Fanem Richarda Mathesona byłem na długo przed tym, zanim w ogóle dowiedziałem się o jego istnieniu. Tak, zdaję sobie sprawę jak to brzmi, ale cóż Wam na to poradzę? Kiedy po raz pierwszy, przez szparę w drzwiach i w lustrzanym odbiciu, oglądałem „Omega man” z Charltonem Hestonem, nie miałem przecież pojęcia, kto stoi za tą historią.
Podobnie miałem z „Pojedynkiem na szosie”, który do dziś uważam za jeden z pięciu najlepszych filmów Spielberga. Byłem fanem historii, wiernym kibicem mathesonowskiego everymana, który choć nazywał się różnie, pochodził skądkolwiek, zwykł też chwytać się różnych zawodów, był tym samym, zagubionym, przerażonym, ale zawsze zaradnym sobą. Oczywiście wtedy nie dostrzegałem tego podobieństwa. Byłem dzieckiem, na litość!
Potem dorosłem. Tylko troszkę, ale wystarczająco, by zapoznać się z serialem „Twilight Zone” i dać się porwać opowiedzianym tam historiom. I chyba na zawsze zapamiętać kilka z nich, jak choćby opowieść o Lee Marvinie walczącym z robotem w bokserskim pojedynku. Kojarzycie może? Bo dla mnie, ponieważ uwielbiam boks i wielbię nad życie majora Reismana2, to właśnie był najlepszy odcinek. I znowu, miną lata, zanim dowiem się, komu tak naprawdę zawdzięczam ową historię.
Mam wymieniać dalej? Bo mogę. Randka pełna wzruszeń i uniesień przy okazji seansu „Między piekłem a niebem” z Robinem Williamsem, radość z powrotu do wyśmienitej formy Kevina Bacona w „Opętaniu”… No dobra, wystarczy. Wiecie już, o co mi chodzi.
Zresztą właśnie przy „Opętaniu” (oryginalnie „Stir of Echoes”) warto się zatrzymać, bo to właśnie dzięki temu filmowi – a potem książce – poznałem Mathesona, jak również dowiedziałem się, że towarzyszył mi już od dawna także jako pisarz. A konkretniej jako mistrz i wzór Stephena Kinga, czy też raczej, by być jeszcze bardziej precyzyjnym, pisarskiego alter ego autora z Maine – Richarda Bachmana. Nie, nie sądzę, by zbieżność imion była tu przypadkiem.
Pamiętam jak dziś: z jednej strony zachwyt kunsztem, historią, a z drugiej głębokie przeświadczenie, że gdzieś już to czytałem, że pachnie mi to kingowskim „Workiem Kości”, ale takim, jaki napisałby właśnie oszczędniejszy w słowach Bachman, specjalista od everymanów w kłopotach.
Przeżyłem szok, gdy okazało się, że to King tutaj składa hołd, nie odwrotnie. A już moje zdumienie gdy – pchnięty odkryciem – sięgnąłem po najsłynniejsze dzieła Mathesona i raz za razem odkrywałem swoje ukochane opowieści, możecie sobie tylko wyobrazić.
Dzisiaj wielbię autora „Jestem legendą” już całkiem świadomie. Wystawiłem monodram na podstawie jego debiutu – genialnego, przejmującego opowiadania „Zrodzony z męża i niewiasty”, przymierzam się do scenicznej wersji „Dystrybutora”, a pisząc te słowa mam na sobie bluzę z „Gigantów ze stali” – opowieści o bokserze i robocie przerobionej na urocze kino familijne w duchu lekkiego Spielberga.
Nie ukrywam, myślałem też o jakimś opowiadaniu w hołdzie, ale tu uprzedzili mnie więksi ode mnie. Tak powstała antologia „Jest Legendą”, wydana całkiem niedawno w Polsce nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.
Podziwiam odwagę wydawcy. Ani niedawny film z Willem Smithem – ekranizacja dzieła, do którego odnosi się tytuł – nie był jakimś hiperwielkim hitem, ani też nazwiska większości pisarzy składających Mathesonowi hołd nie są u nas specjalnie znane. Bo umówmy się: kto w Polsce, prócz naprawdę zagorzałych fanów grozy, zna Paula F. Wilsona czy Ramseya Campbella? Wreszcie, kto zna twórczość Mathesona na tyle, by wiedzieć, kto tu się do czego właściwie odnosi?
A mimo to książka jest i możemy za nią podziękować. Tym bardziej, że choć poziom tekstów jest różny, tekst wybitnie słaby jest w owym zbiorze tylko jeden i spokojnie można go uznać za wypadek przy pracy. Poza nim – podpowiem, chodzi o tekst Garrisa – mamy do czynienia z pięknie złożonym hołdem na głosy, który przy okazji pozwala poznać zróżnicowanie historii, jakimi dzielił się z nami Matheson. I zobaczyć, ile tak naprawdę zawdzięczamy temu nieznanemu w Polsce autorowi, ile zawdzięcza mu kultura masowa…
Jeżeli mogę jeszcze coś dodać do tego i tak długiego już tekstu, pozwolę sobie na osobistą refleksję. Kiedyś, gdy byłem na koncercie Iron Maiden i widziałem zarówno starców, jak i ojców z dziećmi stojących obok siebie w identycznych koszulkach, myślałem: oto dowód na wielkość artysty – łączy pokolenia.
Dzisiaj, gdy czytam opowiadanie, które w hołdzie Mathesonowi King napisał wspólnie z synem, albo gdy zabieram swojego pięcioletniego brzdąca na „Real Steel”, czuję, że Richard Matheson jest największym z największych.
Jest legendą? No, kurwa, raczej!