W DC ewidentnie nie uznają kompromisów. Jak tłukli masowo pseudo mroczne potworki sygnowane nazwiskiem Zacka Snydera, to konsekwentnie. Kiedy jednak przestawiono zwrotnicę i zdecydowano się pojechać w przeciwną stronę – znów zrobiono to na całego. „Aquaman” to bowiem film skrajnie inny od takiego np. „Batman V Superman: Świt Sprawiedliwości” – pełen kolorów, akcji, luzu, zabawy konwencją oraz przerysowania. Jak w takim razie Warnerowi oraz DC udała się ta szalona podróż w głąb oceanów?
James Wan przez długi czas znany był głównie jako znakomity reżyser kina grozy. W pewnym momencie, kręcąc siódmą część „Szybkich i Wściekłych” udowodnił jednak, że równie dobrze czuje się w filmach akcji, które świadomie podkręcają każdy element do granic absurdu, dostarczając widzom tony prostej, nieskrępowanej i nieprzesadnie angażującej szare komórki zabawy. I właśnie ten sam przerysowany styl stał się podstawą dla „Aquamana”. Bo też i czego tu nie ma! Główny bohater, osiłek rzucający głupiutkimi tekstami, nadęty złol, ośmiornice grające na bębnach, Dolph Lundgren, a nawet scena montażu, w której do wtóru piosenki powstaje nowe uzbrojenie. Fani kina akcji z lat 80. będą zachwyceni, bo James Wan niezwykle chętnie mruga do nich okiem, wrzucając do filmu kolejne tropy i motywy charakterystyczne dla tamtego okresu i gatunku.
Choć ekranizacje komiksów DC nie słynęły do tej pory z wysokiej jakości, jedno niemal zawsze robiły znakomicie – castingi na głównych bohaterów. Jason Momoa jako Aquaman jedynie potwierdza tę tezę. Trzeba jednak przyznać, że miał nieco ułatwione zadanie – w prawdziwym życiu jest praktycznie dokładnie tą samą postacią co Arthur Curry. Miejscami, kiedy wymagane były większe umiejętności aktorskie, dawny Khal Drogo wypadał nieco drewnianie, ale nie odbierałem tego jako wady, a raczej jako nawiązanie do ról Arnolda Schwarzeneggera. Przez większość czasu Aquamanowi towarzyszy Mera (Amber Heard), którą najłatwiej opisać jako Arielkę na sterydach. Na dalszym planie znalazło się kilka uznanych nazwisk, z Williamem Defoe oraz Nicole Kidman na czele, ale nie można powiedzieć, aby otrzymali okazję do pokazania swych umiejętności.
Zjawiskowo prezentują się efekty specjalne. Podwodny świat hipnotyzuje w tak dużym stopniu, że za rzucenie bohaterów na dłuższy czas na powierzchnię należy się nagana z wpisem do akt. Cieszy ogromne zróżnicowanie środowisk, jakie pokazano w trakcie podróży Artura i Mery. Każde z podwodnych królestw ma swój unikalny styl, a ja momentami miałem ochotę porzucić fabułę i po prostu chłonąć ten świat – najlepiej z narracją w wykonaniu Krystyny Czubówny.
Szczególnie, że nie ma co ukrywać – opowiedziana w „Aquamanie” historia jest do bólu sztampowa. Niestety, po raz kolejny w ekranizacji przygód bohatera DC Comics, próbowano wrzucić do filmu zbyt wiele wątków, przez co właściwie żaden nie został w pełni rozwinięty. Znalazło się tu więc miejsce zarówno dla wątku rodziców Artura, jego dzieciństwa, dorastania do roli króla, konfliktu z bratem, jakichś podwodnych wojen, sojuszy, zagrożeń, prywatnych zemst, poszukiwania artefaktów niczym w serii „Uncharted” itd. W wielu recenzjach podkreśla się, że zupełnie zbędny dla opowiedzianej historii był na przykład Black Manta i lepiej byłoby się skupić jedynie na konflikcie z Ormem, a mi pozostaje się zgodzić z tą tezą. Ponieważ jesteśmy świeżo po Świętach, porównanie o zbyt dużej ilości grzybów w barszczu pasuje tu idealnie.
Nie jestem fanem stwierdzenia, że dla czerpania radości z seansu należy wyłączyć mózg; przez takie podejście otrzymujemy potem potworki w rodzaju Transformersów od Michaela Baya, idiotyczne, obrażające widza produkcje. Zupełnie czym innym jest jednak sytuacja, gdy twórcy świadomie balansują na granicy autoparodii, a radość jaką mieli przy kręceniu filmu przelewają na widzów. „Aquaman” to przykład tego drugiego podejścia – produkcja jednocześnie absurdalna, ale też piękna i gwarantująca dwie godziny eskapistycznej rozrywki. Ze względu na aspekt wizualny – zdecydowanie polecam seans w kinie!