Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Konsole, Recenzje

Divinity: Original Sin II – Definitive Edition

Na konsolowy debiut „Divinity: Original Sin II – Definitive Edition” przyszło nam czekać ponad rok, ale po spędzeniu blisko osiemdziesięciu godzin w Rivellonie mogę stwierdzić, że było warto. Belgijskie Larian Studios zaserwowało miłośnikom cRPG grę, która z jednej strony jest wypełniona humorem oraz niezwykłymi postaciami, a z drugiej wymusza na graczu dokonywanie trudnych, moralnie dwuznacznych decyzji, wszystko to serwując w połączeniu z najbardziej satysfakcjonującym (w swoim gatunku) systemem walki ostatnich lat. „Original Sin II” to gra wymagająca myślenia oraz kreatywności przy rozwiązywaniu problemów, co czyni z niej chlubny wyjątek na rynku zdominowanym przez prowadzące do celu strzałki.

Moja stopa po raz pierwszy stanęła na rivellońskiej ziemi szesnaście lat temu, na kilka dni przed premierą „Icewind Dale II”. Przyzwyczajony byłem wtedy do przemierzania linearnych lokacji rodem z gier pokroju „Baldur’s Gate” i „Divine Divinity” od nieznanego ówcześnie studia mnie przytłoczyło. Wielki, otwarty świat, brak wyraźnej ścieżki rozwoju postaci… gra niczego nie narzucała, przypominając bardziej serię „The Elder Scrolls” czy wydane kilka miesięcy wcześniej „Dungeon Siege” niż typowego action RPG. Nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia, a ja szybko porzuciłem produkcję Larian Studios na rzecz nowej wyprawy do Doliny Lodowego Wichru. Dopiero kilka miesięcy później płyta z „Divine Divinity” ponownie trafiła do napędu, a ja zacząłem odkrywać piękno zaprojektowanego przez Belgów świata.

Jeśli graliście w „Divinity: Original Sin” zapewne wiecie kim są Czerpiący (wciąż uważam, że ich anglojęzyczna nazwa – sourcerers – jest o wiele lepsza). To właśnie oni mieli być odpowiedzialni za wszelkie zło dotykające mieszkańców Rivellonu, na czele ze sprowadzaniem do tego wymiaru bestii źródła. Cztery lata temu wcielaliśmy się w łowców, jednym z głównych zadań których była radosna wyżynka każdego napotkanego Czerpiącego. Cóż, przez 1200 lat dzielących „Original Sin” od sequelu niewiele się zmieniło. Z tą różnicą, że zamiast mordować na miejscu, teraz Czerpiących zakuwa się w tłumiącą moc obrożę i transportuje na wyspę więzienną, przewrotnie nazwaną Fortem Radość. Problem polega na tym, że gracz okazuje się być jednym z schwytanych magów i jego perspektywy na przyszłość, delikatnie mówiąc, nie wyglądają różowo. Jak to jednak często w RPG bywa, spokojny rejs ku złotym plażom i lobotomii zostaje przerwany w wyniku działania mrocznych sił, a wesoła kompania idzie na dno. Zgodnie z najlepszymi wzorami morskiego BHP, miejsca w łodzi ratunkowej są dobrem luksusowym, a protagonista nie pomyślał o wykupieniu pakietu all-inclusive. Szczęśliwym zrządzeniem losu, fale wyrzucają bohatera na stały ląd… gorzej, że okazuje się nim być wspomniany Fort Radość. Jedynie od gracza zależeć będzie czy i w jaki sposób wyrwie się z piekielnej wysepki oraz to, kogo ze sobą zabierze. A możliwości jest co najmniej kilka.

W „Divinity: Original Sin II” gracz otrzymuje podstawowy zestaw złożony z wiaderka i łopatki, a następnie zostaje wypuszczony do wielkiej piaskownicy, namiastką której jest startowa lokacja. Jest to wyczuwalne już na etapie kreacji postaci (swoją drogą znacznie bogatszym od poprzednika), gdzie z jednej strony możecie wybrać dowolną kombinację pięciu ras i czternastu klas, a z drugiej postawić na jedną z sześciu przygotowanych przez Larian postaci. Każda z tych decyzji ma plusy i minusy, a jednocześnie nie wpływa znacznie na waszą rozgrywkę… z tą różnicą, że dla każdej z szóstki postaci została przygotowana indywidualna opowieść, a co za tym idzie – linia zadań oraz specjalny sposób interakcji z bohaterami niezależnymi. I tak, Lohse (moja ulubienica), adeptka nekromancji oraz niezrównana śpiewaczka, w rozmowie potrafi być uszczypliwa, zalotna, a od czasu do czasu zabłysnąć wiedzą mistyczną. Nieco inaczej sprawa wygląda z Sebillą, elfką i byłą niewolnicą, pałającą rządzą zemsty na byłym właścicielu. Oziębła, w dyskusji odwołuje się do znajomości anatomii oraz zastraszania… jak również potrafi pożerać części ciała pokonanych wrogów, by przejąć ich wspomnienia oraz umiejętności. Każda z sześciu postaci jest unikalna i skrupulatnie zaprojektowana w sposób zdolny zawstydzić większość dostępnych na rynku cRPG.

Jednak nawet wybór jednej z gotowych postaci nie oznacza zamknięcia się na ogrom oferowanych przez grę możliwości. Każde z dziesięciu drzewek umiejętności stoi przed nami otworem, a ograniczają nas tylko punkty inwestowane w rozwój oraz zasobność kieszeni przy nabywaniu ksiąg z umiejętnościami. Nic nie stoi na przeszkodzie, by z nekromanty zrobić wojownika, a łucznika przerobić na zmiennokształtnego, który w środku bitwy jest w stanie wyczarować sobie parę skrzydeł, albo… zmienić wroga w kurczaka. Choć zaczynamy przygodę solo (w „Original Sin II” można grać w kooperacji do czterech graczy online i do dwóch lokalnie) już w pierwszych godzinach rozgrywki możemy skompletować czteroosobowy zespół, zmieniając zbieraninę indywiduów w dobrze naoliwioną machinę destrukcji. Choć brzmi to nieco na wyrost, tak wystarczy stoczyć kilka potyczek, by przekonać się jak efektowne potrafią one być. Już w pierwszym „Original Sin” znajomość otoczenia oraz synergii poszczególnych jego elementów stanowiła klucz do zwycięstwa, i tak w sequelu rozlana na ziemi krew (lub woda) może być zamrożona, zatruta, albo posłużyć do leczenia sojuszników (poprzez umiejętność z drzewka nekromancji). Woda, ogień, olej, trucizna – w „Original Sin II” najdrobniejsza rzecz może odwrócić losy bitwy i nawet na niższych poziomach trudności przeciwnik potrafi zaskoczyć. Kierowane przez grę jednostki starają się wykorzystać każdą dostępną przewagę, od wysyłania łuczników na wyżej położone pozycje, przez flankowanie i zadawanie krytycznych obrażeń atakami zza pleców, aż po korzystanie ze strzał i zaklęć do modyfikacji warunków na polu bitwy. Niejednokrotnie przeciwnik najpierw zsyłał na podpalony przeze mnie obszar deszcz, gasząc ogień (oraz spowijając część terenu we mgle), by następnie zamrozić powstałe kałuże, skutecznie uniemożliwiając mojemu wojownikowi dotarcie do łuczników. Starcia w „Divinity” potrafią zmieniać się w intrygującą układankę, a ich turowy charakter jedynie potęguje to wrażenie. Gracz dysponuje określoną ilością punktów ruchu, pulą możliwości oraz nadmiarem czasu na podjęcie decyzji. I choć nikt nie broni przyjąć taktykę brutalnej siły, szarżując prosto na wroga, czasem lepiej jest teleportować beczkę z olejem nad głowy przeciwników, a następnie podpalić powstałą na ziemi plamę płonącą strzałą (lub zwyczajnie teleportować wroga prosto w szalejące płomienie). „Original Sin II” jednocześnie zachęca do kreatywności bez dotkliwego karania za jej brak (chyba, że gramy na wyższych poziomach trudności – wtedy będzie ból), co stanowi jedną z największych zalet tytułu.

Wspomniana kreatywność nie ogranicza się jedynie do rozwiązywania konfliktów. Praktycznie każdy problem może być rozwiązany na kilka sposobów, w tym za pomocą tych bardziej tradycyjnych – rozmową bądź przemocą. Ale co jeśli nie chcecie uciekać się do siły, a wasza perswazja jest na poziomie człowieka próbującego wcisnąć przechodniom darmową gazetę na skrzyżowaniu? Możliwości jest mnóstwo i zależą jedynie od waszej inwencji oraz możliwości. Chcecie dostać się do pilnie strzeżonego pomieszczenia, a wolicie uniknąć rozlewu krwi? Tam, gdzie jedni postawią na biegłość w skradaniu i kieszonkostwie, inni zwyczajnie rzucą zaklęcie teleportacyjne, przenosząc członka drużyny prosto do strzeżonego miejsca (o ile ma je w zasięgu wzroku i licząc się z pewnymi obrażeniami od upadku delikwenta), a kolejni postanowią wrzucić do środka jedna z charakterystycznych dla serii piramid i na spokojnie splądrować lokację. Nie oznacza to jednak, że „Original Sin II” traci wyczuwalny w trakcie walk pazur. Nieudany test na perswazję może stać się zaczątkiem lawiny, gdy w wyniku walki zginie postać ważna dla łańcuszka zadań, co w moim przypadku przytrafiło się więcej niż raz. I choć mógłbym sięgnąć po łatwe rozwiązanie w postaci szybkiego załadowania gry (co zrobiłem tylko raz, gdy jeden strażnik wystrzelił o jeden bełt za dużo w chodzącego za mną czarnego kota. Po szybkim załadowania gry później, wymordowałem strażników Fortu Radość do nogi. Żodyn nie będzie podnosił ręki na mojego kota. ŻODYN!), postanowiłem zobaczyć jak sprawy potoczą się dalej. „Divinity: Original Sin II” nie oczekuje od graczy doskonałości. Ono raczej składnia do zaakceptowania, że nie wszystko się uda, a czasami trzeba polegać na zwykłym szczęściu.

Należy również zauważyć, że w porównaniu do poprzedniej odsłony, znacznej poprawie uległo tempo rozgrywki. Pomimo ogromnej sympatii do tytułu z 2014 roku muszę stwierdzić, że spędzonych przy niej pierwszych kilka godzin były niezwykle żmudne i potrafiły skutecznie odstraszyć od dalszej zabawy. Sequel doskonale poradził sobie z tamtą niedogodnością, utrzymując balans między eksploracją, walką, a poznawaniem mechanik rządzących rozgrywką. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, byłoby to nieintuicyjny system zarządzania ekwipunkiem oraz umiejętnościami w przypadku konsol. Choć samo poruszanie się po świecie oraz walka zostały świetnie zaadaptowane pod ograniczenia pada, tak za każdym razem gdy muszę przeglądać nagromadzone w ekwipunku przedmioty, czuję rosnącą irytację. Podobnie sprawa się ma przy operowaniu kamerą, przejawiającą uprzykrzającą życie tendencję do utykania w elementach otoczenia. O ile przy swobodnym zwiedzaniu mapy nie jest to problemem, tak podczas walki konieczne jest znalezienie idealnej perspektywy, co nie zawsze jest możliwe. Jednak co mysz, to mysz…

Niemniej, „Divinity: Original Sin II – Enhanced Edition” to doskonały wybór dla każdego miłośnika solidnego RPG. Larian Studios nie tylko zadbało od świetną oprawę graficzną (nawet w przypadku zwykłego PS4), ale też dali zaskakująco wielu postaciom (tym głównym, jak i pobocznym) głos, co doskonale wpływa na immersję. Dodatkową zaletą jest fakt, że w przypadku wersji PC, posiadacze „Original Sin II” otrzymali darmową łatkę ulepszającą grę do „Enhanced Edition”, gdzie doszlifowano grafikę, naprawiono zwolnienia animacji w niektórych obszarach, a nawet w znacznym stopniu przepisano trzeci akt rozgrywki (w co wchodzi napisanie choćby nowych dialogów i nagranie nowej wersji dubbingu dla 250.000 słów). Pozostaje pogratulować Larian Studios podejścia do klienta i z całego serca polecić ich grę każdemu, kto ma ochotę zagubić się w fantastycznym świecie Rivellonu i ma na zbyciu sześćdziesiąt do siedemdziesięciu godzin.