Czy Lśnienie Stephena Kinga to arcydzieło grozy, psychologiczna eksplozja emocji i majstersztyk opętania? Tak. Ale też nie. I to właśnie w tej podwójności tkwi jego przeklęta siła, której nie można odmówić uroku, choć momentami chciałoby się krzyknąć do bohaterów: włączcie myślenie, zanim hotel włączy was.
Wszyscy wiemy, że Lśnienie to powieść-ikona. Opowieść o pisarzu Jacku Torrance’ie, który przyjmuje pracę dozorcy w odciętym od świata hotelu Panorama i stopniowo przegrywa walkę z własnymi demonami. A także z kilkoma bardzo nieproszonymi duchami. Gdyby tylko te duchy miały więcej do powiedzenia niż „zostań z nami na zawsze”, a Jack miał motywację głębszą niż właśnie rzuciłem picie i teraz mnie głowa boli, byłoby naprawdę strasznie. A tak jest tylko… bardzo dobrze.
Hotel pełen lęków i… dłużyzn
Atmosfera grozy w Lśnieniu przypomina mgłę w górach: gęstnieje powoli, unosi się nad ziemią, a potem nagle cię dusi. Kingowi udało się stworzyć jeden z najbardziej sugestywnych portretów klaustrofobii i rozpadu psychicznego, który naprawdę działa – pod warunkiem, że masz czas, cierpliwość i nie przeszkadza ci, że przez pięć stron bohaterowie rozmawiają o tym, czy piec wymaga naprawy.
Powieść rozciąga się jak hotelowy korytarz, który niby prowadzi do czegoś ważnego, ale po drodze zmusza cię do obejrzenia wszystkich obrazów na ścianie i przeczytania regulaminu przeciwpożarowego. Owszem, te obrazy są piękne – King umie w język jak mało kto – ale to nie zmienia faktu, że czasami chciałoby się po prostu dobiec do pokoju 217 i dowiedzieć się, co tam tak naprawdę siedzi w wannie, bez przymusowego spaceru po piwnicy Jacka.
Jack Torrance – bohater czy problem?
Jack to bez wątpienia jedna z bardziej skomplikowanych postaci w dorobku Kinga. Były alkoholik, sfrustrowany pisarz, ojciec z problemami emocjonalnymi, mąż z ręką cięższą niż sumienie. Czytelnik czuje wobec niego coś między współczuciem a potrzebą zamknięcia go w pokoju bez klamek.
King zarysowuje jego upadek z niemal biblijną cierpliwością, ale momentami zbyt subtelnie, zbyt grzecznie, jakby bał się, że czytelnik nie wytrzyma prawdy o przemocy domowej, gniewie i winie. A przecież to właśnie one są sercem tej powieści, znacznie bardziej niż duchy czy żywopłotowe lwy.
Najmocniejszy moment Lśnienia to nie atak młotkiem do roztłukiwania lodu, ale chwila, gdy Jack siada z butelką i podejmuje decyzję, od której nie ma odwrotu. Tyle że zanim do niej dojdziemy, mijamy kilkadziesiąt stron opisów hotelowej historii, jakby czytało się katalog nawiedzeń z biblioteki uniwersyteckiej. Fascynujące, ale niekoniecznie konieczne.
Danny i Wendy – światło i cień
Danny, czyli lśniący chłopiec, to absolutna perła tej książki. King potrafi pisać dzieci tak wiarygodnie, że człowiek zaczyna podejrzewać go o umowę z jakimś bardzo skrupulatnym demonem empatii. Jego lęki, intuicje i rozmowy z wyimaginowanym przyjacielem są bardziej przejmujące niż niejedna scena przemocy.
Wendy z kolei… no cóż. W książce jest wyraźnie bardziej zaradna niż w ekranizacji Kubricka, ale to wciąż postać, która często reaguje bardziej jak bohaterka z gotowego scenariusza niż jak prawdziwa kobieta w sytuacji granicznej. Momentami jej czyny są przekonujące, ale równie często wygląda to tak, jakby King napisał „a teraz Wendy powinna być dzielna” i szybko przechodził dalej.