Duchy, strachy i potwory królują w ten weekend. Z tej okazji przygotowaliśmy dla Was niespodziankę – premierowe opowiadanie Anety Jadowskiej, pozostające w klimacie grozy.
Przestała odczuwać zimno już jakiś czas temu. Może się uodporniła, może po prostu przekroczyła już tę granicę, za którą wyłączają się bezpieczniki. Śnieg nie przestawał padać od kilku godzin, niby lekki i radosny, w dużych niespiesznie opadających płatkach, ale zdradliwy, mokry przyklejał się do jej włosów, wełnianej sukienki, pończoch i trzewików, przemaczając je niezauważenie. Nie czuła już palców u stóp. To nie był dobry znak. Widziała takich, którzy zamarzali w zaspach, widziała fioletowe i martwe palce, które można było tylko amputować. Czas się jej kurczył.
Las dookoła wydawał się przerzedzać, a może to tylko jej pobożne życzenia. Szła od rana traktem biegnącym między wysokimi ścianami starego lasu. Pierwsze ślady zmierzchu miała już dawno za sobą. Albo szła wolniej, niż myślała, albo Tadeusz pomylił się mówiąc, że to tylko dziesięć kilometrów. Albo się zgubiła.
Zaciskała zęby, by nie podzwaniały o siebie. Nie lubiła tego dźwięku. Przypominał jej, że skoro ma zęby, ma też kości, a jeśli ma kości, może zmienić się w szkielet jeśli nie da rady dostać się do osady.
W szybko zapadającej ciemności wydawało jej się, że widzi nieodległe światło, ale to mogło być złudzenie. W ciemności i na pustkowiu mogła widzieć światło świecy oddalonej o kilometry. Tadeusz jej tak mówił, kiedy wyszykował ją na drogę. Teraz pewnie nie żyje. Wszyscy nie żyją. Wychodząc z wioski nie odwracała się za siebie. Bała się tego, co może zobaczyć. Bo jakąś częścią siebie wiedziała, miała pewność, że zginęli wszyscy. Znów.
Przyspieszyła, kiedy do miękkiej łuny światła dołączyło szczekanie. Dźwięk niósł się echem, ale potrafiła odróżnić wilki od psów. To były psy. A psy oznaczają dom, ciepło i jedzenie.
Ściągnęła wełnianą czapę Tadeusza i przygładziła włosy, zanim zapukała do drzwi. Wiedziała, że wygląda na mniej niż ma lat. Jasne warkocze i wielkie oczy na drobnej, wychudzonej twarzy sprawiały, że ludzie myśleli, że ma osiem, może dziewięć lat. To było dobre, bo niewiele osób wyrzuci za drzwi dziecko. Dlatego nie zdradzała nikomu ile naprawdę ma lat. Potrzebowała każdej przewagi, jaką może zdobyć, jeśli chce mieć dach nad głową, ciepłą strawę i kąt do spania. Zapukała jeszcze raz, mocniej.
Gdzieś w jej trzewiach zawiązał się supeł niepokoju, bo może Tadeusz źle ocenił nie tylko odległość. Może i tu już dotarła epidemia i nie ma już nikogo, kto mógłby otworzyć. Przełknęła ciężko i zaciśniętą pięścią uderzyła dwa razy w drzwi.
– Już! – krzyk z wnętrza domu był gniewny, ale dla niej brzmiał jak muzyka. Chory człowiek nie miałby dość siły, by wrzasnąć tak, by zadygotała szyba w jedynym oknie izby. Zgrzytnął skobel i drzwi otworzyły się z hukiem, kiedy mężczyzna zaparł się o nie, by odgarnąć hałdę śniegu z progu. – Kogo tu przywiało?
Dopiero po sekundzie spojrzał w dół, jakby spodziewał się kogoś, komu mógłby spojrzeć w oczy i dać w zęby a nie małej dziewczynki.
– Zimno mi – szepnęła posiniałymi ustami. Chciała zrobić krok, ale zachwiała się, zbyt słaba i zmęczona. Złapał ją nim uderzyła czołem o schodek.
– Stara! Rusz no się! – wrzasnął w głąb izby, wnosząc bezwładne ciało dziecka za próg. Zatrzasnął piętą drzwi, nie martwiąc się skoblem. Już po chwili u jego boku wyrosła niska, żylasta kobieta – Stanisława, jego żona. Ta sama od dwudziestu lat, bo też po co komplikować proste życie. Sprawnie wyłuskała mu dziecko z rąk i mruknęła tylko:
– Dołóż do pieca, Mietek, jest jak rzeźba z lodu.
*
Nie wiedziała ile minęło czasu, dzień, dwa, czy więcej, nim odzyskała przytomność. Obudziła się ze świadomością, że jest jej ciepło. Miała na sobie szorstką, ale suchą koszulę, a do siennika przygniatała ją wielka puchowa pierzyna.
– Napij się – powiedziała starsza kobieta podając jej kubek parującego mleka. – Zastanawiałam się, czy się wykaraskasz.
– Co mi jest? – zapytała cichutko a przez plecy przebiegł jej zimny dreszcz. Przypomniała sobie plamy na twarzy Tadeusza i kaszel, który płynnie przechodził w spluwanie krwią.
– A pewnie nic, skoro jesteś przytomna. Gorączka zeszła, ręce i stopy masz już ciepłe. Zjesz trochę, dogrzejesz się i powinno być dobrze. Skąd szłaś?
– Z Łasków.
– Dobrze ponad dziesięć kilometrów – pokręciła głową – sporo na takiego szkraba.
– Musiałam… Tam… – zawahała się. Jeśli powie, że umarli, może zaczną się zastanawiać, czy i ona nie choruje? Ale jeśli nic nie powie, czy nie odprowadzą ją do ścieżki w lesie, by wróciła do domu? Czy uwierzą, że go nie ma? I że w Łasku była tak samo z przypadku jak tu, a kilka dni to za krótko, by nazywać to miejsce domem?
– Dopadło i ich? – zapytała kobieta ze smutkiem. Nie wyglądała na zaskoczoną. Może i nie dziwota, skoro epidemia szalała po okolicy od wczesnej jesieni i umarło zbyt wielu, by zostało w niej wiele wzruszeń.
Dziewczynka tylko skinęła głową.
– Jak ci na imię? – zapytała kobieta. Musiała przytrzymać pierzynę, by dziewczynka dała radę usiąść, opierając chude plecy z wystającymi paciorkami kręgosłupa o proste wezgłowie z heblowanego ale nie malowanego drewna.
– Marysia – powiedziało dziecko i uśmiechnęło się tak, że serce starej zmiękło. Miała kiedyś takiego szkraba, nawet trójkę miała. Żadne nie dożyło komunii świętej, a ona była już za stara, by rodzić kolejne. Może Pan Bóg jednak łaskawszy jest i niepotrzebnie mu złorzeczyła. Może zabrał jej dzieci, ale dał jej taką małą kruszynkę na pociechę – pomyślała i uchyliła wieko kufra, w którym wciąż trzymała ubranka dzieci, których już nie ma.
*
Dni mijały szybko i monotonnie. Pomagała Stasi, jak ją nazywała, obrać kartofle do zupy, albo słuchała jak Mietek gra na harmonijce, albo opowiada niestworzone historie o mieście, którego nigdy nie widział. Ona widziała, ale nie wspominała o tym. Proste biografie sprawdzały się lepiej, im mniej szczegółów tym lepiej. Gdy zapytali ją o rodziców, popłakała się i nie pytali już więcej. Trochę dlatego, że naprawdę niewiele pamiętała, trochę przez to, że to co pamiętała, nie było miłą opowieścią, a nie chciała ich straszyć. Byli dla niej dobrzy i naprawdę cieszyli się, że to na ich progu zatrzymała się w mroźną noc.
Któregoś dnia Mietek przytachał świerkowych gałęzi i udekorowali nimi izbę. Stasia mówiła o nadchodzących świętach i zagniatała ciasto z mąki ze zmielonych orzechów i miodu. Zdziwiła się, że dziecko nie ma żadnych wspomnień z Bożego Narodzenia, ale szybko sobie wytłumaczyła, że dziecko małe a przeżyło dość, by i stary chciał zapomnieć. Może zresztą jej rodzina z innowierców, co narodzenia Pana nie obchodzili.
I gdy już myślała, że wszystko będzie dobrze, Mietek zaczął kasłać. Coraz bardziej i mocniej odrywała mu się flegma, coraz bardziej różowa. A potem wyszły mu na twarzy, szyi i ramionach plamy, równie sino-fioletowe, jak te na twarzy Tadeusza, kiedy zakładał jej na głowę za dużą czapę i wyprowadził za wieś, mówiąc, że musi się ratować i to tylko dziesięć kilometrów. Łudziła się jeszcze, że może nie wszystko stracone, a wtedy Stasia zaczęła gorączkować. Drugiego dnia nie miała już siły wstać z łóżka.
Wyciągnęła z kufra swoją wielką czapę, rękawiczki i palto po jednym z dzieci, które umarły jeszcze przed epidemią i wyszła. Tym razem nikt jej nie odprowadzał, tym razem nie wiedziała ile i gdzie ma iść, by znaleźć nową osadę, do której jeszcze nie dotarła śmierć. Nie oglądała się. Wystarczyło jej, że słyszała psy szarpiące się o łup przy studni. Wolała nie myśleć czym ten łup był. Przynajmniej śnieg już nie padał.
*
– Jesteś pewien, że to ona? – zapytał starszy mężczyzna ubrany w sutannę.
– Krwawa Marysia, śmierć szła jej krokami – wysoki mężczyzna wpatrywał się w nią oczami przenikliwymi o tęczówkach tak jasnych, że stopiłyby się ze śniegiem.
– Co z nią zrobimy? Nie zgodzą się na spalenie dziecka – mruknął ksiądz.
– Potrzymamy w tym akwarium, krzywdy nikomu z niego nie wyrządzi. Jak podrośnie, to się ją spali, jak nie podrośnie, to też się ją spali, ale nie publicznie na stosie, tylko ciszej. Skutecznie, tak czy owak.
Spoglądała przez grubą szybę na jego poznaczoną bliznami po ospie twarz. Przywołała całą słodycz, jaką mogły pomieścić jej wielkie, niebieskie oczęta, wydęła dolną wargę w niemej skardze i rozpaczy. Nie wydawał się wrażliwy na dziecięcą buźkę. Trudno. Nie on jeden kręcił się dookoła, ktoś ulituje się nad małą, skrzywdzoną dziewczynką. Teraz już pamiętała kim jest. Wiedziała wszystko. To, co robiła dotąd było jedynie przygrywką do tego, co im zgotuje za to akwarium, za schwytanie jej na szlaku i przewiezienie do klasztoru związanej w worku, za kuksańce i obelgi. Zwinęła się na posłaniu z kilku koców rzuconych w kącie akwarium – nietypowej celi, w której przestrzeń między żelaznymi kratami wypełniały przejrzyste tafle szkła, oprawionego w ołowiane ramki jak witraż – nie dla urody, ale dla zabezpieczenia strażników przed nią, przed jej mocą. Nie traciła energii na krzyki i miotanie się po niewielkiej celi. O nie.
Była Marią Pandemią, miała wiele do zrobienia, nim skończy się jej czas. I tylko głupcy mogą wierzyć, że powstrzyma ją szklana ściana. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc, że strażnik, który przynosił jej co dziennie tacę z suchym chlebem i wodą, nie może przestać drapać krost wyrastających mu, jedna za drugą, na karku i owłosionej skórze głowy. Ta choroba była szybsza od plam i kaszlu. Wkrótce w klasztorze nie będzie żywego ducha. Poza nią. Ale ona nie jest do końca żywa, prawda?
Aneta Jadowska – Nie interesują jej małe wyzwania – skoro już spełnia się dziecięce marzenia o pisaniu powieści, nie ma powodu, by się ograniczać. Tak powstała sześciotomowa seria o Dorze Wilk, toruńskiej policjantce-wiedźmie. Nie lubi bezczynności i nudy, więc kończąc prace nad heksalogią, już obmyśla kolejne powieści.
Czyta wszystko co jej wpadnie w ręce, uwielbia seriale kryminalne i muzykę rockową. Byłaby dziś frontmenką kapeli rockowej, gdyby nie została obdarzona słuchem wystarczająco dobrym, by wiedzieć, że za grosz nie potrafi śpiewać.
Gdyby miała 9 żywotów jak kot, mogłaby zrealizować fantazje o zawodach idealnych: byłaby policjantką, dziennikarką, aktorką, szalonym naukowcem… Ale że na stanie posiada pojedynczy żywot, zajmuje się pisaniem, a jej bohaterowie przeżywają przygody, których starczyłoby na 9 żyć.