensie, że (wymienię tylko dwie z możliwych interpretacji świata) z jednej strony wszystko, co dzieje się wokół to czysta fizyka z nadpisaną wiarą ludzkości (no prawie, bo swoista magia jest wcale wyrazista i „namacalna”, co nie zmienia tego, że może się wpisywać in corpore w fizykę uniwersum Lueddecke), z drugiej zaś w pełni można ufać, że Bogini, moc zorzy i tym podobne to prawda absolutna, że tak z Eliadego zapożyczę. W obu przypadkach historia niewątpliwie jest barwna i pozwala tłumaczyć pewne wątki.
Na naszym rynku, po wielu latach nieobecności, powróciły wreszcie za sprawą wydawnictwa Zysk i S-ka „Mity skandynawskie” Rogera Lancelyna Greena (oryginalnie wydane po raz pierwszy w 1960 roku). Sprawa wydaje się o tyle ważna, że nie tylko w pewnym sensie podpiera tezę o dynamicznym obrocie niegasnącego trendu, ale też ta pozycja została wskazana przez Neila Gaimana, jako najpierwszą inspirację i przyczynek pasji kulturą oraz wierzeniami nordyckimi. Sama książka – swoisty zbiór zbeletryzowanych mitów (mitów literackich? – pewnego rodzaju retellingu) – zawiera w sobie zręby pozostałych opowieści o bogach i herosach Północy. Ponadto, Gaiman swą pozycję, „Mitologia nordycka”, skomponował na tę samą modłę.
Nie aż tak dawno temu, Orson Scott Card zaserwował czytelnikom cykl „Magowie Mitheru”, na który składają się „Zaginione Wrota” (2012), „Złodziej Wrót” (2014) oraz „Ojciec Wrót” (2015), a w nim głowni bohaterowie, m.in. Dan North są potomkami nordyckich bogów (na kartach pojawia się też wiele innych związków z bóstwami innych panteonów). Stanowią oni niejako „repliki” dawnych bożków (choć i ci się pojawiają), posiadając pewne określone moce. Jednym z celów tych powieści jest wskazanie przez Carda podobieństw nie tylko w rysach charakterologicznych, ale też opowieściach o owych bogach, które choć na pierwszy rzut oka zdają się odmienne, są powiązane ze sobą wieloma elementami.
Wierzeniami wikingów zainteresował się także Rick Riordan, wypuszczając w świat trylogię „Magnus Chase i bogowie Asgardu”, w której to – podobnie jak w „Percym Jacksonie” – młody chłopak dowiaduje się, że jest potomkiem boga, herosem, na barki którego spada niemała odpowiedzialność i wiele wyzwań. Fabuła nie jest odkrywcza, nawet jeżeli mowa o samej twórczości Riordana, bo permanentnie korzysta ze sprawdzonych przez siebie zabiegów, „chwytów” czy motywów, przez co lektura będzie przyjemna (w niektórych miejscach nawet bardzo), acz niewiele razy uda się jej zaskoczyć czytelnika.
W podobną rzecz bawią się Kelley Armstrong i Melissa Marr w „Kronikach Blackwell”, gdzie w głównym miejscu akcji, miasteczku na uboczu wielu mieszkańców to potomkowie skandynawskich bogów, pielęgnujących dawne tradycje i wyczekujących Ragnaroku. A ten właśnie nadszedł – a że jest to literatura młodzieżowa – do walki stają nastolatkowie, którzy mogą pokrzyżować plany bogów.
Z kolei w „Szóstce Wron” oraz „Królestwie kanciarzy” Leigh Bardugo kreując całkowicie fikcyjną krainę – Fjerdę, która już z samej nazwy budzi pewne skojarzenia z Północą – wykorzystała bezmiar motywów, upodabniających ową krainę do ziem wikingów. Samych zresztą mieszkańców ubrała w bardzo sugestywne szaty i nadała cech, które sprawiają, że lud ten najbliższy jest właśnie nordyckim wojownikom. Sprawne posługiwanie się symbolami skandynawskich wierzeń też podpowiada, gdzie Bardugo szukała inspiracji do stworzenia kultury jednej z krain świata Griszów.
Jest to co prawda garść tego, co o mitologii i kulturze wikingów pośrednio i bezpośrednio można w beletrystyce od niedawna znaleźć (czasem ponownie), ale także niemało z wyżej wymienionych zapewne stanie się wzorem do naśladowania u późniejszych autorów skandynawskiego nurtu w fantasy (czy SF i być może horroru). Na razie zainteresowanie dziełami non-fiction i fikcją nie gaśnie i przynosi wiele dobrego, choćby „Legendę wikingów” bądź nadchodzącą „Mitologię germańską” Artura Szrejtera albo „Moce wikingów. Światy i zaświaty wczesnośredniowiecznych Skandynawów” Władysława Duszki, jeżeli chodzi zaś o fantazję – świadectwem są m.in. utwory Łukasza Malinowskiego, „Mitologia nordycka” Neila Gaimana czy „Gdzie niebo mieni się czerwienią” Lisy Lueddecke.
(1) https://www.kawerna.pl/biblioteka/felietony/item/15933-skandynawska-moda.html