„The Legend of Zelda: Breath of the Wild” to bez wątpienia gra wybitna, łącząca nieskrępowaną przyjemność eksploracji ze szczyptą survivalu, jak również jest jednym z najmocniejszych tytułów startowych na nową platformę od czasów „Halo: Combat Evolved”. Nowa Zelda zachwyca od samego początku, a gracz aż rwie się do spenetrowania każdego zakątka tego otwartego świata. Nowa przygoda Linka w zdewastowanym przez Calamity Ganona Hyrule ma posmak postapokalipsy i wynagradza wydanie każdej złotówki na nową konsolę od Nintendo.
Już pierwsze godziny spędzone przy „Breath of the Wild” przypomniały mi coś, czego nie czułem od czasu zetknięcia się z „World of Warcraft” – jak to jest zatracić się w grze bez reszty. Najnowsza odsłona „The Legend of Zelda” rozpoczyna się w dość nietypowy sposób – zło wygrało, a Hyrule trafiło we władanie Ganona. Obrońcy królestwa zostali albo uśmierceni, albo trafili do niewoli, a resztki cywilizacji skupiają się w rozrzuconych po mapie osadach. To właśnie w takim świecie ze stuletniego snu budzi się Link, zaprzysiężony obrońca królestwa, który już raz miał okazję zmierzyć się z Ganonem i zawiódł. Śmiertelnie raniony, na rozkaz Zeldy został przetransportowany do tajemniczej świątyni, której moc dawała nadzieję na ocalenie życia jedynej osoby zdolnej do pokonania wielkiego zła.
Praktycznie każda odsłona serii „The Legend of Zelda” wprowadza do rozgrywki nowy element. Na przestrzeni lat, gracze mieli okazję bawić się okaryną, statkiem, pociągiem, a nawet przechodzić z trzech do dwóch wymiarów. Większość tych mechanizmów okazywała się strzałem w dziesiątkę, pozostałe… niekoniecznie. „Breath of the Wild” kontynuuje wspomnianą tradycję, wprowadzając elementy survivalu. Przejawiają się one choćby w warunkach pogodowych, konieczności dobierania odpowiedniego ekwipunku do danej sytuacji, czy ograniczonej ilości wytrzymałości pozwalającej między innymi na wspinanie się lub pływanie. Nigdy nie zapomnę pierwszego zderzenia z chłodem powoli drenującym Linka ze zdrowia, czy burzy z piorunami uderzającymi w… metalowe elementy wyposażenia bohatera! Już samo to zasługuje na ogromną pochwałę. Gracz nie tylko musi oswoić się z koniecznością stałego gromadzenia materiału oraz broni, ale też opanować sztukę przygotowywania potraw i mikstur. Oczywiście można w samym środku walki zjeść dziesięć jabłek celem przywrócenia utraconego zdrowia, ale to niezbyt efektywne rozwiązanie. O wiele lepiej jest poświęcić chwilę nad garnkiem, eksperymentując z kolejnymi składnikami. Od czasu do czasu skończymy z paskudnym, przypalonym potworkiem (nadal jadalnym!), ale raz na jakiś czas może okazać się, że trafiliśmy na nowy, niezwykły przepis odnawiający zdrowie lub wpływający na odporności. Przy czym Nintendo nie wymaga od gracza działania na oślep.
Wystarczy odrobina czas spędzona na lekturze wskazówek umieszczonych w opisie przedmiotów, by znaleźć najlepsze połączenia. Tyczy się to całej gry. Twórcy nie prowadzą gracza za rękę, z góry zakładając, że ten nie trzyma po raz pierwszy w życiu trzyma (czy raczej joyconów, ale te akurat trzymałem po raz pierwszy) w rękach i jest na tyle inteligentny, by dodać dwa do dwóch. Ta pokładana w odbiorcach wiara procentuje, zapewniając niemal nieograniczoną wolność w eksplorowaniu Hyrule, niezależnie czy chodzi o odkrywanie kolejnych kapliczek, czy zmaganie z zadaniami pobocznymi, gdzie zamiast kierującej krokami gracza strzałki jest krótki tekst oraz konieczność ruszenia głową. „Breath of the Wild” nie zmusza do niczego, czego najlepszym dowodem jest możliwość udania się do Ganona zaraz po opuszczenia obszaru startowego, a co za tym idzie – ukończenie całej gry w góra dwie godziny. Jeśli jednak postanowimy eksplorować, przed nami roztacza się piękne i różnorodne Hyrule, gdzie jedyną przeszkodą w zwiedzaniu są coraz silniejsi przeciwnicy. Choć przy odrobinie sprytu i zręczności można poradzić sobie ze wszystkim już w chwili rozpoczęcia gry, czasem warto zainwestować nieco w rozwój postaci. Tutaj również gracz nie jest prowadzony za rękę, a Nintendo jedynie za pierwszym razem oferuje wskazówki jak to właściwie działa (nawet po ukończeniu czterech początkowych kapliczek trzeba podejść do podświetlonego posągu, który łatwo przegapić). Sam rozwój jest uproszczony, a gracz może modyfikować jedynie trzy statystyki Linka, a mianowicie ilość zdrowia, wytrzymałości oraz pojemność ekwipunku.
Rozwiązywania łamigłówek jest jedną z podstawowych czynności w grze. W ciągu pierwszej godziny gracz otrzymuje komplet narzędzi do radzenia sobie z czekającymi go przeszkodami, czy to w formie zrzucenia przeciwnikowi na głowę metalowej skrzyni, czy to rozwiązania jednej z dziesiątek zagadek w kapliczkach. Różnorodność zaplanowanych przez Nintendo wyzwań jest imponująca i nigdy nie wiadomo na co gracz się za chwile natknie. Szybko złapałem się na tym, że byłem podekscytowany samą możliwością rozruszania szarych komórek przy okazji zwiedzania kolejnych kapliczek. Raz na jakiś czas kończyło się to poważną irytacją (przemieszczanie kulek przez poruszany Switchem labirynt to mój kryptonit), ale w większości przypadków odczuwałem satysfakcję nie tylko w wyniku znalezienia rozwiązania danego problemu, ale też dzięki zgarnięciu zawartości bonusowej skrzyni. Prócz wspomnianych kapliczek, w grze znajdują się cztery większe „labirynty”, z których każdy stanowi prawdziwy sprawdzian umiejętności gracza, a o których nie mogę napisać więcej, ponieważ stanowią one jeden z najciekawszych elementów fabuły.
Choć pod względem oprawy graficznej „Breath of the Wild” nie może równać się z największymi tytułami, to Nintendo postawiło na stylizowany, baśniowy wygląd świata, dzięki czemu gra wygląda świetnie i nie zestarzeje się za szybko. Niestety, głównie ze względu na ograniczenia Switcha, często zdarzają się spadki płynności, szczególnie w chwilach, gdy na ekranie zbyt wiele się dzieje. Całe szczęście, kolejne wypuszczane przez Nintendo łatki poprawiają ten zgrzytający problem. Kolejnym potencjalnym problemem nowego „The Legend of Zelda” jest sam Link. Sporej ilości graczy nie spodobało się kierowanie ruchami niemego bohatera, ale trzeba przy tym pamiętać, że milczący protagoniści są dla tej serii równie tradycyjni, co rzucanie bomb w wyróżniający się fragment ściany. Nie można również zapomnieć o muzyce, która… jest. Niestety w „Breath of the Wild” brak jest charakterystycznych utworów, które zapadałyby w pamięć graczy. W porównaniu z poprzednimi odsłonami serii, gdzie muzyka pełniła równie ważną do grafiki rolę w budowaniu bajkowego klimatu, najnowsza część zawodzi.
Mimo drobnych niedociągnięć w postaci przytoczonych powyżej spadków płynności, oraz mimo wszystko ubogiej fabuły z rzadkimi animowanymi przerywnikami (którym po raz pierwszy w historii serii podłożono głos!), jak również dość wysokiej ceny, „The Legend of Zelda: Breath of the Wild” pozostaje świetną grą przy której można spędzić dziesiątki godzin i cały czas świetnie się bawić. I choć zadań pobocznych oraz znajdziek jest tu jeszcze więcej niż w grach od Ubisoftu, to ani przez chwilę nie odczułem znużenia. Każda odkryta świątynia i odszukane nasiono Korok to powód do radości, a dumą napełnia trafienie na jedną z sekretnych lokacji ze zdjęć (chętnie napisałbym o tym więcej, ale wolę uniknąć spoilerów). Nie jestem pewien gdzie zaprowadzi nas kolejna odsłona przygód Zeldy i Linka, ale jedno wiem – wybieram się tam z nimi. Nintendo nie mogło sobie wymarzyć lepszego tytułu startowego dla Switcha, co widać w wynikach sprzedaży. Gorąco polecam.