Marka Mortal Kombat, a szczególnie części od pierwszej do trzeciej, ogrywane w wieku, w którym zdecydowanie nie powinienem był tego robić, przez wiele lat wydawała mi się jednym z tych growych doświadczeń, których już nie uda się powtórzyć. Tym bardziej, że od czasu czwartej części, w której MK przeszło w trójwymiar, kolejne odsłony coraz bardziej traciły na jakości. Tym większym szokiem było dla mnie „Mortal Kombat 9” z 2011 roku, które nie tylko przywróciło całą magię związaną z pierwszymi odsłonami, ale też wyniosło bijatyki na zupełnie nowy poziom. Od tego czasu NetherRealm Studios kontynuuje nieprzerwaną passę sukcesów, czy to z marką MK, czy z Injustice. Jak więc prezentuje się najnowsza odsłona najkrwawszego mordobicia w historii?
„Mortal Kombat 11” robi dokładnie to, czego chciałby każdy miłośnik gier NetherRealms Studios – zbiera wszystko co fani kochają w tej serii i przerabia tak, abyśmy otrzymali więcej, mocniej i lepiej. I tyczy się to naprawdę każdego elementu – nawet samouczek został tak rozbudowany, że zapewnia więcej rozgrywki niż cała kampania w niektórych bijatykach! A skoro już przy fabularnej części jesteśmy – ta ponownie jest prawdziwą perłą w koronie „Mortal Kombat”. Widać, że na przygotowanie tego elemntu został przeznaczony potężny budżet – nie zabraknie tu dramatycznych momentów, trzymających w napięciu pojedynków, a także kradnącego każdą scenę duetu stary Johny Cage oraz młody Johny Cage. Duetu, ponieważ opowieść w MK11 dotyczy modnej ostatnimi czasy (czy można już spoilerować „Avengers: Endgame”?) zabawy czasem i tworzenia alternatywnych rzeczywistości. I choć liczne, znakomicie wyreżyserowane cut scenki cieszyły me serduszko, tak nieco rozczarowany jestem poziomem trudności samej kampanii. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wystarczyło zmienić go na wyższy, ale mając w pamięci niezwykle wymagające pojedynki z „Mortal Kombat 9”, wolałem tego nie robić. Jeśli więc jesteście obeznani z grami NetherRealms Studios co najmniej od 2011 roku, śmiało możecie ustawić poziom kampanii na ciężki – dopiero Kronika może wam sprawić jakieś trudności, ale gdzie jej tam do Shao Khana z MK9…
Wracając do samouczka – rozbudowanie tego segmentu szybko przestaje dziwić, kiedy tylko zdecydujemy się zmierzyć z wyzwaniem stale zmieniających się wież lub innymi graczami online. Odnoszę wrażenie, że o ile w poprzednich dwóch grach z serii MK niedzielny (albo średnio-doświadczony) gracz był w stanie wygrać jedną na kilka walk z kimś kto zniszczył siedemset padów ćwicząc kolejne ciosy, tak w przypadku najnowszej odsłony jest to niemożliwe. „Mortal Kombat 11” bardzo wyraźnie stawia na doświadczonych zawodników, którzy na bieżąco są w stanie przeliczać liczbę klatek, jakie zajmuje wykonanie danego ciosu i kontry na niego, a samouczek (znacznie trudniejszy od kampanii!) ułatwia osiągnięcie tego poziomu. Z pewnością przysłuży się to scenie e-sportowej, dla której NetherRealms Studios wyraźnie przeprojektowało system walki.
Jedną z ulubionych od czasu MK9 aktywności fanów nie związanych bezpośrednio z okładaniem przeciwników po gębach, była kryjąca liczne skarby krypta. Ta wraz z kolejnymi odsłonami była coraz bardziej rozbudowywana, aż osiągnęła obecny poziom – który naprawdę ciężko będzie przebić. Jako zamaskowany wojownik odwiedzamy wyspę Shang Tsunga (w tę postać ponownie, po raz pierwszy od filmu z 1995 roku, wcieli się Cary-Hiroyuki Tagawa), dzięki czemu będziemy mieli okazję spojrzeć z zupełnie innej perspektywy na kultowe lokacje. I to właśnie w krypcie po raz pierwszy zetknąłem się z chorobą, która niestety trawi całą najnowszą odsłonę Mortal Kombat, a imię tej bestii brzmi: Chciwość.
W najnowszej odsłonie MK zastosowano bowiem wszystkie mechanizmy znane z gier mobilnych – kilka różnych walut, trwający wiele tygodni grind, celowo utrudniane czasowe wyzwania, itd. Brakuje tylko majstrowania na poziomie meta wyzwań, celowego osłabiania jednych wojowników kosztem innych, itd. A może to dopiero przed nami? Po fali krytyki jaka spadła na NetherRealms Studios i Warner Bros. od czasu premiery „Mortal Kombat 11” system uległ delikatnej zmianie – gromadzenie środków trwa szybciej – ale jego podstawy nie zostały w żaden sposób przebudowane. Odnoszę wrażenie, że Warner Bros. jako wydawca gier w swoich praktykach jest znaczne bardziej bezczelne niż konkurencja, ale za każdym razem udaje mu się wymknąć spod pręgierza opinii publicznej. Na każde skandaliczne praktyki jakich dopuszcza się WB (jak np. ukrycie prawdziwego zakończenia „Śródziemia: Cienia Wojny za paywallem) przypada jedna premiera innego wydawcy, która przyćmiewa haniebne praktyki WB. Tym razem jednak debiutowi gry wydawanej przez Warner Bros. nie towarzyszy żadna wpadka EA, Ubisoft czy Activision, i WB zdaje się zbierać zasłużone baty. Nie da się bowiem ukryć, że zastosowany w najnowszych MK system wyłudzania pieniędzy zniechęca do tej gry w ogromnym stopniu.
Kolejną rzeczą która sprawa, że nie mam ochoty spędzać przy „Mortal Kombat 11” kolejnych godzin są doniesienia dotyczące sposobu pracy w NetherRealms Studios. Od jakiegoś czasu regularnie słyszymy o kolejnych skandalach związanych z branżą gier i twórcy MK11 nie są wyjątkiem – tu także crunch był olbrzymi, a pracownicy byli zmuszani do kilkunastogodzinnej pracy dziennie, także w weekendy. Zdaję sobie sprawę, że są odbiorcy, których interesuje jedynie końcowy produkt, a kulisy jego powstawania nie wpływają na czerpanie z niego satysfakcji, ja jednak chciałbym być uczciwy wobec siebie; Uważam, że jako gracze powinniśmy dać wyraz naszemu oburzeniu sposobem, w jaki nasi koledzy deweloperzy są traktowani. A jedyny efekt jaki zobaczą zgarniający ogromne premie nieudolni (zmuszanie pracowników do pracy kilkanaście godzin dziennie przez 6-7 dni w tygodniu jest nieudolnością zarządzających projektem, nie pracowników) menadżerowie jest w wynikach sprzedaży. Liczba premier gier jest ogromna, kupki wstydu do ogrania rosną coraz bardziej. Jeśli wiemy, że ktoś traktuje ludzi jak niewolników – może po prostu odpuśćmy sobie sygnowane jego logo produkcje.
I takie właśnie jest „Mortal Kombat 11” – z jednej strony to prawdopodobnie najlepsza gra cyklu, gwarantująca fanom gatunku setki godzin satysfakcjonującej rozgrywki, z drugiej obrzydzona jednak praktykami wydawcy oraz sposobem zarządzania studiem. Decyzja jak zawsze należy do was, ale moim zdaniem, jeśli do tej pory nie mieliście jeszcze okazji zagrać w poprzednie części MK lub „Injustice” – sięgnijcie najpierw po nie.