Trudno orzec, czy gry literowe zyskują popularność przez wizualizację słów i zabawę tym słowem – jednak na pewno angażują poprzez gimnastykę lingwistyczną i potrzebę skupienia, które pojawiają się podczas układania fraz. Tyle tylko, że większość takich dzieł polega zwykle na cichym zastanowieniu. Trochę nudnawo, skoro chodzi o zabawę, zwłaszcza integracyjnej i mającej przynieść przyjemność. Co prawda, może, ale dlaczego do tego wszystkiego nie dodać śmiechu nagminnie wychodzącego z rozgrywki. Taka sytuacja zdarza się podczas partii w „Daję słowo!”.
Z tym, że „Daję słowo!” boryka się z takimi samymi problemami, jak choćby „Scrabble”. Ma tendencje do wymęczenia materiału – jedna partia czasem może być tą jedyną, mechanicznie nie ma w niej ani zbyt wiele świeżości, ani więcej opcji, a na domiar pewien aspekt, który pozornie daje graczom szerokie pole do popisu, może stać się gwoździem do trumny dynamiki rozgrywki. Nietrudno też przewidzieć, że łatwo w grze o paraliż decyzyjny, szczególnie, że układ niektórych liter i karty na ręce mogą nie sprzyjać rozwojowi partii (i to nierzadko kilka razy z rzędu). Niby więc gra ma trochę kłopotów, dlaczego jednak warto po nią sięgnąć? Daje – nie tylko możliwość zabawy słowem – ale pozwala podszlifować swoistą biegłość językową i doprowadza do całkiem komicznych, rozluźniających sytuacji (rzecz jasna, na stole… i w wyłożonych słowach).
Grze Annie Whiteheada i Matta Knotta odmówić za to nie można pięknego wykonania. Opatrzone wesołymi literami karty – praca Pawła Jarońskiego – prezentują się godnie, są miłe dla oka i zostały wykonane z dobrej jakości papieru, dzięki czemu nie powinny tak szybko się niszczyć czy przecierać. Grafiki są plastyczne, nieformalne i czasem nawiązują do popkultury – skoro zabawa, to nie ma co się bać motywów komicznych (tu brawa). Poręczne pudełko to także nie takie standardowe opakowanie do przechowywania kart. Plastykowa wypraska z miejscami na dwie talie jest przeźroczysta, a pod nią, na całej dolnej, wewnętrznej części pudełka znajduje się grafika z rozsypanymi, pomieszanymi literkami – tworzy to spójny estetycznie efekt. Wykonanie więc stoi na wysokim poziomie i nie ma praktycznie żadnych wad.
Sama rozgrywka nie ma w sobie nic trudnego. W zależności od tego, ile osób będzie grać, tyle wykładamy pięcioliterowych (wymyślonych przez uczestników zabawy) słów. Następnie tasuje się talie i rozdaje każdemu z graczów po sześć kart z literami, pozostałe litery tworzą zakryty stos. Kolejnym krokiem jest rozdanie każdemu trzech kart zadań, tak samo jak wcześniej odkłada się resztę, która będzie stosem zadań.
„Daję słowo!” rozpoczyna gracz z największą ilością liter w imieniu – i w swej turze może wykonać jedną z trzech akcji: a) wymienić wszystkie karty z ręki, b) wyłożenie jednej litery (gracz kładzie literę z ręki, zakrywając nią jedną literę z tych, które znajdują się na stole, aby stworzyć nowe słowo – po tym dociąga jedną kartę z dowolnego stosu), c) wykonać zadanie (gracz wykłada zadanie z ręki i je wykonuje, po jego wykonaniu zostawia kartę zadania przed sobą, aby pamiętać ile zdobył za nie punktów, następnie dociąga tyle kart, aby na ręce znów mieć dziewięć kart; podczas wykonywania zadania, polecenie może pozwolić graczowi wyłożyć inne karty z ręki). Po tym nadchodzi runda następnego gracza i podczas niej wykonuje on jedną z tych trzech akcji. Gra kończy się, gdy ktoś zbierze sto punktów, ale to umowna granica, którą można zmodyfikować.
Jednym z większych problemów „Daję słowo!” jest losowość – i tego w tym wypadku nie dało się uniknąć, ani zbyt zniwelować. Sprawia ona, że każda partia będzie nierówna i będzie przebiegać inaczej – to odbije się pozytywnie na regrywalności – i czasem może dojść do sytuacji, że przez parę rund nikt nie będzie wykonywać akcji zadania czy wyłożenia litery, bowiem te litery i zadania, jakie trafią do rąk graczów niespecjalnie będą chciały modulować sytuację na stole. Warto więc na początku nie układać zbyt wymyślnych pięcioliterowych słów, a nawet w pierwszych kilku rozgrywkach pobawić się prostymi – pozwoli to zapoznać się z grą i nabrać trochę pewności.
Wspomniana regrywalność nie jest tu wcale mała, lecz zależy także od grona, z jakim przyszło grać i biegłości lingwistycznej samych grających. Pierwsze odnosi się do tego, że uczestnicy zabawy powinni być odrobinę wyważeni, tj. gra nie przynosi wiele przyjemności, gdy jedna z osób od razu wie, co ma zrobić i jej tura nie trwa nawet pięciu sekund, a następni gracze podejdą do swojej na stoicką modłę. Druga sprawa, regrywalność będzie wyższa dla grupy, która tezaurus w małym palcu, z kolei niższa dla osób posługujących się na co dzień kodem ograniczonym. Jednak przeznaczeniem „Daję słowo!” zauważalnie nie jest rola gry głównej – to raczej filler, wstępniak, zabawa na rodzinne spotkanie czy umilenie sobie czasu na pikniku.
Prawdziwa radość z tytułem zaczyna się przy czterech graczach – wówczas rotacja tego, co dzieje się na stole jest odpowiednia. Szczególnie, gdy w zabawie uczestniczą osoby grające dynamicznie. W przypadku dwuosobowej partii i słów na stole jest niewiele, i tego, co dzieje się na nim także nie ma dużo – dlatego sięgając po nią, warto mieć na uwadze, że może nie bardzo trafiać do preferujących zmagania w parach. Od czasu do czasu sprzyja to paraliżowi decyzyjnemu, który niweluje większa ilość graczów oraz fertyczne działania w wyłożonych słowach, pozwalające na snucie planów i chwilę zastanowienia.
„Daję słowo!” skierowana jest więc do osób lubiących spokojniejsze gry, takie, które łatwo i szybko można rozłożyć, nie zajmują dużo miejsca, ale pozwalają się wykazać i podszkolić. Jak jednak ktoś lubi dynamiczne zmagania – nawet w tytułach literowych – to musi pamiętać, że potrzebuje do tego odpowiedniej grupy i optymalnej (od czterech do sześciu) ilości graczy. Ponadto, nie jest to pozycja na tyle trudna, żeby młodsi gracze jej nie zrozumieli czy nie potrafili w nią grać – poradzą sobie równie dobrze, co dorośli. No i pewnie spodoba im się graficznie.