Na wstępie muszę przyznać, że dałem się porwać fali hype’u po ujawnieniu szczegółów nowego „Battlefielda” – I Wojna Światowa rzadko pojawiała się jako tło gier i miałem nadzieję, że studio DICE odda jej sprawiedliwość. Z niecierpliwością śledziłem kolejne doniesienia oraz streamy, aż w końcu samemu mogłem ruszyć do boju po synajskiej pustyni. Po rozegraniu kilkudziesięciu meczy przekonałem się, że warto czekać na premierę tego tytułu, choć nie można zaprzeczyć twierdzeniu, że do ideału „Battlefieldowi” sporo brakuje.
Najbardziej kontrowersyjnym ruchem w przypadku nowej odsłony serii było przeniesienie akcji w realia I Wojny Światowej. Po świetnych dwóch częściach „Bad Company”, nadal utrzymującej zaskakująco aktywną bazę graczy „Battlefield 3”, obleganej przez weteranów czwórce oraz słabym „Hardline”, DICE postanowiło porzucić współczesność na rzecz konfliktu rozgrywającego się sto lat temu. Było to tym bardziej zaskakujące, że największy konkurent serii, „Call of Duty” z determinacją stawia na osadzanie swych gier w coraz dalszej przyszłości.
Po odpaleniu pierwszego meczu w trybie podboju przez chwilę stałem w miejscu, oczarowany widokami. Wokół mnie inni gracze rozbiegali się do pojazdów, próbując dotrzeć do punktów przed wrogiem, a ja mogłem tylko podziwiać mapę, na której miałem spędzić dziesiątki godzin. „Battlefield 1” graficznie przypomina „Battlefront”, co sprawia, że jest odczuwalnie ładniejszy od czwórki i „Hardline”, ale poziom prezentowany przez strzelaninę z uniwersum Gwiezdnych Wojen to jednak nie jest. Tekstury są wyraźnie mniej ostre od tych z „Battlefronta”, obiekty widoczne w oddali wyraźnie tracą na jakości, a ich poszarpane krawędzie nieprzyjemnie gryzą się z dopieszczonym bezpośrednim otoczeniem gracza. Dochodzi to tego ogromna ilość graficznych wpadek w postaci lewitujących CKMów, dematerializujących się pojazdów, niewidocznych broni, czy wariującej fizyki, nie radzącej sobie z ze skakaniem przez przeszkody.
Sama mapa, choć przyjemna dla oka, okazała się być najczęściej krytykowanym elementem bety. Niestety, ciężko się z tym kłócić. Pustynia Synaj jest bardzo rozległa, a jej naturalne ukształtowanie czyni z niej prawdziwy raj dla snajperów. Tkwiący na dachu lub na kamienistym zboczu strzelec wyborowy jest w stanie prowadzić skuteczny ostrzał, doprowadzając piechociarzy do białej gorączki. Przynajmniej do chwili, gdy gracze nauczyli się rozpoznawać najpopularniejsze gniazda snajperskie i z wyprzedzeniem rozprawiać się z nimi precyzyjnie ulokowanym pociskiem z czołgu. Kolejnym problemem mapy jest to, że sporą jej część stanowi, no cóż… pustynia. Nie byłoby to jeszcze tak kłopotliwe, gdyby nie fakt, że jeden z punktów (a konkretnie ten oznaczony jako „E”) znajduje się w samym środku niczego. W związku z tym, przejęcie lub odbicie go wyłącza oddział (lub pojazd) z walk na dłuższą chwilę. Jeśli natomiast przyjdzie wam na piechotę przemierzać trasę z „E” do jakiegokolwiek innego miejsca akcji, szybko zrozumiecie niechęć Anakina Skywalkera do piasku. Szczególnie biorąc pod uwagę snajperów, o których pisałem wcześniej. Świetnie wypadają natomiast zmienne warunki pogodowe. Nadciągająca burza piaskowa wygląda niesamowicie, a gdy już uderzy, wywraca układ sił na mapie do góry nogami, praktycznie eliminując z walk samoloty i snajperów.
Z racji realiów, wszystko w „Battlefieldzie 1”, od ruchów żołnierzy, po sunące bryły czołgów wydaje się cięższe. Wymusza to jeszcze większą pracę zespołową niż w poprzednich odsłonach. Trudno tutaj o jednoosobowe armie, zdolne od niechcenia zniszczyć pojazd opancerzony, w przerwach od podkładania C4 eliminujące całe zespoły piechoty. Dotkliwą zmianą okazało się również wykluczenie wpływu zabijanych przeciwników na zwycięstwo. Do tej pory w trybie podboju wygrywał zespół zdolny przejąć największą ilość punktów w połączeniu z jak najbardziej skutecznym eliminowaniu wroga. „Battlefield 1” (przynajmniej na etapie bety) ogranicza warunki zwycięstwa do wyniku płynącego z utrzymywania dominacji na mapie. Pomijając wpływ na obieraną strategię, decyzja ta mocno osłabiła przydatność medyków w oddziale. W poprzednich odsłonach serii byli oni niezbędni, dzięki podnoszeniu graczy ograniczając ilość traconych punktów. W „Battlefield 1” częściej bardziej opłaca się odrodzić w nowym miejscu niż czekać na medyka.
W ręce graczy oddano prawdziwy arsenał, dbając przy okazji o indywidualne podejście do sprzętu. Mocne, jednostrzałowe karabiny medyków mają niewielkie magazynki, a proces ładowania zajmuje dłuższą chwilę, a strzelający seriami szturmowcy zdają się zadawać o wiele mniejsze obrażenia (chyba, że celują w głowę), natomiast opanowanie rozrzutu broni żołnierzy wsparcia wymaga sporej wprawy. Dodatkowo znacznie ograniczono metody walki z pojazdami. Zabrakło tak zwanych „rur”, czyli nieodłącznego elementu wyposażenia jednostek wsparcia. W miejsce ręcznych wyrzutni rakiet, gracze otrzymali granaty, dynamit, miny oraz karabin z amunicją przeciwpancerną. Zmiana ta, razem z pozbawieniem graczy systemu naprowadzania pocisków na cel sprawiła, że pojazdy wyraźnie zdominowały pole bitwy. Trend ten zaczął zmieniać się dopiero pod koniec bety, gdy znowu do głosu doszła współpraca. Zastawienie pułapki w wąskim przejściu i obrzucenie czołgu granatami szybko zmieniało pojazd w płonącą kupę złomu.
Praca zespołowa ważna była również w trakcie prowadzenia pojazdów. Samotny kierowca zwyczajnie nie jest w stanie wykorzystać potencjału bojowego czołgu. Ślimacze tempo tych blaszanych kloców sprawiało, że cokolwiek znajdującego się poza wąskim polem widzenia gracza mogło bezkarnie ostrzeliwać pojazd. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w pełni obsadzonym, najeżonym CKMami bastionie, zdolnym autonomicznie prowadzić ogień w dowolnym kierunku. W pełni obsadzony czołg jest w stanie kontrolować połowę punktów na mapie! Do tego dochodzą jeszcze Behemoty, czyli specjalne, ruchome fortece, przydzielane przegrywającej drużynie. W przypadku pustyni Synaj rolę tę pełnił ciężkoopancerzony pociąg, zdolny w kilka chwil zmieść z mapy dowolną jednostkę przeciwnika (choć będący wrażliwy na ostrzał z powietrza). Jeśli dodać do tego wymieniające się ogniem wielopłatowce i zasypujące piechotę pociskami bombowce, otrzymujemy bitewny chaos, gdzie jednostce stale towarzyszy widmo szybkiego rozstania się z życiem. I właśnie dlatego gra daje tyle frajdy.
Gdy wraz z resztą oddziału czaiłem się za resztkami zniszczonego budynku, wychylając się na chwilę w celu osłonienia ogniem szturmu kilku naszych, a w oddali migały mi „zajączki” z lunet snajperów, czułem prawdziwe uderzenia adrenaliny. Walczyłem z odruchem ucieczki, gdy na horyzoncie zamajaczył pociąg przeciwnika, ostrzeliwując broniony przeze mnie punkt. Czułem też ulgę, gdy w środek zgrupowania przeciwnika wbijała nasza konnica, roznosząc piechotę na szablach. „Battlefield 1” zaoferował sporo emocji, które jedynie zwielokrotniło granie z kilkoma znajomymi i korzystanie z headsetów.
Do „Battlefielda 1” przeniesiono również koncepcję jednostek specjalnych. Jednak zamiast Vadera i Hana Solo, gracze otrzymali możliwość sterowania jednym z trzech rodzajów żołnierzy zdolnych w pojedynkę namieszać na polu bitwy. Szczęśliwcy mogą skorzystać z zabójczego na bliski dystans miotacza ognia, ciężkiego opancerzenia i ciężkiego karabinu, albo z karabinu będącego postrachem czołgów (potężniejsza wersja broni dostępnej dla szturmowców). Oczywiście każda klasa dysponuje zestawem mocnych i słabych stron.
Po spędzeniu kilkunastu godzin z betą na PS4 oraz Xbox One ze spokojnym sumieniem mogę stwierdzić, że czekam na więcej. Choć przed DICE jest jeszcze sporo pracy nad poprawianiem błędów i balansowaniem pojazdów (już zapowiedziano osłabienie lekkiego czołgu), to nie mogę się doczekać premiery pełnej wersji, która ma nastąpić 21.10.2016 r.