Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Wywiady

Wywiad z Krzysztofem Piskorskim Autorem m.in. Cieniorytu oraz Czterdzieści i cztery

Na początek może coś, co myślę obaj lubimy, słowem – światotwórstwo. Nietrudno się domyślić, że skupiasz dużą uwagę na kompozycji świata przedstawionego*: jego modus operandi, systemie magicznym, portrecie socjologiczno-ekonomiczno-antropologicznym czy prawom fizyki. Dlaczego akurat światotwórstwo przejmuje Cię tak bardzo? Być może spowodowane jest to młodzieńczą fascynacją niezwykłymi uniwersami, która przerodziła się w ciekawość, jak to wszystko wygląda od kuchni – research, proces tworzenia, dobór komponentów, wybór sztafażu?

Bardzo chciałbym powymądrzać się o całym tym socjo-ekono-antropo, ale prawda jest taka, że szczególny stosunek do fantastycznych światów miałem już na początku przygody z fantastyką. W czasach, kiedy literaturę odbierałem bardziej emocjonalnie niż rozumowo. Tak, jak większość początkujących czytelników.

Zjawisko fan fiction pokazuje, że młodzi fani, którzy angażują się mocno w prozę, skupiają się głównie na bohaterach. Stąd łączenie bohaterów w nowe konfiguracje, wpychanie ich w nowe sytuacje, shipowanie… U mnie było inaczej. Kiedy czytałem na przykład „Władcę pierścieni”, przede wszystkim interesowały mnie miejsca na mapach, do których drużyna nie dotarła. Myślałem o tym, co może być na dalekim południu, wschodzie, zachodzie. Przekopywałem się przez posłowia oraz „Silmarillion” w poszukiwaniu tropów. To samo z resztą fantastyki, którą wtedy czytałem. Zamiast typowych power fantasies, miałem fantazje eksploracyjno-archeologiczne.

Potem swoje dołożyły papierowe gry RPG, w których siedziałem jako nastolatek. Byłem Mistrzem Gry, prowadziłem sporo autorskich systemów, do których tworzyłem autorskie settingi. Wtedy pierwszy raz ugryzłem budowanie światów od strony praktycznej.

Dopiero potem przyszła literatura, z całym swoim trudnym bagażem. I myślenie o tworzeniu światów w sposób bardziej świadomy. Próba skwantyfikowania literackiej wartości światotwórstwa, dojścia do tego, czy w ogóle jest potrzebne; myślenie o tym, jak przedstawiona przez autora rzeczywistość wpływa na fabuły i bohaterów.

Zresztą na fabułach, a ostatnio również i bohaterach, także mocno się skupiam. Poświęcam im masę czasu oraz planowania. Dlatego trochę bawi mnie, że ostatnio przylepiła się do mnie recenzencka łatka „tego faceta, co na pierwszym miejscu stawia światy”. To nie do końca prawda. Po prostu myślę, że są równie ważne, jak cała reszta.

A jak to jest u Ciebie? W sensie – jak wygląda twoja praca nad kreowaniem spójnego i logicznego świata przedstawionego tak, aby prezentował czytelnikom coś nietypowego?

To za duży temat, żebym mógł tu coś sensownie opowiedzieć. Ostatnio miałem o tym godzinną prelekcję. I tylko liznąłem wszystko z wierzchu. Przygotowuję teraz dwugodzinną wersję. I dalej niewiele materiału się mieści. W Nowej Fantastyce piszę cykl o światotwórstwie, który był planowany na dziesięć odcinków. Już teraz widzę, że będzie ich kilkanaście. Może więcej.

To wielka, arcyciekawa dziedzina wiedzy. Co wcale nie znaczy, że trzeba ją znać, by stworzyć dobry świat. Było wielu światotwórców, którzy pracowali naukowo i precyzyjnie, jak np. Tolkien albo Sanderson. Ale mieliśmy też wielu „naturalsów”, którzy po prostu siedli, napisali – i wyszło super.

Jedno mogę powiedzieć: zaczynam zawsze od mocnego „ziarna”, wokół którego buduję resztę. To może być obraz ludzi i cieni na spieczonej słońcem ulicy południowego miasta, jak w „Cieniorycie”. Albo wizja napoleońskich wojsk walczących z hordami żywych trupów, jak w „Zadrze”. Albo koncepcja bohaterki, poetki i pogańskiej kapłanki, która nosi w sobie blizny po nieudanym powstaniu, jak w „Czterdzieści i cztery”.

Kiedy położę na środku pierwszy z puzzli, wszystko rośnie wokół niego.

Zapewne Tolkien czy LeGuin to świetne przykłady autorów, którzy stworzyli niesztamowe – dziś już klasyczne – obrazy literackie. Jednak czy mógłbyś wskazać współczesnych tuzów światotworstwa, którzy twoim zdaniem wykreowali wspaniałe wizje? Może Sanderson? Weeks? Tregillis? Miéville?

Dla mnie szczególnie ważny był Frank Herbert, choć nie do końca spełnia kryteria współczesności. Ale wspominam go, bo „Diuna” to jeden ze szczytowych punktów literackiego światotwórstwa. Dlatego zdecydowanie za często powołuję się na nią w swoim cyklu felietonów. To bardzo dobry setting SF, który odważnie wmieszał różne elementy fantasy oraz inspiracje historyczne. I przeczołgał to wszystko przez parę tysięcy lat przemian i rewolucji. Takie remiksowanie wątków to w zasadzie DNA moich własnych tekstów.

Współczesnym mistrzem takich bogatych, kolorowych mieszanek jest dla mnie Miéville. Cenię też Sandersona, a Tregillis w swoich „Wojnach Alchemicznych” odwalił kawał dobrej roboty. Podobnie George R. R. Martin oraz Steven Erikson. Z naszych autorów na pewno chciałbym wymienić Feliksa W. Kresa i jego Szerer. A jeśli chodzi o młodszych, to sporo ciekawych pomysłów i detali zobaczyłem np. w „Pokoju światów” oraz „Niebiańskich pastwiskach” Pawła Majki.

„Cienioryt”, za którego zresztą otrzymałeś Zajdla, łudząco przypomina realia Hiszpanii i Francji przełomu XVII i XVIII wieku. Czy można wiedzieć, czym inspirowałeś się przy tworzeniu Serivy? Hiszpańską szkołą szermierki? Francuskimi muszkieterami? Barwnym okresem historycznym? Stylem i kulturą epoki?

Wszystkim po trochu. Od dawna chciałem napisać fantasy w klimatach muszkietersko-siedemnastowiecznych. Miałem nawet już jedno podejście w formie dłuższego opowiadania. Potem trafiłem na fajny artykuł o La Verdadera Destreza ­­– unikalnej i bardzo ciekawej szkole szermierki, która kwitła w Hiszpanii. No i miałem też pomysł na system magiczny oparty na cieniu. W pewnym momencie zobaczyłem, jak można to ładnie połączyć.

Ogólnie nie siadam do tekstu tylko dlatego, że w pomyśle „zagrała mi” jedna rzecz. Siadam, kiedy kilka pomysłów oraz inspiracji przetnie się w jednym punkcie, kiedy w wielu chmurach zainteresowań zobaczę jakiś zbiór wspólny, w którym można pokopać za ciekawą fabułą.

W „Czterdzieści i cztery” przenosisz czytelników z kolei do naszego świata, tylko w odrobinę cyberpunkowym sztafażu. I od XIX wieku niemal zmieniasz całkowicie bieg historii, co jest spowodowane odkryciem pewnych zasobów naturalnych, umożliwiających tworzenie dość rozwiniętych technologicznie, jak na tamte czasy maszyn. To bogate tło także musiało powstać w wyniku badań źródłowych. Czy i tu byłbyś wstanie powiedzieć, co natchnęło Cię do zbudowania właśnie takiego świata?

Znów: splot zainteresowań. Czyli sf-owe rozważania o naturze czasu i możliwościach wykorzystania światów równoległych do fajnych, fabularnych twistów spotkały się z fascynacją dziewiętnastym wiekiem oraz tym, że od dawna chciałem wziąć na warsztat polski romantyzm, wieszczów, powstania. Czyli wszystko to, co bardzo dużo miejsca zajmuje w szkolnym programie, a mało – w fantastyce.

Miałem też wrażenie, że nie powiedziałem jeszcze wszystkiego o bardzo ciekawym okresie, jakim jest dla mnie XIX wiek. Napisałem już powieść, która czerpała z jego początków – z czasu wojen napoleońskich. Napisałem powieść, która lokowała się na samym jego końcu, w warunkach dojrzałej rewolucji przemysłowej. Chciałem jeszcze dotknąć środka. Okresu wielkich turbulencji, społecznych i politycznych przemian, początku industrializacji, Wiosny Ludów.

I to właśnie fundamenty „Czterdzieści i cztery”.

Odbiegając już lekko od światotwórstwa i inspiracji, w Twojej najnowszej powieści niemałą rolę odgrywa motyw Polski, a przynajmniej Polaków. Dlaczego akurat wplotłeś do powieści taki wątek? Czy ma to coś wspólnego z panującą obecnie modą w Fandomie na kreacje quasi-patriotyczne**? Czy może miało to jakiś wyższy cel?

Myślę, że po przeczytaniu książki nikt nie oskarży mnie o quasi-patriotyzm. Jeśli czegoś się spodziewam, to oskarżeń przeciwnych. Nie ma tam żadnego roztkliwiania się nad tym, jacy twardzi byliśmy, czy siermiężnych wrzutek o tym, jak to Polakowi po wódce nie straszny nawet diabeł.

W tej alternatywnej historii, choć zatryumfował Bonaparte, mamy tak samo przerąbane, jak w historii prawdziwej. Może nawet bardziej. Zresztą główna bohaterka staje w pewnym momencie przed wyborem (możliwy spoiler!): dobro kraju czy szerzej pojętej ludzkości. I stwierdza, że ojczyzna jest ważna, ale nie do tego stopnia, by poświęcać dla niej innych.

A czy miałem jakiś „wyższy cel” pisząc dokładnie o tym okresie historycznym? Nie wiem, czy cokolwiek co kiedykolwiek napisałem łapie się na takie górnolotne określenia. Spróbujmy tak: dobra literatura szuka wspólnego języka z czytelnikiem. Czytelnik widzi w niej ślady własnych doświadczeń, przeżyć. Znasz to uczucie, kiedy czytasz książkę i masz wrażenie, że autor musiał zaglądać ci do głowy? O tym mówię. A fragment kultury i historii, który wziąłem na warsztat w „Czterdzieści i cztery”, to dla ludzi z naszego kraju właśnie wielka, wspólna przestrzeń skojarzeń. Warto ją wykorzystać w fantastyce. Przecież żaden angielski czy amerykański autor tego za nas nie zrobi…

W „Czterdzieści i cztery” można natknąć się na swoiste motywy sekretnych organizacji i knowań, ponadto prowadziłeś na tegorocznym Polconie prelekcję „Spiski i śmieszne czapki, czyli historia tajemnych stowarzyszeń”. Czy możesz powiedzieć, co według Ciebie jest tak magnetyzujące w owych grupach, że przyciągały tak pokaźne rzesze i do dziś fascynują niemałe grono?

Zauważ, jak mocno te rzeczywiste oraz urojone sekretne organizacje wpłynęły na nas i jak długo ten wpływ się utrzymuje. Ślady psychozy strachu, która wybuchła wśród elit wielu krajów po Rewolucji Francuskiej i przybrała postać tropienia wszechspisków czy złowrogich planów wywrócenia porządku świata, przewijały się przez cały dziewiętnasty i dwudziesty wiek. Nazizm doszedł do władzy zręcznie rozgrywając te same strachy, które egzystują do dzisiaj w formie ludzi winiących za całe zło świata Żydów, Iluminatów, Rząd Światowy, Sorosa, Masonów czy Reptilianów.

Dlatego już długo interesował mnie temat teorii spiskowych oraz ich narodzin, co bardzo fajnie rozpisał Umberto Eco w „Cmentarzu w Pradze”.

Uczestniczyłeś także w debacie z Sapkowskim, Kossakowską i Jabłońskim: „Jeśli nie smoki – to co? Wyznaczniki kanonu fantasy”. Zatem co według Ciebie musi posiadać utwór, aby mieścić się w ramach tego gatunku?

Myślę, że niczego wielkiego ta dyskusja nie przyniosła. Nadal nie wierzę, by istniał taki czynnik. Bardzo wiele tekstów klasyfikujemy nie z powodu obiektywnych cech, a tylko dlatego, że tak daną powieść postanowił upozycjonować autor, wydawnictwo albo czytelnicy. I w ten sposób np. „Ględźby ropucha” Wita Szostaka były nazwane fantasy, a nie przypowieścią filozoficzną, a „Mistrz i Małgorzata” – literaturą piękną, a nie urban fantasy.

Andrzej Sapkowski twierdził w tej dyskusji, że mamy wszystko czysto sklasyfikowane i posegregowane, że na każdą książkę istnieje szufladka. Ja jednak sądzę, że ta segregacja to efekt wtórny. Kiedy pojawia się powieść rozpychająca jakieś granice, czy będzie to China Miéville, czy „Nieśmiertelny” Catherynne M. Valente, czy choćby cykl o Magach Prochowych albo nowy orientalno-historyczno-fantastyczny cykl Kena Liu, granice podgatunków są przesuwane, by pomieścić nowe dzieła.

Ja sam nie potrafię podać ani jednej cechy literatury fantasy (magia?, smoki?, fantastyczne rasy?, oparcie na strukturach mitycznych?), na którą nie dałoby się prędko znaleźć kontrprzykładu.

Wiem, że research odgrywa znaczącą rolę w pracy pisarskiej, także w Twojej. Czy mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy, jak wygląda to u Ciebie? Z jakich źródeł korzystasz? Wykonujesz badania w terenie? Przekopujesz odmęty Internetu? Szperasz w ciemnych zaułkach biblioteki?

Badania w terenie? Chciałbym! Najbliższe, na co mogę sobie pozwolić, to kontakt z ludźmi od rekonstrukcji historycznej, zajmujących się danym okresem. Albo krótkie wypady dla „złapania klimatu”, jak kilkudniowy pobyt w Barcelonie przed „Cieniorytem”. Mam też trochę przeszłych doświadczeń, z których korzystam – przejściowo bawiłem się w różne historyczne rekonstrukcje, byłem w całkiem sporej liczbie miejsc na świecie.

Ale 95% wiedzy i pomysłów wyciągam po prostu z tekstów. Z prozy, źródeł historycznych, epistolografii, esejów, monografii. Biblioteki? Czasem, ale niezbyt często. Po pierwsze: coraz więcej można znaleźć w sieci – w tym rzeczy, których nie znajdziesz w bibliotekach (na przykład fragmenty tłumaczeń traktatów szermierczych zrobione przez ludzi z ARMA, które pomagały mi przy „Cieniorycie”). Po drugie: większość researchu robię po angielsku, bo w tym języku odnajduję przeważnie więcej źródeł. W Internecie istnieje wiele gigantycznych, otwartych, angielskich księgozbiorów.

Po trzecie: maniakalnie zbieram książki, szczególnie takie, które mogą się przydać do pisania. Więc jeśli szukam źródeł i ktoś mi poleci jakiś tytuł, najczęściej po prostu go kupuję. Nie lubię pożyczać takich książek, bo nigdy nie wiem, kiedy będą mi znowu potrzebne.

Mam też kilka standardowych pozycji, które odświeżam sobie w zasadzie przy każdej książce. Na przykład pięciotomowy zbiór esejów „Historia życia prywatnego” wydany przez Zakład Ossolińskich, którego wybrany fragment czytam, kiedy piszę o ludziach z jakiejś konkretnej epoki.

W „Poczcie dziwów miejskich” sięgnąłeś do kolorytu rodzimego miasta, Wrocławia. Co popchnęło Cię do przeniesienia stolicy Dolnego Śląska i przerobieniu nieco jego realiów na karty powieści?

Dwie rzeczy. Po pierwsze, po głowie zaczął mi chodzić pomysł na to, co by było, gdyby strachy i obawy miejskiej ludności oraz miejski folklor zrodziły nowe gatunki paranormalnych istot. Zupełnie jak strachy ludzi ze wsi dały nam południce, wąpierze czy topielice. A skoro miałem już pisać o jakimś współczesnym mieście, to czemu nie o tym, które znam najlepiej?

Po drugie, to był okres, kiedy próbowałem szukać sobie drogi jako autor. Debiutancka trylogia była nieźle oceniana, ale przeszła niezauważona. Po jej ukończeniu nie czułem się ani trochę bardziej pisarzem, niż byłem przed jej zaczęciem. Nie wiedziałem co chcę dalej robić ze swoim życiem, a już na pewno nie wiedziałem, jak chcę dalej pisać. Postanowiłem sprawdzić się w czymś lżejszym, bardziej humorystycznym. Rezultaty były… Zresztą każdy oceni to sobie sam. Na pewno to zbiór inny od reszty moich tekstów.

Pisałeś artykuły o grach fabularnych i udało Ci się nawet opublikować wcale ciekawych „Władców Losu”. Byłbyś tak uprzejmy i zdradził, kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z grami fabularnymi? Być może masz w planach jeszcze stworzenie podobnej rozrywki?

Zaczęło się bardzo wcześnie – od kserówki kserówki kserówki angielskiego Player’s Handbook do drugiej edycji D&D oraz od pierwszych numerów Magii i Miecza z „Kryształami czasu”. Potem z różną intensywnością tkwiłem w erpegach przez dobre dziesięć lat. W końcu zaczęło brakować czasu, a mnie coraz bardziej wciągała literatura. Ale do dzisiaj patrzę na tamten okres z sentymentem. Czy kiedyś wrócę? Chyba nie. Nie wierzę w taplanie się w nostalgii i rzeczach z młodości. Wolę szukać nowych impulsów.

A jak było z fantastyka? Przypominasz sobie, kiedy pierwszy raz miałeś z nią styczność? Czy było to obcowanie z „Conanem” Howarda z biblioteczki Twego ojca***? Czy może zdarzyło się to wcześniej?

Trudno byłoby spotkać się z fantastyką wcześniej, niż się spotkałem. Historia o „Conanach” jest prawdziwa. Tak się złożyło, że kiedy zacząłem czytać na tyle sprawnie, że sam sięgałem po książki, byliśmy z rodzicami w Moskwie na czteroletniej delegacji, którą mój ojciec – programista z Elwro – odpracowywał w tamtejszym oddziale firmy. I kiedy przeczytałem wszystko, co sam miałem, zacząłem sięgać do jego biblioteczki, w której było trochę fantastyki. Na szczęście rodzice nie ograniczali mi do niej dostępu. A ja wybierałem sobie książki na prostej zasadzie: patrzyłem na okładki. Facet z mieczem – ciekawe. Statek kosmiczny – średnio ciekawe. Cokolwiek innego – nudy. Śmiałbym się z tego, ale potem poznałem dwudziestoparoletnich czytelników, którzy nigdy nie wyrośli z tego etapu…

W każdym razie, zanim ukończyłem dziesięć lat miałem już za sobą sporo klasyki Heroic Fantasy i wchodziłem w Tolkiena. Dalej się potoczyło.

Jak się czułeś, gdy otrzymałeś Zajdla? Czy spodziewałeś się wygranej? Czy raczej był to dla Ciebie szok? Jesteś wstanie opisać to doświadczenie?

Zdecydowanie szok. Wcześniej bardzo mocno sobie zracjonalizowałem, że nie mam szans. Bo przecież „Cienioryt” wyszedł w tym samym roku, kiedy po czternastu (!) latach oczekiwania tytan polskiej fantastyki, Andrzej Sapkowski, wrócił do swojego kultowego świata i bohatera. A wbrew narzekaczom, „Sezon Burz” nie był złą książką. Na dodatek stało za nią dwieście tysięcy sprzedanych egzemplarzy! To dużo, dużo, dużo, dużo więcej, niż w wypadku „Cieniorytu”. Kompletnie inna skala! Byłem pewien, że nie mam szans z taką marką i rozpoznawalnością.

Okazało się, że głosujący mieli inne zdanie. Byłem bardzo zdziwiony, poruszony. I wdzięczny.

„Opowieści piasków” mocno przypomina dawną cywilizację Półwyspu Arabskiego. Dlaczego akurat obrałeś taki anturaż? Pragnąłeś wykreować nietypowy świat przedstawiony, a zarazem inspirowany istniejącą – kiedyś – kulturą? A może osobiście pasjonujesz się tamtym okresem w dziejach Półwyspu Arabskiego?

Myślę, że mogę odpowiedzieć w ten sam sposób, co na wszystkie pozostałe pytania z cyklu: „co cię pchnęło”, „co cię zainspirowało”, „dlaczego sięgnąłeś”. Przecięło się tam kilka niezależnych zainteresowań. Wiedza o świecie starożytnym, którą wyciągnąłem z bardzo ciekawych wykładów w trakcie mojej krótkiej przygody ze studiami archeologicznymi. Pomysł na fantasty postapo – czyli świat niskiej technologii po magicznej katastrofie. I wreszcie – kwestie ewolucji kultur i religii, przepływania od okresów bardziej swobodnych, po nawracający falami fanatyzm. I wszystko, co ten fanatyzm przynosi.

A czy kultura wczesnego Islamu mnie pasjonowała? W tym samym stopniu, w którym pasjonuje mnie każda kultura. Mój ulubiony moment w pisarskim fachu przychodzi właśnie wtedy, kiedy szukam pomysłu albo próbuję doprecyzować jakiś pomysł, i mogę sobie poczytać z czystym sumieniem jakąś cegłę o kulturze starożytnego Babilonu, o wierzeniach Innuitów, o historii Ameryki Południowej, o okresie szogunatu, o wojnie trzydziestoletniej, o kampaniach napoleońskich…

Wielu autorów pisze o jednej rzeczy, na której się zna. Ja bym tak daleko nie zaszedł. Za bardzo lubię zmieniać tematy i klimaty. Na całe szczęście interesuję się po trochę wszystkim, i ze wszystkiego potrafię „ciągnąć” paliwo do pisania.

Powiedz, czym zajmujesz się w wolnym czasie? Oprócz czytania i zajęć pokrewnych, rzecz jasna.

Niczym. Kiedyś ucieszyłbym się z tego pytania i opowiadał długo, jak to gram na perkusji, żegluję, gram w planszówki i erpegi, śledzę na bieżąco filmy, seriale, gram w gry komputerowe. Ale to już nieprawda. Pałeczek dotykam raz od wielkiego dzwonu, na żagle jadę raz w roku, planszówki wyciągam od święta, na przykład kiedy przyjadą z zagranicy starzy znajomi. Oglądam tylko bardzo wyselekcjonowane rzeczy; te, z których chcę coś wyciągnąć jako twórca. Jedyny eskapizm, na który sobie pozwalam bez limitów, to książki.

Najtrudniej było zrezygnować z gier komputerowych. Bo mają coś, co spełnia wiele psychologicznych potrzeb młodego faceta. No i działała tu potężna racjonalizacja: że to też dzieło sztuki, że miewają wartościowe fabuły i dialogi, że dla popkultury są teraz ważniejsze niż literatura. Ale ta racjonalizacja w dużej mierze padła, kiedy odkryłem zjawisko „game movies” na YouTube. Czyli wszystkie przerywniki oraz kluczowe momenty rozgrywki skompresowane w dwu-trzygodzinne wideo z pominięciem całego fabularnego tłuszczu, biegactwa, zbieractwa, łowienia dwunastu potworów określonego rodzaju… W ten sposób, w czasie, w którym zrobiłbym tylko kilka marnych questów, mogę poznać kompletną fabułę oraz kluczowe sceny całej gry. Co dla mnie jako pisarza jest dużo ważniejsze, niż sam proces; niż tzw. core gameplay looop. I mogę to zrobić jednocześnie sprzątając dom, naprawiając coś, ćwicząc…

Dlaczego tak radykalnie wycinam wszystkie rzeczy z wolnego czasu? Bo chcę jak najwięcej przeznaczyć na pisanie i czytanie. Resztę godzin zapełniam wszystkim, czym mogę połatać budżet – to szczególnie ważne teraz, kiedy powiększyła mi się rodzina. Biorę dużo pobocznych zleceń: trochę tłumaczeń, trochę copywritingu, trochę treści dla firmy informatycznej, w której parę lat pracowałem. Do tego co jakiś czas spływają zamówienia na teksty albo różnego rozmiaru prace z branży filmowej.

I nawet mi nie żal tego, że prawie nie mam wolnego czasu. Przychodzi taki moment w życiu człowieka, kiedy trzeba sobie odpowiedzieć, kim naprawdę chce się być. Ja chcę być dobrym pisarzem i dobrym ojcem. Całą resztę podporządkowuję tym dwóm celom.

A czy mógłbyś wymienić kilku, albo kilkunastu autorów literackich, którzy zajmują u Ciebie wyjątkowe miejsce? Piszą w sposób niezwykły, tworzą intrygujące światy, budują niesamowitą atmosferę, czy wyrazistych, głębokich bohaterów.

To trudne. Na pewno Frank Herbert, Jacek Dukaj, China Miéville, Kurt Vonnegut, Neil Gaiman, Steven Erikson, George R. R. Martin, Neal Stephenson. Z niefantastyki na pewno Kapuściński, Hrabal czy Eco. Ale wiesz co? Wymieniając w ten sposób krzywdziłbym całą masę autorów, którzy nie są może klasykami, ale w jakimś aspekcie/aspektach ich proza jest bardzo ciekawa, wartościowa i dużo z niej wyciągam – autorów takich jak Huberath, Orbitowski, Szostak, Kańtoch, Majka, Brzezińska, Małecki, Zbierzchowski, Stross, Watts, Valente – i wielu, wielu, wielu innych, także spoza fantastyki.

Z mojego doświadczenia wynika, że te książki, które namaszcza się na arcydzieła i klasykę, są tylko o jedno oczko lepsze od sporej liczby bardzo dobrych książek, idących tuż za nimi. Ba! Czasem nawet nie są lepsze – mają po prostu więcej szczęścia. Ja w każdym razie już dawno odkryłem, że zdobywam więcej pomysłów oraz inspiracji czytając dwie książki bardzo dobrych autorów niż jedną książkę „klasyka”.

Studiowałeś informatykę i archeologię. Pierwszy wybór można wyjaśnić klasycznym pójściem w ślady ojca – o ile dobrze wiem, twój rodziciel pracował w branży komputerowej – ale drugi… Co właściwie pociągnęło cię w tym kierunku, że postanowiłeś się nim zająć?

Owszem, jak już wspominałem tato pracował w Elwro z pionierami polskiej komputeryzacji. Do dzisiaj ma na strychu metalowe kopie „matki” kart perforowanych z oprogramowaniem i systemami operacyjnymi komputerów Odra. Ja od małego miałem w domu komputer, trochę programowałem w BASIC-u, grałem. Technologia zawsze mnie kręciła, dlatego informatyka wydawała się bardzo sensowna.

A archeologia? Myślę, że po tym, w jaki sposób odpowiedziałem na pierwsze pytanie naszego wywiadu, to zupełnie jasne.

Z tego, co mi wiadomo mieszkałeś trochę w Moskwie, trochę w Dublinie. Czy przebywanie tam wpłynęło jakoś specjalnie na twoją twórczość albo na wrażliwość autorską?

Byłem w Belfaście, a nie Dublinie. Internety kłamią.

A poważnie – myślę, że te dwa okresy, razem z ledwo dwumiesięczną, ale bardzo bogatą w przeżycia włóczęgą autem po USA, na pewno jakoś na mnie wpłynęły.

Widzisz, motywem przewodnim dzisiejszego świata jest pewien mentalny redukcjonizm – zamykanie się w bezpiecznym kokonie światopoglądu oraz innych ludzi, którzy go wyznają; łapanie się ideologii, która podpowie, co mamy robić, jak mamy myśleć na różne tematy, da poczucie przynależności. Dotyczy to zarówno islamskich fanatyków, jak i radykalnej, nacjonalistycznej młodzieży z Europy wschodniej. I niestety coraz większej liczby zwykłych ludzi na całym świecie. Tyle skrajnie różnych grup, ale fundament ten sam: odrzucenie złożonego, pełnego odcieni szarości, pozbawionego prostych recept świata na rzecz topornych, czarno-białych osądów.

Ja nie czuję strachu przed innością. Co więcej, obcość zawsze mnie w pewien sposób przyciąga. Kiedy widzę kogoś z obcej kultury albo o dziwnych poglądach, w pierwszym odruchu zawsze chcę wejść mu pod skórę, zrozumieć, co go napędza, jak widzi świat… To dlatego czytam tak dużo o różnych kulturach i okresach historycznych. Z czego wiele ląduje w mojej prozie.

I teraz sobie myślę, że może faktycznie zadziałało to, że w dwóch albo trzech okresach życia byłem obcym w obcym kraju?

Powoli zbliżając się do końca. Jak uważasz, czy autor może korzystać z zasad licentia poetica do woli, czy powinien jak najmocniej dbać o zachowanie prawideł świata rzeczywistego?

Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pytanie. Uważam, że dobry autor może wysnuć absolutnie odjechane, niezwykłe, surrealistyczne wizje, a potem uzasadnić i urealnić je tak, że będą się nam wydawały równie bliskie i sensowne, co reportaż z naszego osiedla w lokalnej gazecie.

Fantastyka tym różni się od baśni, że dorosły czytelnik jest w stanie się w nią zaangażować, zawiesić niewiarę, wsiąknąć. Jeśli autor przegiął z licentia poetica i sprawia, że czytelnik nie może już podążyć za wizją, że uważa to wszystko za zbyt wydumane, sztuczne – to autor zawiódł. Podobnie pisarz, który trzyma się tylko dobrze znanych brzegów, daje czytelnikom jedynie to, co już gdzieś widzieli i zdążyli dobrze oswoić. Choć to ostatnie bywa akurat zyskowne.

Na koniec tradycyjne pytanie, nad czym obecnie pracujesz? Czy możesz co nieco zdradzić? A może zamierzasz odrobinę odpocząć?

„Odpoczywam” – w cudzysłowie, bo teraz musiałem zabrać się za wiele zleceń i zobowiązań, które stłoczyły się przez finalny „crunch”, który przyszedł w ostatnich miesiącach pracy nad „Czterdzieści i cztery”. Muszę też zarobić trochę pieniędzy, bo w czasie finalnego „crunchu” na bok poszło wszystko inne.

Jeśli chodzi o pisarskie plany, to mam na warsztacie opowiadanie i zamierzam zacząć nową powieść przed końcem roku. Mam nadzieję, że tym razem czytelnicy nie będą musieli czekać na nią tak długo, jak na „Czterdzieści i cztery”. W każdym razie już czuję, że to będzie daleki skok. I od klimatów, w których się dotąd poruszałem, i od standardowego u mnie sposobu narracji czy budowania świata.

Bardzo mnie to ekscytuje.

Serdecznie dziękuję i życzę dalszych sukcesów na polu artystycznym.

*Patrz. „Kuźnia światów” na łamach Nowej Fantastyki czy prelekcje konwentowe prowadzone przez Krzysztofa Piskorskiego.
** Przykł. „Orzeł Biały” Przybyłka, „Polska 2.0” Inglota, „Smocze koncerze” Sawicki.
*** W dyskusji „Jeśli nie smoki – to co? Wyznaczniki kanonu fantasy” Krzysztof przedstawił pierwszy kontakt z fantasy i były to książki Roberta E. Howarda z cyklu o Conanie.