Urban fantasy to niezwykle popularny od parunastu lat subgatunek, który pełnoprawnie zakwitł w latach 80. minionego stulecia. Za jego prekursorów uważa się Emmę Bull, znaną w Polsce za sprawą „Wojny o dąb”; Charlesa de Linta oraz Johna Crowleya, autora „Małe, duże” i „Późne lato”. Główną konwencją owego subgatunku jest wprowadzenie – często zmieszanie realizmu magicznego z klasycznym fantasy – istot nadnaturalnych i magii we współczesny sztafaż. Najczęściej odzwierciedla się to zaszczepieniem do (prawdziwego) wielkiego miasta postaci z folkloru i wierzeń („Akta Harry’ego Dresdena”), jednak może mieć to także formę nieco inną – zaprezentowanie przez autora świata przedstawionego zbudowanego całkowicie od podstaw, upodobnionego technicznie do analogicznych ówczesnych nam miast („Grimm City”). W subgatunku występuje także odłam nazywany czasem rural fantasy, odznaczający się tym, że akcja konkretnego utworu ulokowana jest na wsi („Kroniki Jakuba Wędrowycza”). Niestety, trzeba również wspomnieć, że urban fantasy dziś przesycone jest historiami w rodzaju paranormal romance – stawiającymi na wątki romansowe.
O urban fantasy pisał Andrzej Sapkowski, m.in. we wstępie do „Wojny o dąb” oraz w „Rękopisie znaleziony w Smoczej Jaskini”, a oto cytat z pierwszego podanego tu dzieła:
Urban fantasy (wymawia się „erben”), to jeden z subgatunków naszego ulubionego, jakże bogatego gatunku literackiego. Mianem urban fantasy określamy utwory utrzymane w poetyce pikarejsko-wielkomiejskich ballad, krzyżujące i godzące atmosfery kryminałów Chandlera z tymi rodem z West Side Story i z tymi z Pulp Fiction, tymi z ballad Leonarda Cohena i Stinga z tymi z tekstów i muzyki Marka Knopflera, Kurta Cobaina i Sida Viciousa. Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać.
Utwory spod znaku urban fantasy są liczne, aczkolwiek wśród polskich pisarzy nie zapanowała jeszcze moda na tworzenie opowieści w realiach tego subgatunku i wielu uważa, że takowe teksty wręcz nie istnieją. Naprzeciw stwierdzeniu o braku polskich dzieł urban fantasy występuje poniższa lista.
„Linia ognia” oraz „Szatański interes”, Tomasz Pacyński
Do niedawno najczęściej podawane tytuły polskiego urban fantasy, opowiadające o dość ekstremalnych przygodach Dziadka Mroza oraz jego zwariowanej towarzyszki Matyldy. Tomasz Pacyński to autor, który wiedział, jak w polskich realiach przedstawić pełną humoru oraz skondensowanej akcji historię. Jednak należy pamiętać, że oba zbiory to nie luźne perypetie bohaterów przemierzających szare ulice miast, lecz pełnokrwiste opowieści sensacyjne w sztafażu urban fantasy, gdzie magia, baśniowe stwory oraz bestie z koszmarów mieszają się ze zdobyczami współczesnej techniki, z naciskiem na militaria. Oto gorzko-słodka antybajka w polskich realiach i z polskim humorem.
„Kłamca” i „Grimm City”, Jakub Ćwiek
Jakub Ćwiek to obecnie jeden z najbardziej płodnych autorów urban fantasy w Polsce, choć trzeba przyznać, że nie ma ich zbyt wielu. Nie umniejszając jednak pisarzowi warto podkreślić, że poza czysto rozrywkowymi i nieprzesadnie ambitnymi cyklami, jak „Dreszcz” czy „Chłopcy”, głuchołazianin napisał serię utworów z nordyckim bogiem kłamstw w roli głównej, która nie dość, że zaskarbiła serca polskich fantastów, to jeszcze trzymała wysoki poziom, zwłaszcza w pierwszym i drugim tomie. Niedawno autor ruszył z równie obiecującym cyklem – stworzył ponurą, przepełnioną legendami metropolię na podobnym stadium rozwoju, co ówczesna cywilizacja zachodu; w niej zaś umieścił bohaterów z krwi i kości oraz wymyślił opowieść, która wciąga i bynajmniej nie bazuje na oklepanych kliszach, a jedynie czerpie z tradycji czarnego kryminału. Oba cykle, zarówno „Kłamca”, jak i dopiero rozpoczęte „Grimm City”, zasługują na uwagę miłośników fantasy w formach wszelakich.
„Podatek”, Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz to autorka o której od paru lat cicho, choć na swoim koncie ma pokaźną listę opowiadań i cztery wydane książki – w tym właśnie „Podatek”, czyli niezwykle sympatyczną humoreskę umiejscowioną w Lublinie. W rolach głównych poborcy podatkowi, acz nader nietypowi, bo ściągający należne długi od… istot magicznych. Główna bohaterka, Monika, jest rusałką i jak na rusałkę… nie, protagonistka nie jest sztampową przedstawicielką swego gatunku – nie przepada za naturą, nie cierpi owadów, a jej praca polega na pobieraniu podatku magicznego. Praca nie należy do łatwych, bo o ile można znaleźć sposób, aby wodnik uiścił należności, to ze smokiem wawelskim czy wilkołakiem sprawa może nie być taka prosta. Czytelnik obserwuje, jak Monika mimo trudności i małego doświadczenia ryzykuje, wpada w niezłe tarapaty i poznaje lubliński półświatek – a wszystko przy akompaniamencie wyważonego humoru oraz ciekawych postaci. Książka lekka, krótka i przyjemna.
„Wiedźma.com.pl”, Ewa Białołęcka
Następna – tym razem wielkiego formatu (dwukrotna laureatka Zajdla i Śląkfy) – zaginiona gwiazda fantastycznego (polskiego) firmamentu, której zdarzyło się napisać urban fantasy. „Wiedźma.com.pl” to opowieść o niezwykłym klimacie, z grubą warstwą obyczajową, ale też nutą grozy i romansu, do tego akcja osadzona na chwilę w mieście, a potem w ustronnej chatce, gdzie główna bohaterka ma do czynienia z widmami, zmorami i upiorami wszelakiej maści. Pióro Ewy Białołęckiej – wyrobione na licznych próbach literackich i przerobionych tekstach – w odpowiedni sposób wciąga czytelnika do czarownego, nastrojowego oraz urzekającego świata przedstawionego, który odbiega nieco od klasycznego wizerunku urban fantasy, ale z pewnością zyskuje na oryginalności.
„Dożywocie” oraz „Nomen omen”, Marta Kisiel
Autorka nie tak płodna literacko jakby się chciało, jej sympatyczne książki – dotychczas dwie na rynku, ale szykuje się trzecia – wychodzą w odstępach kilkuletnich, ale za to wynagradzają cierpliwych wesołym humorem i urban fantasy oderwanym od nurtu paranormal romance, co wychodzi im zdecydowanie in plus. „Dożywocie” to opowieść o pewnym pisarzu, który otrzymuje w spadku pałacyk w leśnym ustroniu, a wraz z nim gromadkę nieprzeciętnych stworów, od krakena począwszy, przez utopce i anioła, na duchu poety zakończywszy – taki melanż przeosobliwych istot może poskutkować tylko jednym… dobrą, przepełnioną komizmem we wszystkich wariantach zabawą. „Nomen omen” jest nieco poważniejsza, ale w ostatecznym rozrachunku nieco słabsza. To historia dziewczyny, która ucieka z małego miasteczka do Wrocławia, a w nim stara się zacząć samodzielne życie, lecz niestety na jej drodze pojawia się kilka nadnaturalnych problemów, z widmem prapradziadka na czele. Obie pozycje nie należą do opasłych omnibusów i nie powinny nikomu zabrać więcej niż kilka wieczorów, a warte są poznania, szczególnie jako alternatywa „Darów Anioła” czy „Mercy Thompson”.
„Szamanka od umarlaków” i „Demon luster”, Martyna Raduchowska
Ida Brzezińska to dziewczyna pragnąca normalnego życia, lecz psotny los, jak na niego przystało, spełnił przeciwieństwo jej marzenia – sprawił, że jest bardzo wyjątkowa. Urodziła się jako szamanka od umarlaków, czyli specyficzna odmiana medium, która po przewidzeniu czyjejś śmierci staje się odpowiedzialna za jego duszę i musi wskoczyć na chwilę w buty Charona, aby doprowadzić ją do progu zaświatów. Martyna Raduchowska pisać potrafi, ciekawie a plastycznie zarysowuje świat i ma talent do stwarzania odpowiedniego klimatu dla opowieści. Oba tomy prezentują wysoki poziom i z pewnością nie można nazwać ich prostą historyjką romansową z magią i istotami nadnaturalnymi w tle – to pełnoprawne urban fantasy z subtelnym pazurem, które warto znać.
„Wampir z MO” i „ Kroniki Jakuba Wędrowycza”, Andrzej Pilipiuk
Wielki Grafoman ma na swoim koncie całkiem pokaźny zbiór utworów spod znaku subgatunku, ale chyba najbardziej znaną pozycją w jego literackim dorobku są opowieści z Jakubem Wędrowyczem w roli głównej, czyli rural fantasy w stu procentach. Pilipiuk stawia przede wszystkim na humor, a jego teksty nie najwyższych lotów to z reguły farsy, które nie wymagają od czytelnika skupienia, ani zastanowienia, ale dostarczają w zamian masę śmiechu. Już sama postać anachronicznego staruszka bez przerwy upijającego się samogonem i biegającego raz z widłami, raz z kałasznikowem zasługuje na wesoły grymas. „Wampir z MO” oraz poprzedzający go „Wampir z M-3” to z kolei urban fantasy pełną gębą, choć także o charakterze naiwnej humoreski. Jest klimat, są istoty nadnaturalne, jest ogromna ilość gagów i dowcipu, a przy tym wartka akcja – i czytelnik szukający czegoś bardzo lekkiego na wieczór ma tytuły jak znalazł.
„Thorne Universum”, Aneta Jadowska
Oto przodowniczka polskiego urban fantasy, która pojawiła się na arenie fantastyki nie tak dawno, bo w 2012 roku ze „Złodziejem dusz”, otwierającym heksalogię o Dorze Wilk: wszechpotężnej (choć nie powinna) wiedźmie, która z każdym tomem staje się coraz potężniejsza i pokonuje swoich – wręcz niepokonanych – przeciwników bez mrugnięcia okiem. Sześć tomów z nią w roli głównej to czyste paranormal romance, łamiące nierzadko podstawy logiki, a naiwnymi zabiegami sprawiające, że wszystko w świecie przedstawionym staje się możliwe, zwłaszcza wygrana wiedźmy z bóstwami, wilkołakami, magami et cetera.
„Ropuszki” to kolejna książka w uniwersum, lecz tym razem zbiór opowiadań nie tylko z Dorą Wilk w roli głównej. I chyba to go ratuje, ponieważ ta bohaterka miała wiele wad w rysie psychologicznym, a z innymi postaciami jest nieco lepiej, choć paranormal romance wciąż przoduje. Jadowska warsztatowo prezentuje się świetnie i zabiera uwagę czytelnika na kilka godzin, acz rzadko kiedy jakiś tekst ze zbioru wyskakuje ponad miano czytadełka.
Na początku roku 2016 pojawił się „Szamański blues”, cykl poświęcony Witkacowi, postaci znanej z wcześniejszych książek, i to dopiero on pokazał, że Aneta Jadowska potrafi pisać ciekawe, pełnokrwiste urban fantasy. Niestety, zbiór dwu mikropowieści miał pewne wady – miejscami powracały tanie chwyty literackie, a wątki romansowe zaczęły przyćmiewać poważne, skondensowane motywy. Pełnoprawny debiut Witkaca nie udał się tak, jak powinien, ale cóż… były momenty całkiem niezłe i klimatyczne.
„Dziewczyna z Dzielnicy Cudów”, również z 2016 roku, to cykl spin-offowy rozgrywający się w tym uniwersum, lecz zbaczający na boczny tor, bowiem jego główną bohaterką jest Nikita, epizodyczna postać heksalogii. Jednak, w przeciwieństwie do serii z Dorą Wilk, tutaj autorka stawia większy nacisk na wątki sensacyjne, atmosfera jest z pewnością gęstsza i mroczniejsza, a całość ma zdecydowanie bardziej poważny wyraz, no i oczywiście lokacje są zupełnie inne niż te, do jakich mogła przyzwyczaić odbiorców Jadowska. Wprawdzie gdzieniegdzie nadal nie jest wyśmienicie, ale toruńska pisarka tą powieścią wskoczyła na wyższy poziom i zaoferowała czytelnikom coś więcej niż paranormal fantasy. Dynamiczna akcja, bohaterka-najemniczka, posępne lokacje i zupełnie nowe oblicze Thorn Universe – jeżeli będzie tak dalej, polskie urban fantasy zacznie zmierzać w dobrym kierunku.
Przytoczone powyżej tytuły to nie wszystko, co subgatunek ma w swoim obrębie, jeśli chodzi o wariant polski. Urban fantasy w zasadzie dopiero się rozwija na naszym rodzimym rynku i o jego kształcie będzie można powiedzieć za parę lat, a w tym czasie mam nadzieję, że dojdzie kilka naprawdę intrygujących a oryginalnych pozycji. Na razie pozostawiam tę listę. Być może następna będzie o wiele dłuższa i barwniejsza.